Na koniec nadszedł czas wyjazdu do Sieniawy. Przywykłym był, będąc na Litwie, do dworów obywatelskich, nawet mniej zamożnych, lecz trochę wystawą tchnących. Wcalem nie to spotkał w Sieniawie. Mieszkano w bardzo skromnej, parterowej, bez piętra, podłużnej oficynie z werandą od frontu, która zaciemniała z tej strony parę pokoi, czyli saloników, przeto prawie nieużytecznych. W ogóle wszystek prawie budynek był ocieniony. Wnętrze bardzo skromnie zaopatrzone. Bawił tylko sam książę z młodym księciem Augustem, Gucio przezywanym. Księżnej nie było. Nie znalazłem najmniejszego wyrazu cudzoziemszczyzny. Służba składała się bodaj z jednego, a najwięcej dwóch służących. Postać chyba tylko Augusta tchnęła odmienną od polskości cechą: trochę wysmukły, mocny brunet, z cerą też brunatną, z wątłym na pozór suchotniczym wyglądem. W obejściu się jego i mowie nie przebijało się ani pochodzenie po matce z Hiszpanii, ani wpływ zamieszkania ustawicznego w Paryżu. Spostrzegać się dawała tylko w nim pewna podejrzliwość, czemu się dziwić nie mogłem. Przyjeżdżałem z zupełnie odmiennych sfer życia i samo przez się nie mogli mi się przypatrywać na razie nie inaczej jako na okaz obcy. Wszak miano mi polecić opiekę nad wnukiem królowej, synem rodziny polskiej do pierwszorzędnej się liczącej, pasierbem wnuczki króla Francji, gdyż taką była księżna Małgorzata. Na dworze księcia spędzał wówczas parę tygodni profesor Uniwersytetu Krakowskiego dr Łętowski; był także, ile wiem, p. Bendkowski z emigracji francuskiej czy syn emigranta. Nadto poufny księcia, p. Brozowski, bardzo miły, czerstwy, blisko 80-letni staruszek. Rzeźwy i obrotny, posługiwał się nim książę do nagromadzenia skąd tylko można było pamiętników i książek z bibliotek klasztornych. Wykonywał to bardzo zręcznie. Biblioteka założona była w opuszczonym przez pewien czas budynku, dawniej domem rezydencji Sieniawskich. Budynek ten miano odnawiać po przeniesieniu biblioteki i innych pamiątek w nich założonych, do muzeum w Krakowie. Przybył do Sieniawy na kilka dni hr. Stanisław Grocholski, obywatel z Podola czy Wołynia, brat księżnej Marii, wdowy po księciu Arturze, bracie księcia Władysława, były oficer kawalerii gwardii cesarskiej w Petersburgu. Zwyczajnie pogadanka dłuższa toczyła się w czasie obiadu, około 6 wieczór. W południe tylko śniadano. Przedmiotem rozmowy były zwykle pamiątki historyczne i archeologiczne narodowe. Książę bowiem miłośnikiem był starożytnych zabytków. Najbardziej przeto zabierał głos prof. Łętowski, p. Bendkowski opowiadał swe przypadki, gdy na wyspie Madagaskar plantacje, jeżeli się nie mylę, czekolady czy kakao niezbyt szczęśliwie zakładał. Ja, jak zazwyczaj, chowałem milczenie. O tym, co się działo na Wschodzie, skąd wracałem, nie pytano. Samemu z tym wyrwać się nie było po co. Rzeczy zaś narodowych nie bardzom był świadom. Zresztą do krasomówstwa nigdym daru nie posiadał.
Dzień spędzaliśmy szukając rozrywki w przejażdżkach, niezbyt zresztą nęcących, gdyż okolica Sieniawy, piaszczysta, a w sąsiedztwie ciemne bory i lasy. Obywateli w okolicy brak zupełny, jedynie bliższe księstwo Jerzych Czartoryskich nieprzystępne było, księstwo bawili za krajem. Siadaliśmy wspólnie wszyscy do czytania głośno dzieł Szajnochy, co nie zawsze odpowiadało młodemu księciu. Trochę przerabialiśmy matematykę. Widziałem jednak znużenie w tej pracy Gucia (tak będę go odtąd nazywał). Pokoik, w którym sypiał, wydawał mi się niezdrowym. Szczerze wyznać muszę, sam również znużenia odczuwałem i trzeba było szczególnego poparcia łaski Bożej, abym się nie usunął od warunków, które ciążyły w czasie tego, acz krótkiego, niby wakacyjnego wypoczynku Gucia i żem nie pożegnał domu książęcego. Do tego znacznie się przyczyniało bardzo już to przypuszczenie, oparte na słusznej podstawie, żem księciu Władysławowi nie przypadł na rękę. Książę musiał przypuszczać we mnie bardziej odpowiednią znajomość tych rzeczy, do których miał upodobanie i widział dla syna pożytek. Tego nie znalazł we mnie i aczkolwiek wyraźnie niechęci nie okazywał, gdyż zbyt był szlachetny, łatwom się tego domyślać mógł. Zresztą samem dobrze rozumiał nieudolność własną do przeprowadzenia naukowego wykształcenia młodego jak spostrzegać się zdawało, bardzo uzdolnionego i nad wiek rozwiniętego umysłowo i krytycznie księcia.
