Służący czy syn

Służący podejmuje pracę, dobrze czy tając warunki umowy, by uniknąć później niemiłych niespodzianek. Szczególnie uważnie analizuje kwestię wynagrodzenia, bo to przecież podstawa relacji z pracodawcą. Później potrafi też domagać się swoich praw, jeśli uważa, że wypłata nie jest adekwatna do włożonego trudu. Typowym przykładem tej postawy jest starszy brat syna marnotrawnego, który co prawda zwraca się do swojego ojca, ale jest wybitnym przykładem mentalności pokrzywdzonego pracownika: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi”. Dziwna rzecz: tyle lat służył i jakoś nigdy nie wspomniał o tym koźlęciu, dopiero teraz, gdy usłyszał, jak został przyjęty młodszy brat. Uczta z okazji powrotu brata była dla niego jawnym pogwałceniem zasad sprawiedliwości: młodszy brat, rozrzutnik i rozpustnik, który przecież niżej plasował się w rankingu wzorowych pracowników, został przyjęty po królewsku! Bowiem pomiędzy służącymi (albo przynajmniej w sercach niektórych służących) często toczy się rywalizacja o względy pana, gdyż od tych względów zależy awans, a kiedyś może też zależeć utrzymanie miejsca pracy. Zresztą jeśli sam służący jest niezadowolony z warunków, może swobodnie zmienić pracodawcę, zrywając wszelkie relacje z dotychczasowym środowiskiem. To „zerwanie” dokonuje się zresztą w pewnej mierze każdego dnia: po wyznaczonych godzinach pracy służący wraca do domu i nie myśli już o swoim panu i o jego sprawach; żyje swoim życiem.

Zawód służącego jest dziś rzadkością w porównaniu do dawnych czasów… tak, jest rzadkością na płaszczyźnie świeckiej, bo w zakresie religijnym postawa służącego ciągle, niestety, cieszy się wielką popularnością.

„Służący” Pana Boga nie wchodzi z Nim w głębsze osobiste relacje, zadowala się należytym spełnianiem swoich obowiązków. Bóg jest kimś dalekim, dość abstrakcyjnym, więc Jego służący rzadko myśli o tym, ile od Boga otrzymał, począwszy od daru życia, podtrzymywanego w każdej chwili. Nie, w tej relacji nie ma serdecznej więzi, jest tylko niepisana umowa o wymianie dóbr: ja dam Ci w miarę porządne życie i przepisane formy kultu (świąteczna Msza św. i pacierz), a mam nadzieję, że mogę liczyć na Twoją pomoc w moich potrzebach. I że oczywiście, będziesz mi pomagał bardziej niż tym, którzy gorzej sprawują się jako Twoi służący. Panie Boże, ja, pracując uczciwie przez całe życie, nie dorobiłem się nawet „malucha”, a ten krętacz mój sąsiad ma już trzeciego mercedesa dzięki swoim nielegalnym interesom. Czy to jest w porządku? Jak Ty traktujesz swoich pracowników!? A potem jeszcze przebaczysz mu wszystko i przyjmiesz do swojego nieba, tak jak mnie, który Ci wiernie służę od tylu lat!?

Bóg nie powinien jednak mieć większych oczekiwań względem służącego poza wyznaczonymi godzinami pracy: gdy służący wychodzi z kościoła, wraca do siebie. Jego prawdziwe życie to wygodne mieszkanko, rodzina, przyjaciele. Dlatego z lękiem myśli o śmierci, która dla niego nie jest bynajmniej powrotem do domu. Bo przecież jego dom jest tutaj.

