Życie św. Teresy Benedykty od Krzyża

W Instytucie Pedagogiki Naukowej (1931 – 1932)



Edyta Stein w Münster w 1933 r.

“Postanawiając odejść ze Spiry, wiedziałam, że trudno mi będzie żyć poza klasztorem. Ale że będzie aż tak trudno, jak było w czasie pierwszych miesięcy, tego jednak sobie nie wyobrażałam. Mimo to ani przez chwilę nie żałowałam swego kroku, bo nie wątpię, że jest tak, jak być musi. Ucieszyłam się bardzo, gdy po powrocie z Wiednia znalazłam pozdrowienia od s. Placydy, przesłane mi na widokówce przedstawiającej bramę Waszego klasztoru. Doznawałam w sercu pociechy, patrząc na nią; myślałam, że za kilka miesięcy znajdę tam azyl”.

Cytowany fragment listu do benedyktynki z opactwa fryburskiego, s. Adelgundis Jaegerschmid, dawnej koleżanki ze studiów, jest jakby syntezą pragnień i postaw Edyty Stein. Z natury kontemplacyjna, żyjąca bardziej rzeczywistością nadprzyrodzoną niż sprawami “tego świata”, po klasztornej atmosferze w Spirze usiłuje z trudem wejść w świat, który wówczas wrzał od haseł Herrenvolku. Stara się o habilitację najpierw we Fryburgu, potem we Wrocławiu. Daremnie! Dla osób pochodzenia żydowskiego nie było w Niemczech już etatów.

Na jesieni 1931 r. zamieszkała we Fryburgu, przy klasztorze sióstr benedyktynek. Pracowała tam nad korektą tłumaczenia Tomasza De veritate i nad własną rozprawą filozoficzną Akt und Potenz, o której pisze do filozofa Fryderyka Kaufmana: “Jestem zajęta wielkim dziełem, które mi się niezmiernie rozrasta, bo przecież tyle lat we mnie dojrzewało”.

I jeszcze do s. Adelgundis:

“Gdy już tę pracę zaczęłam, stała się ona dla mnie natychmiast ważniejsza od wszystkich celów, którym ewentualnie mogłabym służyć. Bóg wie, co ze mną zamierza i nie potrzebuję się o to troszczyć”.

Z Fryburga wyjeżdżała często z wykładami. “Związek Akademicki zorganizował dla mnie podróż z odczytami po przemysłowych obszarach Nadrenii i Westfalii. Przyjazdu mego oczekuje się w 14 miejscowościach. Do katolików w Heidelbergu mam wygłosić 22 listopada – w wielkiej sali miejskiej – jubileuszową mowę z okazji uroczystości św. Elżbiety. Na drugą połowę stycznia zaangażują mnie do Zurychu na dwie serie wykładów po cztery każda…”.

S. Adelgundis pisze, że Edyta Stein mieszkała w gościnnym pokoiku na poddaszu i wiele czasu spędzała w kaplicy, a jej obecność w ich klasztorze była dla sióstr “cichą radością, a nawet wielką łaską”. Wspomina: “Głęboki pokój otaczał nas. Edyta – podobnie jak nasz mistrz Husserl – nie potrzebowała tego całego aparatu naukowego, tych mnóstwa książek, które nam, zwykłym śmiertelnikom, wydaje się nieodzownym wyposażeniem. Tak więc jej pokoik już wtedy nie sprawiał wrażenia gabinetu naukowca. Tylko krzyż nad biurkiem uczył ją wiedzy najważniejszej. Kiedy ukazywała mi różne drogi duchowe, często nań spoglądała. Nigdy nie zapomnę jej śmiertelnej powagi i jej spojrzenia przepojonego niewypowiedzianym bólem, a skierowanego na Ukrzyżowanego Króla Żydów, gdy kiedyś, przytłoczona nieodpartym przeczuciem nadchodzących okropności, cicho mówiła: O, jak bardzo mój naród będzie musiał cierpieć, zanim się nawróci. Przyszła mi wówczas nagła myśl: Edyta chce uczynić z siebie ofiarę całopalną za swój naród. Nie miałam jednak na uwadze jej strasznej śmierci, ale raczej myślałam o problemie nienawiści do Żydów, która właśnie zaczęła się pojawiać”.

