Święta o porywczym temperamencie cz. 5

Gwiazda, która nadal świeci

O Chryste mój umiłowany, ukrzyżowany z miłości, pragnę być oblubienicą Twego Serca, pragnę okryć Cię chwałą, pragnę kochać Cię… i umierać z miło­ści! Lecz czuję mą słabość, więc proszę, byś mnie przyoblókł w siebie, byś włączył moją duszę we wszystkie poruszenia Twojej duszy, byś mnie w niej zanurzył, byś mną zawładnął, byś zastąpił mnie Tobą, tak by moje życie nie było już niczym innym, jak tylko odblaskiem Twego życia. Przybądź do mnie jako Wielbiciel, jako Odkupiciel, jako Zbawiciel.

Słowo przedwieczne, Słowo mego Boga, chcę przeżyć moje życie, słuchając Ciebie; chcę stać się całkowicie uległą, by wszystkiego uczyć się od Ciebie; a przez wszystkie mroki nocy i każdą chwilę pustki i niemocy pragnę uchwycić się Ciebie i zamieszkać w Twym przemożnym świetle. O moja Gwiazdo umiłowana, zachwyć mnie sobą, bym nie mogła już się oddalić od Twego żywego blasku.

Ogniu palący, Duchu miłości, przybądź, by stać się we mnie Słowem wcielonym; niechaj się stanę człowieczeństwem Jemu przydanym, by On przez nie odnowił swą Tajemnicę.

A Ty, Ojcze, pochyl się nad Twym małym, biednym stworzeniem, okryj je swym cieniem, byś nie widział w nim już nic poza Twoim Synem umiłowanym, w którym złożyłeś całe swe upodobanie.

O moja Trójco, moje Wszystko, moje Błogosławieństwo, nieskończona Samotności, Bezmiarze, w którym się zatracam, poddaję się Tobie jako Twa zdobycz. Ukryj się we mnie, bym ja ukryła się w Tobie, oczekując, aż nadejdzie chwila, kiedy Twe światło zajaśnieje nade mną, a oczy moje oglądać będą bezmiar Twej potęgi.

Elżbieta użyła słów: „niewzruszona i spokojna”, co miało oznaczać, że zatrzymała się w tym najgorętszym momencie życia, gdy wszystkie drogi zeszły się w jednym punkcie i wszystko ułożyło się w harmonijną całość. W tamtym czasie ze szczególną mocą przemówiły do niej słowa Pisma Świętego, że Bóg stworzył nas „dla swej chwały”, i to wyrażenie odcisnęło tak trwały ślad w jej duszy, że zaczęła go używać zamiast imienia, podpisując się „chwała Boża”.

Odezwało się też w niej dawne zamiłowanie do muzyki. Odkryła, że wszystko, co istnieje – siebie zaś przede wszystkim – można uczynić narzędziem chwały Bożej, podobnym do doskonale nastrojonego instrumentu, z którego muzyk potrafi wydobywać dźwięki godne Boga. Ale by móc to czynić, trzeba być jak artysta, który z każdym kolejnym wykonaniem utworu coraz bardziej utożsamia się ze swą muzyką.

Mogłoby się zatem wydawać, że Elżbieta, będąc w tak młodym wieku, poznała już wszystkie głębiny tajemnic Bożych. A jednak brakowało jej jeszcze jednego: doświadczenia cierpienia. Nie można bowiem naprawdę poznać miłości Chrystusa, jeśli się nie zna ceny, jaką zapłacił, by nas odkupić – ofiary Jego Krwi.

Gdy miała dwadzieścia pięć lat, zapadła na straszliwą, nieuleczalną w tamtych czasach chorobę Addisona. Była to chroniczna nadczynność gru­czołów nadnerczy, które zaprzestawały wytwarza­nia hormonów niezbędnych do przemiany materii. Choroba powodowała nietolerancję pokarmową, brak łaknienia, poważne odwodnienie, bezsenność, torsje, nieznośne bóle głowy. Elżbieta wyznawała z przejmującą otwartością: „Wydaje mi się, jakby drapieżne zwierzęta pożerały mi żołądek”. I nie została oszczędzona w niczym; nie ominęła jej nawet pokusa samobójstwa.

Jej przełożona opowiadała: Któregoś dnia pod­czas odwiedzin wydawała się pogodna jak zwykle, lecz kiedy miałam już się oddalić, powiedziała, wskazując na okno, w pobliżu którego stało jej łóżko: «Matko, czy jest matka spokojna, zostawia­jąc mnie tu samą?». A ponieważ spojrzałam na nią z zaskoczeniem, dodała: «Tak bardzo cierpię, że już rozmyślam o samobójstwie. Ale niech matka będzie spokojna: Bóg jest tutaj i patrzy na mnie»”.

Stale powtarzała w tamtym czasie jedno zdanie, które jak refren rozbrzmiewało w jej ostatnich listach: „Gdzież mieszkał Chrystus, jeśli nie w cierpieniu?.

Tak zatem zmierzała do kresu owa wędrówka, którą mała Elżbieta rozpoczęła w dniu pierwszej Komunii świętej. Tamtego dnia powiedziano jej, że nosi imię, które oznacza: „dom Boga”, i że jej powołaniem było stać się tym Bożym domem. Teraz zrozumiała, że musi przyjąć do siebie w go­ścinę Boga Ukrzyżowanego i upodobnić się do Niego. Tak też przeżyła swe ostatnie miesiące.

Mówiła: Kiedy układam się w mym skromnym łóżku, myślę, że wstępuję na mój ołtarz i mówię: «Mój Boże, nie martw się!». Niekiedy ogarnia mnie lęk, ale wtedy uspokajam się i mówię: «Mój Boże, to nieważne!»”.

W jednym z ostatnich listów napisała: „Mój krzyż, w którym zaznaję nie znanych dotąd radości, pozwala mi zrozumieć, że cierpienie jest objawieniem miłości, i zapadam się weń. To jest moje wybrane mieszkanie. Tu odnajduję pokój i wytchnienie, tu, gdzie mogę być pewna, że spotkam mego Mistrza (List 271).

Elżbieta umarła 9 listopada 1906 roku. Tego samego dnia w paryskiej Izbie Deputowanych niejaki Viviani wystąpił z apologią dechrystianizacji, jaka ogarnęła ówczesną Francję, gdzie ustanawiano prawa wrogie Kościołowi, zamykano klasztory i domagano się zdecydowanego rozdziału Kościoła i państwa.

Z żarem i dumą głosił ów mówca: Oderwaliśmy sumienia ludzkie od wiary. Uciśnionych biedaków, którzy zginali kolana uciemiężeni codziennymi trudami, my podźwignęliśmy na nogi, bo powiedzieliśmy im, że tam za chmurami nie ma nic, że wszystko to tylko mrzonki. I razem z nimi wspólnie jednym wspaniałym gestem pogasiliśmy w niebie światła, których nikt już nie zapali.

A jednak w tym samym momencie Bóg zapalał w niebie gwiazdę Elżbiety od Trójcy Świętej I choć minął już cały wiek, ta gwiazda nadal świeci.

o. Stanisław Fudala OCD