Służebnica Boża matka Teresa od Jezusa
(Marianna Marchocka)
1603 – 1652




Marianna Marchocka urodziła się 25 czerwca 1603 roku w Stróżkach koło Zakliczyna. Jako dziecko rozczytywała się w żyowtach świętych. W siódmym roku życia przystąpiła do pierwszej Komunii świętej.

W 1620 roku wstąpiła do klasztoru karmelitanek bosych w Krakowie, a siedemnaście lat później została wybrana przełożoną tego klasztoru. Bóg prowadził ją do świętości drogą fizycznych cierpień i duchowych doświadczeń. W 1642 roku została wysłana na fundację do Lwowa jako przełożona. W 1648 roku opuściła zagrożony przez Kozaków i Tatarów Lwów, wróciła do Krakowa, skąd w roku następnym udała się z siostrami lwowskimi do Warszawy. Rodzina królewska często polecała jej modlitwom siebie i zagrożoną ojczyznę.

Zmarła w Warszawie 19 kwietnia 1652 roku.

Krzyż, Panie Jezu, Twój, to jest żywot mój.
Życie siostry Teresy Marchockiej
o. Jerzy Gogola OCD

Teresa od Jezusa Marchocka była karmelitanką należącą do pierwszej generacji polskich karmelitanek bosych. Środowisko społeczne, kulturowe, religijne i okres historyczny, w którym żyła, były dla niej, jak się wydaje, wyjątkowo sprzyjające. Byt to okres kontrreformacji i zwycięstwa katolicyzmu, a co za tym idzie, odnowy religijnej Polski. Żyła w okresie wszechstronnego rozwoju, w "złotym wieku" reformy karmelitańskiej. W domu otrzymała staranne wychowanie religijne, a w klasztorze znajdowała się wśród sióstr, które bezpośrednio znały wybitne córki duchowe św. Teresy z Awili: Annę od Jezusa (Lobera) i bł. Annę od św. Bartłomieja (García). Pieczę nad żeńskim Karmelem sprawowali wyjątkowi pod względem wiedzy teologicznej, duchowej i świętości życia karmelici bosi: o. Kazimierz od św. Anny, o. Mikołaj od Jezusa i Maryi (Opacki), o. Stefan od św. Teresy (Kucharski), o. Jan Maria od św. Józefa (Centurioni), o. Hieronim od św. Jacka (Cyrus) i wieloletni jej spowiednik, o. Ignacy od św. Jana Ewangelisty.

Teresa od Jezusa (Marchocka) urodziła się 25 czerwca 1603 r. we wsi Stróże koło Zakliczyna nad Dunajcem. Ojciec Paweł był starostą czchowskim i wieloletnim posłem na Sejm; matka Elżbieta była wyjątkową kobietą, gdy chodzi o wychowanie religijne dzieci. Teresa została ochrzczona przez kapłana z parafii Zakliczyn i nadano jej imię Marianna (A I, 38). Do pierwszej spowiedzi przystąpiła bardzo wcześnie, bo już w piątym roku życia, a pierwszą Komunię świętą przyjęła dwa lata później (A II, 40). Przełomowa data to rok 1615, kiedy jej siostra wstępuje do klasztoru klarysek w Starym Sączu (A IV, 46). Drugi istotny fakt, z tego czasu, to uchwycenie tajemniczego głosu Chrystusa, który wzywa ją do Karmelu (A IV, 48).

Począwszy od tej daty do roku 1620 przynajmniej trzykrotnie przebywała w klasztorze w Starym Sączu (por. A IV, 51; VI, 57; VI, 64). Tam poznała o. Piotra od św. Andrzeja (Kordoński), który przyjechał spowiadać tamtejsze siostry. U niego odprawia spowiedź generalną i otrzymuje Żywot św. Teresy oraz fragmenty karmelitańskiej Reguły i Konstytucji. 26 kwietnia 1620 roku - jak podaje księga profesji - otrzymała habit zakonny i rozpoczęła roczny nowicjat, po upływie którego złożyła śluby zakonne 26 kwietnia 1621 roku.

W latach 1630-1636 jest podprzeoryszą oraz mistrzynią nowicjatu. Od 1637 do 1640 roku pełni funkcję przeoryszy w swoim macierzystym klasztorze w Krakowie. Za jej przełożeństwa, w 1638 roku, powstaje fundacja klasztoru karmelitanek bosych w Wilnie. W roku 1641, za przyczyną wojewody lwowskiego, powstaje klasztor we Lwowie. Wysłano tam dwie siostry z krakowskiego Karmelu: Teresę i jej byłą nowicjuszkę, Teresę Marię od św. Józefa.