Dyskryminację Żydów rozpętała w Niemczech rasistowska koncepcja narodu. Zamykano żydowskie domy towarowe, bojkotowano sklepy, eliminowano Żydów ze stanowisk publicznych i z życia społecznego. W r. 1931 hasła te nie posiadały jeszcze charakteru ustaw, które zaczęły obowiązywać od dyktatury Hitlera (marzec 1933).

W tych warunkach Edyta Stein nie miała szans otrzymania posady w uczelniach państwowych. Ponieważ była znana w kręgach naukowców katolickich, zwrócił na nią uwagę Instytut Pedagogiki naukowej w Monasterze (uczelnia wspierana przez Kościół), cieszący się jeszcze wówczas względną wolnością. Zaproponowano jej pracę dydaktyczną w duchu nowoczesnej pedagogiki opartej na teologiczno-filozoficznych podstawach. Oprócz wykładów i ćwiczeń seminaryjnych miała nadal wyjeżdżać z odczytami oraz współpracować z redakcją czasopisma pedagogicznego “Institut”. Mogła też kontynuować daleko już posuniętą pracę nad Akt und Potenz. Zdawało się, że los się do niej uśmiechnął, ona jednak tęskniła do życia zakonnego. Tylko posłuszeństwo kierownikowi duchowemu wstrzymywało ją od wstąpienia do klasztoru. O. Walzer był ciągle zdania, że jest jeszcze potrzebna katolickim Niemcom raczej w akcji niż w kontemplacji.

Wiosną 1932 r. objęła więc posadę w Instytucie. Przestawiając się na nową specjalizację zawodową, trzeźwo oceniała trudności i własne braki, zwłaszcza w dziedzinie pedagogiki. Pisze do przyjaciółki Jadwigi Conrad-Martius: „Świadomość własnej ograniczoności uczyniła we mnie w ostatnich miesiącach wielkie postępy. Nie wiem, czy pamięta Pani, co mi przed laty powiedziała o braku tej świadomości i trochę naiwnej wierze w siebie. Niewiele wówczas z tego pojęłam. Taką ocenę rozumie się zazwyczaj dopiero wtedy, gdy się otrzyma światło od wewnątrz. Teraz, gdy jestem w ciągłym kontakcie z ludźmi wrosłymi w swoją pracę, odpowiednio przygotowanymi i wykształconymi, widzę, że właściwie niedomagam na każdym odcinku i jestem dla świata nieużyteczna pod każdym względem. Ta świadomość właściwie mnie nie deprymuje. Nie jest jednak łatwo stać na tak odpowiedzialnej placówce z takimi brakami i słabą nadzieją ich wyrównania. Skoro jednak okoliczności przemawiają za tym, że Pan Bóg chce mnie tu mieć, nie wolno mi dezerterować”.

Myśl o wstąpieniu do Karmelu powraca coraz natarczywiej. Krótkie wyjazdy do Beuron czy do klasztoru sióstr urszulanek w Dorsten – dokąd zapraszała ją tamtejsza przełożona, matka Petra Brüning – podtrzymywały ją na duchu. Mówi o tym w liście do matki Petry: “Wiele dla mnie znaczy wyczucie Matki przynależne do corpus monasticum, że suknia zakonna jest w tym nieistotna. Noszę więc już w sobie cząstkę klasztoru. W ostatnich tygodniach szczególnie wyraźnie odczułam znów prowadzenie przez łaskę Bożą, która kieruje moim życiem. Wydaje mi się, że teraz jaśniej i konkretniej widzę swe zadania, oczywiście coraz głębiej świadoma mych niedoskonałości, ale jednocześnie i możliwości stania się mimo wszystko narzędziem”.

