Męczeńska śmierć brata Franciszka od św. Józefa

Z kroniki klasztoru w Czernej
Męczeńska śmierć brata Franciszka od św. Józefa
(Jerzego Powiertowskiego)

Pod datą 24 sierpień 1944 kronikarz klasztoru zapisał:

Dzisiaj bracia nowicjusze z ojcem Rudolfem wybrali się po południu na przechadzkę, do Siedlca, aby odwiedzić pracujących tam przy żniwach braci studentów, pod opieką wielebnego ojca Magistra. Praca przy żniwach stała się konieczną, tak z powodu braku robotników, jako też, że “niepracujących” pociągnęliby do kopania okopów wzdłuż granicy Generalnego Gubernatorstwa a “kresem Rzeszy”. Po odwiedzinach wybraliśmy się w powrotną drogę, gdy w tym na skraju lasu zatrzymali nas żołnierze niemieccy, oznajmiając, że lasem iść nie wolno, gdyż jest obława na desantów. Powiedzieli nam, żeby iść koło lasu na Czatkowice. Tak też wyruszyliśmy.

Zaledwie uszliśmy paręset metrów, nad Żbikiem, aż naraz posypały się strzały i brat Franciszek ze słowem “Jezu” padł na drogę. Reszta braci zorientowała się szybko i – czołgając się – ukryła się w pobliskiej paproci. Była godzina trzecia z minutami. Po kilkunastu minutach brat Franciszek rozgrzeszony przez ojca Rudolfa już nie żył. W wielkim strachu, odmawiając litanię do św. Józefa i różaniec, przeleżeliśmy do godziny, aż wreszcie zdecydował się brat Andrzej Bobola, warszawianin, pójść na przeciwko Niemców, wziąwszy na kij białą koszulę. Po niedługim czasie wrócił oznajmiając, że Niemcy polecili przynieść nieboszczyka. Nastąpił quasi protokół: zbadanie papierów, gdzie został raniony zmarły i “proszę odejść”. Wieczorem przyjechała furmanka i nasz ojciec Przeor, i przez Krzeszowice przewieźliśmy zwłoki drogiego brata do klasztoru. Został ranny – jak się okazało – w kręgosłup i żołądek. Żałowaliśmy bardzo drogiego brata, tak wielkie nadzieje obiecującego na przyszłość. Ale to wszyscy wiedzieliśmy, że Bóg wybrał sobie na ofiarę najgodniejszego i najbardziej do śmierci przygotowanego.

Nie ulega wątpliwości, że śp. brat Franciszek uczynił ofiarę ze swego życia – w cichości swego serca – za Warszawę, za najbliższych ze swojej rodziny, by nikt z nich nie zginął bez szaty godowej. “Ojcze Magistrze – mawiał na rekreacjach po wybuchu powstania warszawskiego – co ja bym dał, aby tylko nikt nie umarł z moich krewnych bez łaski!”. I prosił ojca Magistra o pozwolenie na różne ofiary. Ale gdy ojciec Magister odmawiał, widocznie Bóg sam wziął go za słowo. Jak się później okazało, nikt z Jego rodziny w czasie powstania nie zginął. Wszyscy po uwolnieniu udali się do punktu zbornego – do Jurka w Czernej. Niestety, Jurek już był w grobie. Zrobiło to na nich wstrząsające wrażenie. Jeden z braci, lekarz, po przeczytaniu wspomnienia i pamiętników zmarłego brata, popłakał się i prosił o spowiedź. Boże, niezbadane są drogi Twoje! “Stawszy się za krótki czas doskonałym, przeżył czasu wiele”. Po śmierci śp. brata Franciszka wielebny ojciec Magister oświadczył, że w czasie całej pracy swej na stanowisku mistrza nowicjatu nie miał tak wiernej duszy.