Znajdowałem się na chwiejnym i nie dającym się oznaczyć wyraźnie gruncie. Szczególniej wobec milczenia księcia Władysława, który nie udzielał mi żadnych wskazówek, jak ma być wszystko uporządkowane, nie było zaś nikogo z osób bliższych, mogących mnie obeznać z właściwym stanem rzeczy, który mnie czekał w Paryżu. Nadto w tym czasie nadesłano mi telegram z Permu od rodziny Diagelew, zapytujący, czybym się nie podjął kierownictwa młodych chłopaków, którym przedtem w Permie pracą naukową służyłem i w razie przyjęcia tej posady, na jakich warunkach. Pokusa i w tym kierunku trochę się budziła. Wahać się zaczynałem. Myśl jednak w duszy nie dawała mi spokoju, aby zostać tam, gdzie jestem, nie zważając na doświadczane cierpienie. Poparł mnie w tym w pewnej mierze hr. Stanisław Grocholski, rzucając mi światło na stosunki rodzinne w ognisku domowym księcia. Mogłem zaś bezpiecznie oprzeć się na sądzie hrabiego Stanisława; znać w nim było od razu charakter zacny i szczery, żadną światową polityką nie mącony. Zrozumiał doskonale dotkliwą stronę rzeczy. Pociechę i wzmocnienie czerpać mogłem wówczas w częstym przystępowaniu do Sakramentów świętych. Kościół był nie opodal i śpieszyłem co dzień rano być na Mszy św., nie potrzebując przechodzić przez błotniste ulice miasteczka Sieniawy, zaludnionego przeważnie Izraelem. Proboszczem był bardzo zacny kapłan podeszłego wieku, ks. kanonik Hebda. Kościół był bardzo starannie utrzymany, porządek zaprowadzony, aby mężczyźni w czasie nabożeństwa w niedzielę i święta stawali po jednej stronie, a niewiasty po drugiej; nabożeństwo wzorowo wypełnione. Był młody wikary, parafia należała do diecezji przemyskiej. Postanowiłem ostatecznie trwać przy Guciu.
Z nadejściem jesieni nastąpił wyjazd do Paryża przez Kraków, gdzie spotkaliśmy brata hr. Stanisława, hr. Tadeusza Grocholskiego, zamiłowanego w malarstwie. Narobił mi trochę biedy, pociągając Gucia do cyrku. Niepodobno było sprzeciwiać się naleganiom hrabiego Tadeusza, który w najlepszej wierze wymagał zezwolenia; z boleścią je udzieliłem i sam hrabia Tadeusz, przypuszczam, pożałować tego musiał, gdy się przeświadczył o plugastwie tych przedstawień. W Krakowie, w tym Rzymie polskim, nie chowano tej przyzwoitości, jaką zachowywano w syberyjskim Irkucku, gdzie w przypadkowo tam przybyłym konnym cyrku nic się nie widziało nieprzyzwoitego. Winienem jeszcze dodać, o czymem przypomniał był wzmiankę uczynić, gdy do tego ostatniego miasta (tj. Irkucka) cyrk przybył i ogłosił siebie przez afisze, archijerej irkucki wydał pismo, zabraniające uczęszczać doń, przypadał bowiem wtedy wielki post. W swym piśmie gromił nadużycie obierania stworzenia na próżną zabawę ludu.
Przez cały czas pobytu mego w rodzinie księcia Opatrzność Boża strzegła nas od wszelkich przedstawień. Raz tylko jeden książę Władysław zaprowadził nas do teatru, aczkolwiek nie było nic gorszącego, nie zadowolnił on jednak Gucia. Dwa też razy wypadło nam być na koncercie: Machabejczycy i Mesjasz, na cele dobroczynne odbyte. Pierwszy, Machabejczycy – zajęły, na drugim na dobrze drzemałem z niemałym niebezpieczeństwem być widzianym przez prezydenta Rzeczypospolitej Mac-Mahona, przez królowę Izabelę hiszpańską i osoby rodziny króla Neapolu; wszyscy nie opodal nas siedzieli.
Otóż po tej niefortunnej próbie rozrywki światowej wyruszyliśmy przez Wiedeń do Paryża. Parę dni zatrzymaliśmy się w Wiedniu, zwiedziliśmy burg cesarski i zdaje się nic więcej. Pod wieczór braliśmy udział w nabożeństwie przed Przenajświętszym Sakramentem, odbywanym codziennie w katedrze św. Szczepana. Budowała nas pobożność, z jaką wszystko było prowadzone, a piękność śpiewu wiernych w podziw wprawiała. Nie udało się nam dobić do pokoiku zajmowanego niegdyś przez św. Stanisława Kostkę, zamienionego na kaplicę. Z Wiednia nad Sekwanę jedną nieprzerwaną jazdą goniliśmy. Na dworcu w Paryżu spotkał nas poprzedni kierownik Gucia, ks. Gril, wikary kościoła św. Franciszka Ksawerego. Zachował dla niego Gucio szczere uczucie wdzięczności i nieraz odwiedzaliśmy ks. Gril, zapraszani będąc na skromniutki u niego, zwyczajnie postny obiadek. Na razie obawa mnie nie chwytała, czy to spotkanie nie naruszy stosunku mego do Gucia. Przekonałem się wkrótce o przeciwnym; umiał młody książę jedno z drugim w prostocie serca pogodzić. Już był późny wieczór.