Jesienią 1648 roku państwo polskie staje przed zagrożeniem zbuntowanych wojsk kozackich i wspomagających ich Tatarów. Karmelitanki z polecenia prowincjała wracają do klasztoru w Krakowie. Te "lwowskie" siostry udają się na fundację do Warszawy rozpoczętą uroczyście dnia 2 czerwca 1649 r. Również i w tym klasztorze Teresa pełni funkcję przełożonej, praktycznie aż do końca życia. Od 1650 roku ciągle choruje. 15 maja 1651 r. dostaje częściowego paraliżu i odtąd jej życie staje się jednym długim konaniem. Zmarła 19 kwietnia 1652 roku. Jej ciało, utrzymujące się w nienaruszonym stanie, po kasacie warszawskiego domu siostry przeniosły do Krakowa. Obecnie jej szczątki spoczywają w krypcie klasztoru sióstr karmelitanek bosych przy ul. Kopernika w Krakowie.


Mistycy i mistyka Karmelu, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1993.

Mistrzyni i przełożona w Krakowie
o. Czesław Gil OCD

W lutym 1630 roku s. Teresa od Jezusa została wybrana pod przeoryszą klasztoru krakowskiego. Obowiązki przeoryszy w tym czasie pełniła - już po raz drugi - m. Magdalena od Krzyża, córka zamożnego mieszczanina krakowskiego Stanisława Hippolitha. Na mocy prawa zakonnego pod przeorysza zastępowała przeoryszę, gdy ta z powodu choroby lub innych przyczyn nie mogła pełnić swoich obowiązków. Ponadto należały do niej opieka nad młodymi profeskami, wprowadzenie sióstr konwersek w życie zakonne i uczenie ich katechizmu. Szczególnie winna się troszczyć o godne odmawianie brewiarza z zachowaniem wszystkich ceremonii, ona też wyznaczała siostrom tygodniowe obowiązki w chórze i w życiu wspólnym zgromadzenia. Przed wielkim postem redagowała i rozsyłała do klasztorów tak zwane "prowokacje", czyli wezwania duchowe, będące kontynuacją tradycji zapoczątkowanej w czasach św. Teresy od Jezusa.

W lipcu 1632 roku prowincjał ukarał przeoryszę klasztoru, m. Magdalenę od Krzyża, zawieszeniem w urzędzie za udzielenie zgody na haftowanie bursy złotymi nićmi. Uznał to za naruszenie Konstytucji. Siostra Teresa od Jezusa przez ten czas pełniła obowiązki przeoryszy. "Było to więcej dla umartwienia, niż za pokutę" - stwierdziła kronikarka. Przeorysza bardzo głęboko przeżyła ten fakt, uznała swoją winę i sama opisała tę "przygodę" w kronice klasztornej.

W styczniu 1633 roku nową przeoryszą klasztoru została s. Konstancja od św. Karola. Miesiąc później - może na jej propozycję - podprzeoryszą wybrano po raz drugi s. Teresę od Jezusa. Została też mistrzynią nowicjatu.

W tym roku kontakt z klasztorem karmelitanek nawiązała Maria von Wittelsbach, księżniczka bawarska, od dziecięcych lat przebywająca na polskim dworze królewskim w Warszawie. Księżna Maria Klara otrzymała habit zakonny 21 lutego 1634 roku z rąk wizytatora generalnego o. Gerarda od św. Łukasza. Początkowo królewicz kardynał - przyszły król Jan Kazimierz - żądał, by dano jej habit bez żadnej próby. O. Piotr Kordoński nie zgodził się na to i musiała odbyć tygodniowy postulat. Mieszkała w pałacu królewskim na Łobzowie i codziennie przychodziła na rozmowę z siostrami i przyszłą mistrzynią, s. Teresą od Jezusa, by mogły ją poznać i ocenić jej powołanie. Księżna "widząc wielebną Matkę małą, szczupłą i pokorną w sobie, a nie wiedząc o wysokich w niej mądrości Boskiej talentach, z niejakim podziwieniem rzekła: ŤA waszmość to będziesz moją mistrzynią?ť". S. Teresa nie przelękła się książęcego tytułu swojej przyszłej nowicjuszki i z życzliwością, ale stanowczo odpowiedziała jej, że będzie "próbować jej ducha", ona zaś powinna być gotowa na wykonywanie wszelkich ćwiczeń zakonnych. Mistrzyni okazała się świetnym pedagogiem. Zdawała sobie sprawę, że wychowanej na dworze królewskim nowicjuszce niełatwo będzie przestawić się na nowy sposób życia, a przede wszystkim nauczyć się praktyki doskonałego posłuszeństwa, umartwienia, wykonywania prac służebnych, łącznie z paleniem w piecach. Uczyła ją, że istota życia karmelitanki polega na modlitwie oraz umartwieniu wewnętrznym i zewnętrznym. Wprowadzała ją więc w tajniki modlitwy wewnętrznej, trwania w obecności Bożej poprzez akty strzeliste, uświęcenia wszystkich swoich czynów ofiarując je Bogu jako wyraz miłości. "Uczyła ją w najmniejszych rzeczach zaprzeć się własnej woli i zmysły swoje w karności trzymać..." na przykład dobrowolnie przyjmując niewygodną pozycję w siedzeniu, umartwiać ciekawość, rezygnować ze smacznej potrawy. Nowicjuszka okazała się pojętna, chętnie korzystała z pouczeń mistrzyni i - jak to często w nowicjacie bywa - w pewnym momencie zdawało się jej, że mogłaby znacznie więcej cierpieć dla Pana Boga, na wzór świętych, których żywoty czytała. Jej pragnieniu stało się zadość. Początkowa łatwość modlitwy minęła, przyszły chwile oschłości i zniechęcenia, pojawiły się pytania, czy to życie jest dla niej, a jeżeli już dla niej, to czy nie powinna być traktowana trochę lżej ze względu na książęce pochodzenie? Do tego nowa przełożona, m. Anna od Jezusa, po rezygnacji m. Konstancji od św. Karola, doszła do wniosku, że dotychczasowa mistrzyni była zbyt miękka dla nowicjuszki, sama więc wzięła ten urząd w swoje ręce. Rozpoczął się surowszy nowicjat. Matka Anna wymagała bardziej stanowczo zapomnienia o godności swego pochodzenia. Nowicjuszka przez moment załamała się. Zdawało się jej, że zgromadzeniu powinno na niej bardziej zależeć, choćby ze względu na wielki posag, który wniosła. Spróbowała szantażu, mówiąc przeoryszy, że pragnie odejść. Ta jednak się nie przelękła i zupełnie spokojnie obiecała jej pomóc w powrocie do życia świeckiego. W takiej sytuacji "nieboga zrozumiawszy, że to nie będą jej prosić, aby została, padnie do nóg Matce z wielkim płaczem..." prosząc o niewydalanie z zakonu. W przewidzianym czasie złożyła śluby zakonne, była bardzo gorliwą zakonnicą i kilka lat później ze swoją pierwszą mistrzynią zostały wyznaczone na fundację do Lwowa.