Kilkanaście dni później znów zwraca się do Jadwigi Conrad-Martius: “W tym semestrze wykładam antropologię filozoficzną (tyle, ile się da w półtorej godziny na tydzień i wobec audytorium nie mającego najczęściej żadnej formacji filozoficznej). Latem spróbuję ująć problemy od strony teologii. Są to wszystko próby nawiązania do moich dawnych prac, usiłujące dojść do wyjaśnienia założeń pedagogiki.

Przeprowadzam od tygodni z innymi docentami intensywne konfrontacje dotyczące zasadniczych kwestii. Mają oni od dawna umowę z wydawnictwem na zarys pedagogiki, który właściwie jesienią powinien zostać ukończony. Nasz kurs berliński w styczniu miał być tego małą próbą generalną. Ale w czasie kursu, we wstępnych konferencjach, tak gwałtownie podważyłam wszystkie ich podstawowe pojęcia, że postanowiono pracę publikować dopiero wtedy, kiedy wspólnie wyjaśnimy różne problemy. A to nie jest drobnostka. Czy zastanawiała się Pani kiedy nad tym, co to jest pedagogika? Trudno to jasno pojąć, nie znając wszystkich zasadniczych kwestii. Jesteśmy tu ludźmi o zupełnie różnej przeszłości filozoficznej (psycholog nawet bez żadnej). Może więc sobie pani wyobrazić, jak nam trudno się porozumieć. Jednomyślni jesteśmy tylko co do celu, którym jest stworzenie pedagogiki katolickiej; chcemy uczciwie, z dobrą wolą szukać wspólnie rozwiązania.

To coś bardzo pięknego i jestem za to serdecznie wdzięczna. Wiele się przy tym uczę i cierpię nieustannie z powodu mojej okropnej niewiedzy (szczególnie z zakresu pedagogiki oraz historii filozofii) i dlatego, że braków nie mogę uzupełnić. Pocieszam się jedynie, że tej pracy zespołowej mogę dać impulsy, które inni kiedyś owocnie spożytkują, choćby nawet mój własny wkład pozostał zawsze niewystarczający.

Zorientowała się więc Pani trochę w moim położeniu. Co ono znaczy – wewnętrznie – nie da się wyrazić w liście. Tygodnie, które upłynęły od Bożego Narodzenia (raczej od mego powrotu z Berlina), przeżyłam jako wielki okres łaski.

Tak więc gdyby Pani zechciała się tego podjąć i swemu chrzestnemu dziecku udzielić wyjaśnienia jego egzystencjalnego zadania życiowego, chętnie bym Pani przesłała to monstrualne dzieło do ostrej krytyki i bezwzględnej oceny, gdyż nieraz już zapytywałam siebie, czy praca filozoficzna w ogóle nie przerasta moich możliwości. Myślę, że ta wątpliwość pozostała we mnie z czasów, gdy Lipps (jeszcze przed moją pierwszą bytnością u Pani) skrytykował radykalnie moją wielką pracę w V tomie Rocznika, a jednocześnie pani Reinach usiłowała mi wytłumaczyć, że braki w mojej pracy (co do której nie mogła wydać sądu) pochodzą z bardzo wielu głęboko we mnie tkwiących niedostatków osobistych. To wszystko wówczas ogromnie mnie przygnębiło, może z tej przyczyny, że tego nie rozumiałam. W latach, gdy zupełnie nie myślałam o pracy filozoficznej, nie miałam oczywiście z tego powodu niepokoju. I teraz właściwie też ich mieć nie mogę, ale skoro staję przed tak wielkim zdaniem, zależy mi, aby wiedzieć jasno, na co rozsądnie mogę się odważyć”.

W pierwszym półroczu roku akademickiego 1932/33 Edyta Stein omawiała na wykładach zagadnienie nowoczesnego wychowania dziewcząt, w drugim problematykę kształtowania ludzkiej osobowości. Jej wykłady odznaczały się jasnością i naukową precyzją. Przybywali na nie nawet studenci z uniwersytetu, jako wolni słuchacze, co ją szczególnie radowało. Studentki natomiast zapraszały ją do uniwersytetu na wieczory dyskusyjne.

