Dni codzienne Karmelity Świeckiego #2

Nasze dni codzienne

Ciągle nowy dzień

Obiad na jutro ugotowany. Mąż w pracy, syn na zajęciach. Dochodzi siedemnasta, żeby zdążyć na Mszę Świętą w Karmelu, powinnam już wyjść. Jeszcze tylko wieszam pranie i … Nieszpory. Dobrze, że nikogo nie ma, ale teraz za późno na autobus. Do parafii jeszcze zdążę. Najważniejsza chwila dnia, „najuroczystsza chwila” jak pisała św. Faustyna, a ja, kiedy to pierwszy raz przeczytałam nie rozumiałam jeszcze dlaczego. Teraz to chwila oczekiwana. Spotkanie z Jezusem: radość, nabieranie siły, cierpliwości, nadziei, miejsce konsultacji zamierzeń, chwila zatrzymania się w biegu. Kiedy mogłam chodzić na poranną Eucharystię nie wiedziałam, że to łaska. Dziesięć minut po zakończeniu kościelny wychodzi, aby zamknąć kościół. Dlatego warto jechać do Karmelu…

Po Mszy jadę do Mamy. O tej porze to 40-50 minut. W rękawiczce przesuwam różaniec – obrączkę. Odmawiam koronkę do Miłosierdzia Bożego w intencji „dzisiejszego” kapłana. Dojeżdżam po dziewiętnastej i zmieniam córkę na dyżurze przy babci. Była 24 godziny, teraz ja zostaję na 48. Dzięki Bogu, za wstawiennictwem św. Józefa, zdrowie Mamy bardzo się poprawiło. Po zdiagnozowaniu zapalenia stawów i leczeniu, trwające od miesięcy, obezwładniające ataki bólu minęły, ale sama już mieszkać nie może. Wieczorne czynności, leki. „Dobranoc Mamo” – gaszę światło.

Czas na podziękowania i przeprosiny. Czym mnie dziś, Boże, obdarowałeś? Po pierwsze żyję, w domu zgoda, wszyscy mniej więcej zdrowi (syn właśnie zdrowieje), obowiązki dnia udało się wykonać. Pozwoliłeś mi na spotkanie w Eucharystii… Jesteś. A ja? Może dziś niedostatki miłości niezbyt wielkie, ale tych drobnych zaniedbań, słabości nazbierałoby się… Rośnie ilość zadań, które chciałabym wykonać, ale nie daję rady… Czas przyznać się, że nie jestem Tobą, mogę znacznie mniej… Zmiłuj się nade mną… Noc spokojną i śmierć szczęśliwą… W nocy nie trzeba już wstawać tak często jak przedtem, ale rano zaspałam, więc najpierw śniadanie i leki dla Mamy, a potem Jutrznia. Odkąd skończyłam pół wieku rozruch poranny jest coraz trudniejszy. Dziś po raz pierwszy od pół roku udało się Mamie wejść do brodzika. Alleluja! Dzięki Panie! Jeszcze sprzątanie, zakupy, gotowanie i już pół dnia minęło. Mama odmawia różaniec z Radiem Maryja. Siadam przy stole, dziś nie powtarzam słów, ale daje się ogarnąć modlitwie. Obiad, leki południowe, sprzątanie, bo miejsca mało. Rozmawiamy o świecie z telewizora, o tym co u nas w domu, znamy się przecież całe moje życie… Pojutrze jadę do domu, żeby tam nadrobić zaległości. Znowu czas na Nieszpory. Niedługo zacznie się nowy dzień. Dziś pojadę do Karmelu.
Środa-czwartek, Barbara

Jeden dzień

Jest piąta rano, na dworze jeszcze całkiem ciemno, ale budzik terkocze, jak oszalały. No dobra, dobra, już wstaję. Ależ trudno się podnieść. Baaczność! Do pionu! I przed obrazem Matki Bożej „Pod Twoją obronę…”. Wyciągam z lodówki kilka kromek chleba i sera żółtego – dziś środa, post karmelitański – to wszystko do woreczka i do torby. Aha, jeszcze Ani wyciągnąć obwarzanka, jogurt i batonik z lodówki. Teraz dopiero szybkie mycie, ubranie się i podmalowanie, żeby wyglądać jak człowiek!

Ależ mi się nic nie chce! Zaczynam się użalać, a tego mi nie wolno, więc szybko przywołuję się do porządku. Czas biegnie, trzeba i mnie lecieć, gdyż już późno. Nie ma innego wyjścia. Kurtka, torba, czapka i na przystanek. Aha, jeszcze śmieci do kosza.

Jadę do pracy. Znów to samo; trzeba się przebrać w ubranie robocze, zaparzyć kawę, podpisać listę obecności… zajrzeć na „przegląd” czy są już auta do posprzątania, umycia, czy będą dopiero potem. Jeszcze nie ma, mam więc chwilę dla siebie. Odmawiam Jutrznię, czytam Pismo Święte, zostaje mi w pamięci jedno zdanie i z nim wyruszam do obowiązku. Właśnie podjechał bus. Z sercem u stóp mojego Pana wykonuję te zwyczajne, trudne, chyba nawet nie lubiane przeze mnie czynności. Jednakże mam wątpliwość, czy jest to modlitwa wewnętrzna?

Dzisiaj pracuje się trochę swobodniej, bo kierownika nie ma. W pracy spokój i pokój. Niedawno zmarł na zawał serca pracownik z warsztatu, miał 40 lat. Byliśmy na pogrzebie. Od tego czasu jesteśmy w pracy chyba lepsi dla siebie. A może mi się tylko tak zdaje? Jednak nie, to nie złudzenie, ostatnio jakbyśmy się bardziej zbliżyli do siebie. Jakieś lody puściły między ludźmi. Tylko, czy trzeba było aż śmierci kolegi? Widocznie tak.

Zaraz koniec pracy, jakżeż na tym rozmyślaniu czas szybko minął. Nawet zmęczenia nie czuję. Pójdę pod prysznic i jadę do koleżanki oddać 100 zł, potem do MOPS-u prosić o jakieś wsparcie. Znów brakło pieniędzy, od następnego tygodnia już nie będę miała na życie, a idą Święta. Czynszu nie płacę od kilku miesięcy. Z niecierpliwością oczekuję zwrotu z Urzędu Skarbowego, który wyrówna brak.

Uf! Nareszcie koniec dniówki, wychodzę. Jeszcze zakupy, potem po Anię do szkoły i do domu. Zrobić obiad i lekcje z córką i może jeszcze sił wystarczy na zrobienie prania. Po południu zatrzymuję się na chwilę, odmawiam Nieszpory. Potem przygotowuję rzeczy do ubrania dla siebie i Ani, na dobranoc czytam jej bajkę i po 20-tej kładę się spać. Jeszcze „Ojcze nasz” na dobranoc i leżąc porozmawiam trochę z Bogiem.
Środa, Grażyna