Na początku 1637 roku minęło trzechlecie rządów m. Anny od Pana Jezusa. Zgromadzenie wybrało ją po raz drugi na ten urząd, licząc że definitorium generalne udzieli koniecznej dyspensy. M. Anna jednak dyspensy nie otrzymała, wróciła więc do swojego klasztoru w Lublinie; w Krakowie przeoryszą wybrano s. Teresę od Jezusa. Obejmując ten urząd po raz pierwszy, z całą pewnością sięgnęła do instrukcji dla przeoryszy, która zalecała, by była ona matką, mistrzynią i wodzem dla swoich zakonnic, by była dla nich wzorem i przykładem cnót, by jej życie było dla innych szkołą doskonałości zakonnej. Własną "modlitwą i obserwancją", niby ramionami winna podpierać i umacniać klasztor. Miała wówczas dopiero 34 lata, trudno więc już w tym czasie przypisać jej wszystkie zalety, jakimi wykazała się później jako organizatorka życia zakonnego i przełożona we Lwowie, a następnie w Warszawie. Doświadczenie także w jej życiu znaczyło dużo. Jednak z pewnością już wówczas jako młoda przeorysza była dla swoich podwładnych wzorem obserwancji zakonnej, czyli wierności prawu i powołaniu zakonnemu. Co do tego nie możemy mieć żadnych wątpliwości. Jaką była jednak w rządzeniu wspólnotą? Zapisana w kronice informacja zdaje się wskazywać, że była surowa i wymagająca. Jedna z sióstr dla umartwienia uszyła sobie pończochy z grubej wełny, ale bez pozwolenia przełożonej. Przeorysza uznała to za wielkie wykroczenie, zwołała kapitułę klasztorną, surowo upomniała siostry, stwierdzając, że jeszcze dotychczas żadna z karmelitanek niczego nie uczyniła, "zwłaszcza dla prywaty swojej", bez wymaganego pozwolenia przełożonej. Pończochy zaś zostały spalone w ogrodzie w obecności całego zgromadzenia i ku upokorzeniu winowajczyni.

Nie tak dawno poprzednia przeorysza usunęła s. Teresę z urzędu mistrzyni nowicjatu, sądząc, że jest zbyt łagodna dla swoich nowicjuszek. Czyżby teraz m. Teresa przesadziła w surowości? Czyżby jej reakcja nie była współmierna do winy podwładnej? Wiele lat później bł. Rafał Kalinowski powie: "Mała rzecz jest rzeczą małą, lecz okazanie się wiernym w małym jest rzeczą największą". Matce Teresie z całą pewnością nie zależało na drobiazgowości, ale na takiej wierności w małym, która jest wyrazem miłości wobec Chrystusa.