Bardzo boleśnie jednak skończyło się dla niej posiedzenie studentów z Monasteru chcących zamanifestować swoje narodowo-socjalistyczne przekonania. Gdy w czasie ożywionej dyskusji poprosiła o głos, zakrzyczano ją i zmuszono do milczenia. Świat stawał się straszny, nie było w nim dla niej miejsca. Pokorniała we własnych oczach i pogłębiała w sobie świadomość, że wielkość człowieka tkwi w paradoksie jego uniżenia i trwania w pokorze, która jest największą prawdą. Toteż pisała do Jadwigi Conrad-Martius: “Dawno już się z tym pogodziłam, że pozostanę zawsze pełna niewiedzy i że także to wszystko, co jeszcze mogę zrobić, będzie coraz więcej ułomkiem, jakim zresztą musi być samo z siebie każde ludzkie dzieło. Mam jednak nadzieję, że uda mi się ukazać kierunek, w jakim należy postępować, inni zaś wykonają to lepiej. Właśnie teraz, patrząc na moją roczną pracę w Instytucie Pedagogicznym i na drogę rysującą się w przyszłości, doświadczam wyraźnie, że muszę posuwać się krok po kroku i powierzyć się spokojnie Opatrzności”.

Paragraf aryjski (Gesetz zur Wiederherstellung des Berufsbeamtentums) z 7 czerwca 1933 zabraniał pełnienia urzędów i obowiązków publicznych przez osoby pochodzenia niearyjskiego. Tym samym pozbawiał Edytę Stein pracy w Instytucie Pedagogicznym. Zrozumiała “znaki czasów”. Do Jadwigi Conrad-Martius pisała: “Nie ma co żałować, że nie wykładam już w Instytucie. Jestem przekonana, że kryją się za tym wielkie i miłosierne plany Boże. Dzisiaj nie mogę Pani dokładnie powiedzieć, jak ułożę moje sprawy osobiste, lecz w Münster prawdopodobnie długo nie pozostanę”.

Więcej zdradziła swej dawnej uczennicy Annelisie Lichtenberg: “Istnieje powołanie do cierpienia z Chrystusem i przez nie do współdziałania w Jego zbawczym dziele. Złączeni z Panem stajemy się członkami Jego Ciała Mistycznego. W swych członkach Chrystus przedłuża własne życie i On sam w nich cierpi. Cierpienie w zjednoczeniu z Panem staje się Jego cierpieniem, jest włączone w wielkie dzieło zbawienia i dlatego płodne. Jest to zasadnicza idea życia zakonnego, przede wszystkim życia karmelitańskiego; przez dobrowolne i ochotne podjęcie cierpienia wstawiać się za grzesznikami i współpracować w odkupieniu ludzkości”.

O. Walzer tak charakteryzuje jej ówczesną postawę: “Była wolna od siebie (…) zupełnie zatopiona w Bogu. Na zewnątrz nic nie zdradzało głębi jej duchowego życia, poza tym że odznaczała się doskonałą harmonią darów serca i rozumu, powagą wobec problemów chwili i jakimś kojącym współczuciem. Ponad wszystko jednak promieniowało z niej uciszenie i wielki spokój. Stała jakby na zewnątrz spraw”.

Tym razem na jej prośbę nie ociągał się długo z udzieleniem pozwolenia na wstąpienie do zakonu. Nawiązała kontakt z Karmelem w Kolonii, korzystając z pewnego rodzaju protekcji – znającej ją dobrze i jednocześnie zaprzyjaźnionej z karmelitankami – dr Cosack. To pośrednictwo i opinia osoby zaufanej były nieodzowne, gdyż Edyta Stein miała w panujących ówcześnie stosunkach nikłą szansę przyjęcia; przeszkodę stanowił jej wiek (42 lata), brak posagu i pochodzenie żydowskie. Ona jednak ufała wbrew nadziei, że Bóg, gdy zechce, przeszkody sam usunie. Nie zawiodła się!