Na początku chciałam zacząć, podobnie jak w poprzedniej części, od ukazania „ziemskiego” wymiaru relacji dziecięcej, synowskiej. Zrezygnowałam jednak z tego zamiaru, wiedząc, jak często okazuje się to zupełnie chybionym przykładem. Jak ma zrozumieć analogię pomiędzy ojcem ziemskim a Ojcem – Bogiem ktoś, kto od otrzymał od ziemskiego ojca (poza niezaprzeczalnym darem przekazanego życia) przede wszystkim upokorzenia, krzywdy… Nie, nawet najlepszy ojciec nie jest dostatecznym obrazem „Tego, od którego bierze nazwę wszelkie ojcostwo w niebie i na ziemi” (Ef 3:14n).

Fundamentem naszej relacji względem Boga jest to, że nasze życie jest absolutnie niezasłużonym darem Jego miłości. Słusznie zauważył pewien komentator, że nikt z nas nie zasłużył sobie na dar życia (bo niby jak?), a jednak Ktoś wolał nasze życie od nieistnienia, mimo że świat mógłby spokojnie obejść się bez nas. Bóg chciał, żebyśmy byli… „Ty utkałeś mnie w łonie mej matki. Dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie”. (Ps 139, 13n).

Oto najprostsza definicja tej relacji: ojciec to ten, który dał życie, dziecko to ktoś, kto otrzymał życie od ojca. Dziecko wie, że niczego nie zawdzięcza własnym muskułom, a we wszystkim potrzebuje pomocy. Dziecko wie, że jest dzieckiem… Zapewne dlatego Jezus ostrzega nas, że nie wejdziemy do Królestwa, jeśli nie staniemy się jak dzieci. Nie wejdzie do Królestwa ten, komu wszystko należy się od życia, od ludzi, nawet – a może zwłaszcza – od Boga. Należy mu się życie, zdrowie, powodzenie, szacunek… a skoro mu się należy, to nie ma zwyczaju dziękować. No właśnie, kiedy ostatnio dziękowaliśmy Bogu za życie, zdrowie, za wszystko, co mamy? Kiedy dziękowaliśmy ludziom, tym najbliższym, za to, co im zawdzięczamy? A przecież, jak powiedzieliśmy, On stworzył nas z miłości, z miłości zupełnie niezasłużonej, pewnej i bezwarunkowej. Jeśli pamiętamy o Jego miłości, nie musimy żebrać o miłość i uznanie u ludzi, jesteśmy wolni od zniewolenia ludzką opinią (co nie znaczy, że krytyka nie będzie nas boleć…). Można by powiedzieć, że nasza relacja do ludzkiego poklasku jest wskaźnikiem naszej wiary w miłość Ojca. Gdy robimy wszystko, by zyskać aplauz od ludzi, tym samym dajemy do zrozumienia, że jest to jedyna pochwała, na jakiej nam zależy. Jakże inaczej widzi to Jezus: „Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie”. (Mt 6:1–4)

Ojciec widzi w ukryciu… On nie zaklaszcze, nie zawoła „Brawo!”, może nawet będzie długo czekał z nagrodą, ale nie to się liczy. Ważne jest to, że stało się dobro i nawet jeśli nikt z ludzi go nie zauważył i nie docenił, widział to kochający Ojciec, który pragnął tego dobra.

Wracając do przypowieści o synu marnotrawnym, nie potrzebujemy „koźlęcia”, gdy znamy podstawową prawdę dziecięctwa: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, do ciebie należy”. Nie muszę dostawać natychmiast od Boga „wypłaty” za każdy dobry uczynek, gdy wiem, że jestem „dziedzicem Boga, a współdziedzicem Chrystusa”. Jakże często czynienie dobra wydaje się nam bezsensem, gdy nie tylko, że nie spotykamy się z uznaniem, ale jeszcze zostajemy odrzuceni, nasze dobre intencje są źle rozumiane… tylko świadomość miłości Ojca może utrzymać człowieka w przekonaniu, że bycie dobrym ma sens, że warto być dobrym nawet dla tych, którzy nie są dobrzy… bo i my tylekroć doświadczyliśmy dobra od Boga, choć wcale na to nie zasłużyliśmy i my również tylekroć otrzymaliśmy Jego przebaczenie.

Danuta Piekarz