W latach trzydziestych tylko dwie kandydatki otrzymały habit zakonny w klasztorze Św. Marcina: s. Ludwina od Trójcy Świętej, córka Mikołaja Piotrkowica, i znana już nam s. Teresa Maria od św. Józefa. Zgromadzenie liczyło 21 zakonnic i osiągnęło maksymalną liczbę dopuszczalną przez Konstytucję. Tylko fundacja nowego klasztoru lub śmierć którejś z profesek mogły umożliwić następne przyjęcia.

W roku 1635 Stefan Pac, podkanclerzy wielki litewski i wojewoda trocki, wystąpił z propozycją założenia klasztoru w Wilnie. W ciągu dwóch lat załatwiono wszystkie niezbędne pozwolenia, zakupiono także parcele i kamienice, które przystosowano do potrzeb klasztoru. Fundacja miała być wspólnym dziełem obu klasztorów: krakowskiego i lubelskiego. Każdy z nich miał dostarczyć po dwie zakonnice. Z klasztoru krakowskiego prowincjał wyznaczył s. Angelikę od Najświętszego Sakramentu, córkę mieszczanina lubelskiego Walentego Filipowicza, oraz s. Annę od św. Bartłomieja, córkę Piotra Jałbrzykowskiego. Dla klasztoru fundacja to wielkie święto, tak jak dla matki wydanie córki za mąż. Dla Teresy od Jezusa było to także święto bardzo osobiste: to ona była przełożoną klasztoru, która współdziałała w fundacji, a ponadto nowy klasztor otrzymał za patronów św. Józefa i św. Teresę od Jezusa, także jej patronów.

Siostry nie wyjeżdżały do całkiem obcego miasta. Już od dwunastu lat byli tam ich bracia w zakonie, również w klasztorze pod wezwaniem św. Teresy, przy Ostrej Bramie, jeszcze wówczas nie znanej. Nie obyło się jednak bez cierpienia. Jedna z karmelitanek krakowskich, s. Anna od św. Bartłomieja, zmarła wkrótce po przybyciu do Lublina, i w drodze do Wilna zastąpiła ją inna Anna, również od św. Bartłomieja, profeska lubelska.

Jako młoda dziewczyna Marianna Marchocka marzyła, że będzie wielką panią, oczywiście bogatą panią, a swoje bogactwa wykorzysta na budowę kościołów. Wprawdzie nie została bogatą panią, a tylko ubogą mniszką, mimo to przyszło jej budować kościoły.

Myśl wzniesienia nowego kościoła na miejscu otrzymanego od księży emerytów towarzyszyła karmelitankom bodaj od samego początku. Ich fundatorka, a potem współsiostra zakonna, Beata Konstancja Bużeńska zapisała na ten cel w 1619 roku znaczną sumę. Początkowo wydawało się, że pieniądze te wystarczą. Budowa kosztowała jednak dobrze ponad trzydzieści tysięcy złotych i trzeba było przeznaczyć na nią fundusze otrzymane także od innych dobrodziejów, przede wszystkim z zapisu s. Teresy Marii od św. Józefa, ks. Sebastiana Nuceryna, dworki królewskiej, niejakiej panny Urszuli, blisko zaprzyjaźnionej z s. Teresą Marią. Dokładano też z normalnych dochodów klasztoru.

Najwięszym jednak problemem związanym z budową nowego kościoła nie były pieniądze, ale konflikt sąsiedzki z klaryskami z klasztoru Św. Andrzeja. Kościółek Św. Marcina przylegał do muru dzielącego posesję obu zgromadzeń. Wchodziło się do niego bezpośrednio z ulicy. Był ciemny i miał jakieś inne niewygody, o których jednak kronika klasztoru nie wspomina szczegółowo. Gdzie indziej stwierdzono, że był stary, brzydki i bardzo niepraktyczny. Zburzenie starego kościoła zaalarmowało klaryski. W obawie, by nowy nie "odebrał im światła", wniosły protest do biskupa krakowskiego Piotra Gembickiego. Dla zbadania sprawy biskup wyznaczył komisję, której przewodniczył oficjał krakowski Erazm Kretkowski. Spór załatwiono polubownie. Nowy kościół odsunięto od muru dzielącego posesję obu klasztorów oraz od ulicy. Taka zmiana wymagała częściowego wyburzenia budynków klasztornych od strony południowej. W czerwcu 1637 roku wspomniany oficjał dokonał poświęcenia kamienia węgielnego, sam odmierzając uzgodnioną odległość od posesji klarysek. Budowa sprawnie ruszyła naprzód. W pierwszym roku położono fundamenty, w drugim wznoszono mury, w trzecim prowadzono prace wykończeniowe.

Nowy kościół był nieco krótszy od zburzonego oraz - dla zachowania proporcji całej bryły - nieco wyższy, co stało się jedną z przyczyn drugiego etapu konfliktu z klaryskami. Autorem projektu i kierownikiem budowy był Jan Trevano, ten sam, który poprzednio budował karmelitankom klasztor. Pod względem architektonicznym kościół jest uważany przez historyków sztuki za dzieło doskonałe.

W kwietniu 1640 roku karmelitanki wybrały przełożoną klasztoru s. Magdalenę od Krzyża. Niedługo po wyborze klaryski zaskarżyły przed biskupem swoje sąsiadki o naruszenie umowy zawartej w roku 1637 z powodu wybudowania zakrystii między kościołem a murem granicznym. Biskup polecił zburzenie zakrystii w ciągu 15 dni, gdy tego nie uczyniono, 4 sierpnia 1640 roku rzucił ekskomunikę na klasztor, a także na przeora karmelitów bosych z klasztoru Św. Michała. Wprawdzie po kilku tygodniach ekskomunikę zdjęto - biskup był znany ze zbyt pochopnego używania kar kościelnych - spór jednak jeszcze długo się toczył, najpierw przed trybunałem biskupim, potem w nuncjaturze warszawskiej, w końcu trafił do Rzymu. Z powodu tego sporu konsekracja kościoła odwlekła się do roku 1644. Wcześniejszego poświęcenia, najpewniej jeszcze za przełożeństwa m. Teresy od Jezusa, dokonał sufragan krakowski Tomasz Oborski.

Zmiana na urzędzie przełożonej szczęśliwie uwolniła m. Teresę od bardzo nieprzyjemnego konfliktu z klaryskami. Konflikt obu zgromadzeń był tym bardziej przykry, że przed trzydziestu laty klaryski z klasztoru Św. Andrzeja udzieliły gościny fundatorkom przybyłym do Krakowa z Niderlandów. Dla m. Teresy był to spór w rodzinie. Jej siostra była przecież klaryską, na szczęście w Starym Sączu.


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Nowicjuszka
o. Czesław Gil OCD

W roku 1620 Marianna Marchocka kończyła siedemnaście lat. Ówczesne konstytucje karmelitanek bosych przewidywały, że do profesji nie może być dopuszczona nowicjuszka przed ukończeniem siedemnastego roku życia. Czyli do nowicjatu przyjmowano takie, które miały przynajmniej 16 lat.

Marianna w pełni zdawała sobie sprawę z tego, że wstępuje do surowego klasztoru o ścisłej klauzurze, w którym podstawowym zadaniem mniszki jest modlitwa i pokuta. Nieźle znała życie głównych zakonów istniejących w Polsce: bernardynek, klarysek, benedyktynek, karmelitanek bosych. Nie wybierała w ciemno. We własnym przekonaniu i w przekonaniu rodziców jej wybór padł na klasztor najsurowszy.

Czy była do tego wyboru przygotowana? Wydaje się, że tak. Chociaż nikt jej nie uczył modlitwy, sama przeszła z modlitwy ustnej do medytacyjnej. Najchętniej rozważała mękę Pańską. Rozważając ją, zwłaszcza w Wielkim Poście, mogła "po kilka godzin bawić się bez rozerwania". Owocem rozważania męki Chrystusa było pragnienie Boga, chęć opuszczenia świata i "marności jego". Przed i po komunii św., zamiast odmawiać przepisane modlitwy, rozważała ich treść. "A służyło mi to więcej niż ustne modlitwy".

To były wartości, które wyniosła z domu rodzinnego. I chociaż rodzice sprzeciwiali się jej wstąpieniu do klasztoru w znacznym stopniu im je właśnie zawdzięczała. I chyba także w klasztorowi klarysek, gdzie w sumie spędziła sporo miesięcy.

W domu była pupilka rodziców, co siłą rzeczy musiało wpłynąć ujemnie na jej wychowanie. Z całą pewnością wstępując do klasztoru nie była w pełni dojrzała emocjonalnie. W przyszłości będzie to przyczyną wielu jej trudności. Była bardzo przywiązana do rodziców, chociaż niezbyt sobie z tego zdawała sprawę. To też będzie musiała w sobie przełamać i uporządkować.

Karmelitanki bose mieszkały w Krakowie, w swoim pierwszym w Polsce klasztorze, dopiero od ośmiu lat. Inicjatorami sprowadzenia byli ich współbracia zakonni, którzy w roku 1605 również w Krakowie założyli swój pierwszy klasztor. Koszty materialne pokryła Konstancja z Myszkowskich Bużeńska, wdowa po Piotrze, staroście dobczyckim i brzeźnickim. Od prawie dwunastu lat mieszkała przy klasztorze klarysek p.w. św. Andrzeja w Krakowie przy ul. Grodzkiej, gdzie zakonnicą była jej siostra. Pragnęła zostać klaryską, ale one nie przyjmowały wdów. Spowiednikiem jej był ks. Sebastian Nuceryn, postać znana w Krakowie, przyjaciel karmelitów, tłumacz biografii św. Teresy od Jezusa. On to podsunął zamożnej wdowie propozycję sfinansowania pierwszej fundacji karmelitanek bosych w Polsce. Z prośbą o przysłanie zakonnic zwrócono się do prowincjała flandryjskiego, o. Tomasza od Jezusa. Klasztory karmelitanek we Flandrii zakładały najbliższe współpracownice św. Teresy: bł. Anna od św. Bartłomieja i Anna od Pana Jezusa, w tym czasie przełożona klasztoru w Brukseli. Podobno pierwsza z nich zgłosiła gotowość wyjazdu do Polski, ale prowincjał nie wyraził na to zgody. Nie wykluczone, że gdyby ze strony polskiej bardziej nalegano, wyjazd jej doszedłby do skutku. Ostatecznie prowincjał wyznaczył: s. Marię od Trójcy Świętej z klasztoru w Brukseli, s. Małgorzatę od Pana Jezusa i s. Teresę od Pana Jezusa z klasztoru w Mons, oraz s. Krystynę od św. Michała z Lowanium. Ponadto dołączyła do nich Katarzyna Sitcis z Fryzji, która jako pierwsza otrzymała w Krakowie habit karmelitanki. Przełożoną została s. Maria. Była ona wychowanką m. Anny od Jezusa, dając przez to gwarancję przeszczepienia na grunt polski pierwotnych tradycji Karmelu Terezjańskiego.

Dla fundatorek Polska była krajem dalekim i egzotycznym. Bały się go. Na drogę przez protestanckie Niemcy przebrały się w suknie świeckie, co i tak nie uchroniło ich od przykrości. Po prawie dwumiesięcznej podróży przybyły do Krakowa 26 maja. Przed miastem przywitał je ówczesny przeor krakowski o. Marcin od Najśw. Maryi Panny z gromadką ojców i świeckich. Ponieważ najętej na tymczasowe mieszkanie kamienicy nie zdążono przygotować, przez ponad trzy tygodnie korzystały z gościny klarysek. Obawiały się w Polsce przepychu, "a nie było kędy głowy skłonić i na czym". Za najpotrzebniejsze sprzęty musiały zapłacić z własnych pieniędzy. Fundatorka dostarczała im tylko jarzyn i chleba, karmelici zaopatrzyli zakrystię w niezbędne szaty i naczynia liturgiczne.

W kamienicy przy ul. Grodzkiej, naprzeciw kościoła Św. Marcina, mieszkały kilka lat, nie zaniedbując starań o miejsce na budowę klasztoru. Nie szukały go daleko. Kolejno uzyskiwały posesje leżące obok kościoła Św. Marcina, należące do księżnej Anny Ostrogskiej, arcybiskupa gnieźnieńskiego Wawrzyńca Gembickiego i kapituły gnieźnieńskiej. W końcu biskup oddał im także kościół Św. Marcina z należącym do niego domem księży emerytów. Na mocy umowy księża emeryci przenieśli się do kamienicy dotychczas użytkowanej przez karmelitanki, za którą zapłacił Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski. Jego córka Gryzelda od roku 1614 była karmelitanką. W sierpniu 1618 roku karmelitanki przeniosły się do swoich budynków przy kościele Św. Marcina. W roku następnym wyburzono drewniane zabudowania na terenie posesji i rozpoczęto kopanie fundamentów pod właściwy klasztor, wykorzystując dla jego potrzeb stojące tam budynki murowane. Nowy klasztor poświęcił prowincjał polski o. Jan Maria od św. Józefa 21 września 1621 roku.

Kiedy w Niedzielę Przewodnią 26 kwietnia 1620 roku Paweł Marchocki prowadził swoją córkę Mariannę do furty klasztornej, roboty budowlane nie były jeszcze rozpoczęte. Zaczęto je tydzień później, 2 maja. W wigilię rozstania rodzice i przyszła karmelitanka wysłuchali mszy św. w kaplicy Matki Bożej Bolesnej w kościele franciszkanów. Po mszy św. celebrans udzielił jej błogosławieństwa przeznaczonego dla wstępujących do zakonu. Moment rozstania z rodzicami Marianna zniosła mężnie. Ojciec zapewnił córkę, że przyjmie ją z otwartymi rękami do domu, gdyby musiała opuścić klasztor. Chciał w ten sposób uspokoić jej obawy na wypadek niepowodzenia próby. Po wejściu do klasztoru opuściły ją wszelkie wątpliwości, poczuła się na swoim miejscu. Habit zakonny otrzymała tego samego dnia w południe. Obrzęd obłóczyn był połączony z uroczystą mszą św., na której kazanie wygłosił ks. Ostrowski, kanonik krakowski. Przewodnią myśl kazania Marianna zapamiętała do końca życia. Zawarł ją kaznodzieja w zakończeniu, mówiąc: "A kiedy będziesz, panno, na krzyżu w Chrystusie, pamiętaj o nas". Początkowo brała te słowa dosłownie i bała się ich. Dopiero później zrozumiała ich właściwy sens, "żyjąc przez wszystek wiek swój z Chrystusem w krzyżu i na krzyżu z Nim umierając".

Słowa kaznodziei nawiązywały do często powtarzanego przez nią aktu strzelistego: "Krzyż, Panie Jezu, Twój, to żywot mój".

Zgodnie ze zwyczajem karmelitańskim otrzymała nowe imię. Odtąd miała się nazywać: siostra Teresa od Jezusa. Matka Krystyna od św. Michała twierdziła, że z natchnienia Bożego imię to zachowała dla Marianny Marchocki ej, nie nadając go nowicjuszkom, którym dawała habit po wyjeździe z Polski w roku 1618 s. Teresy od Jezusa, rodem z Anglii. O. Ignacy od św. Jana Ewangelisty tak ten fakt skomentował: "A że częstokroć zgadzają się imiona z własnością rzeczy, na które je kładą, dlatego znak był, że ta nowa Teresa a Jesu w Polsce miała wziąć od świętej Matki z większą obfitością ducha pierwszej zakonnej świątobliwości" (Żywot, s. 41). W przyszłości będą ją nazywać "polską Teresą".

Pierwsze trzy Polki wstąpiły do klasztoru Św. Marcina w r. 1612. Jednej z nich poradzono, aby odeszła z nowicjatu. Później także nie wszystkie przetrzymywały próbę. Musiała nawet odejść siostra późniejszego biskupa krakowskiego Jakuba Zadzika, Beata od św. Józefa. Fantastyczne opowieści niefortunnej nowicjuszki nie zdołały zniechęcić innych. Zgromadzenie rozwijało się dosyć równomiernie. W roku 1613 złożyły śluby zakonne trzy nowicjuszki, w roku 1615 dwie, w 1619 cztery, w 1620 trzy. Klasztor uległ zupełnemu spolszczeniu. Przed rokiem 1619 z czterech fundatorek, które zakładały klasztor krakowski, trzy wróciły do swoich klasztorów. Została tylko matka Krystyna od św. Michała, od 1618 roku przeorysza klasztoru. Wspólnota była bardzo młoda. Większość zakonnic nie przekroczyła trzydziestu lat. Wobec nich 56-letnia Beata Konstancja z Myszkowskich Bużeńska, od 1618 karmelitanka bosa, była babcią. Zakonnice pochodziły w połowie z rodzin szlacheckich, w połowie z mieszczańskich. Niekiedy były to rodziny bardzo zamożne i znaczące w kraju, jak np. Zebrzydowscy czy Mniszchowie. Dla klasztoru bez podstaw materialnych, a nawet bez domu, nie było to obojętne. Kandydatki z bogatych rodzin wnosiły większe posagi, co pozwalało wspólnocie powoli stanąć na nogi. Wokół klasztoru powstała grupa wspierających go dobrodziejów, najczęściej rodziców zakonnic, która finansowała najpierw budowę klasztoru, następnie kościoła, pomagając również zgromadzeniu w codziennych potrzebach, a zwłaszcza w sytuacjach losowych, jakimi były częste wówczas wędrówki podczas epidemii. Nie znaczy to, że stosunki między klasztorem a rodziną nowicjuszki zawsze układały się dobrze. Najczęstszym powodem konfliktu był posag, który bezwarunkowo winien być dostarczony przed złożeniem ślubów zakonnych. Zdarzało się, że z powodu nie uiszczenia posagu przez rodzinę kandydatki, jej nowicjat przedłużał się do dwóch lat, a nawet wydalano ją z klasztoru. Procenty z sum posagowych były faktycznie jedynym stałym dochodem zgromadzenia, stąd też nic dziwnego, że tak bardzo dbano o dotrzymanie umowy posagowej.

Pierwsze pokolenie karmelitanek polskich wydało spośród siebie wiele zakonnic słynących z świątobliwego życia. Świętość Teresy Marchockiej nie wyrosła na pustyni. Przede wszystkim należy tu wymienić przeoryszę klasztoru, matkę Krystynę od św. Michała. Pozostała w Polsce z własnego wyboru i niewątpliwie swoim życiem położyła fundament duchowy pod krakowską wspólnotę karmelitanek polskich. Skromna, usuwająca się w cień, heroicznie posłuszna przełożonym, cierpliwie znosząca dolegliwości chorób, ukrywając je przed innymi, była wzorem doskonałej karmelitanki. Zmarła wcześnie, bo już w roku 1628. Uważano ją za świętą, jej pośrednictwu przed Bogiem przypisywano różne łaski, dowodem czego były wota umieszczane na jej trumnie.

Z świętości życia zasłynęła również mistrzyni s. Teresy, matka Anna od Jezusa - Jadwiga Stobieńska. Jej celę nazywano "szkołą wszelkich cnót". Chociaż wymagająca i surowa, tak dla siebie jak i dla innych, wielokrotnie była wybierana na przeoryszę w obu klasztorach lubelskich: Św. Józefa, założonym w 1624 roku, i Niepokalanego Poczęcia, otwartym w 1646. Raz była także przeoryszą klasztoru krakowskiego. Oprócz tych dwóch, jeszcze sześć innych profesek klasztoru Św. Marcina, które wstąpiły przed Marianną Marchocką, zasłużyło sobie na to, by ich życiorysy znalazły się w Konterfekcie życia przykładnego jako wzorce dla następnych pokoleń.

Przyjmując habit karmelitanki młodziutka Marchocką zastała w nowicjacie dwie mieszczanki: swoją rówieśnicę Dorotę od NMP ze Lwowa (Dorotę Desjusz), oraz trzy lata starszą Elżbietę od Najśw. Sakramentu (Zofię Empel) z Lublina. W jesieni obie one złożą profesję, skutkiem czego przez krótki czas Teresa będzie jedyną nowicjuszką. W listopadzie dołączy do niej Agnieszka Szembekówna, córka Teofila, sekretarza króla Zygmunta III.

We wspólnocie klasztornej nowicjuszki stanowiły własny mały świat, pod przewodnictwem mistrzyni mianowanej przez przeoryszę. Żyły własnym rytmem dnia, w zasadzie podporządkowanym jednak rytmowi całego zgromadzenia. Z nim bowiem spotykały się nowicjuszki w chórze zakonnym na wspólnej modlitwie i na mszy św. oraz w refektarzu na posiłkach. W oparciu o siedemnastowieczne zwyczajniki stosunkowo dokładnie możemy odtworzyć dzień nowicjuszki. Po przebudzeniu się powinna myśl swoją zwrócić aktem strzelistym ku Bogu, ubrać się, przykryć łóżko i "z wielką ochotą uprzedzać się z Aniołami i z Matkami do chóru..." W chórze, uklękając na dwa kolana, oddać głęboki pokłon Najświętszemu Sakramentowi, intencją złączyć swoją modlitwę z modlitwami i zasługami Chrystusa, psalmy recytować z uwagą. Przygotowana do rannego rozmyślania w przeddzień wieczorem, realizowała go zgodnie z sześciopunktowym planem, pamiętając przy tym, że celem rozmyślania nie jest pogłębienie wiedzy o rzeczach boskich, ale rozmiłowanie się w nich i podporządkowanie im swojego życia. Po godzinnym rozmyślaniu nowicjuszka wraca na chwilę do celi, porządkuje ją, jeżeli nie zdążyła tego uczynić wcześniej, następnie udaje się do oratorium nowicjackiego, gdzie nabożnie odmawia litanię do Matki Bożej, słucha czytania duchownego i upomnień mistrzyni. Czas wolny przed mszą św. poświęca pracy, pamiętając o aktach strzelistych i obecności Bożej. Po mszy św. w celi czyta wybrany rozdział zwyczajnika nowicjackiego lub notatek z konferencji mistrzyni, następnie wykonuje polecone sobie prace, przygotowując także robotę na czas wspólnej rekreacji po obiedzie. Obiad poprzedza rachunek sumienia w chórze, wspólnie z całym zgromadzeniem. W refektarzu pilnie słucha czytania, pamięta także o umartwieniu, wybierając potrawy mniej smaczne, np. suche i małe kawałki chleba lub też chleb ciemny, zamiast białego. Podczas rekreacji - według zwyczaju wprowadzonego przez św. Teresę - wszystkie zakonnice były zajęte jakąś pracą. Nowicjuszka nie może jednak włączyć się do rozmowy bez pozwolenia mistrzyni lub przeoryszy. Rekreację kończy wspólne nawiedzenie Najświętszego Sakramentu, po czym nowicjuszka ma trochę czasu dla siebie, chyba że i ten czas będzie musiała poświęcić pracy. Po nieszporach wraca do celi. Do godziny trzeciej oddaje się czytaniu duchownemu, następnie pracy, by już o czwartej udać się do oratorium nowicjackiego na chwilę czytania, a następnie do chóru na drugą godzinę modlitwy medytacyjnej, po której mają miejsce kolacja, rekreacja, kompleta i czytanie przygotowujące do medytacji na następny dzień. Czytanie kontynuuje w celi, potem gasi świecę, odmawia koronkę, by na zakończenie dnia udać się do chóru na Godzinę czytań, nazywaną wówczas Jutrznią, znacznie dłuższą niż obecnie.

Mistrzyni wprowadzała swoje podopieczne w tajniki życia zakonnego. W konferencjach ogólnych i podczas prywatnych spotkań pouczała je o treści ślubów zakonnych, o praktykach życia zakonnego, uczyła modlitwy myślnej, odmawiania brewiarza, zwyczajów zakonnych... We wszystkim, nawet w najdrobniejszych szczegółach życia, nowicjuszka była uzależniona od mistrzyni i od przeoryszy, a niekiedy nawet od innej zakonnicy, która już złożyła śluby. Jej posłuszeństwo powinno być zawsze natychmiastowe i ślepe, bez szukania uzasadnień, bez pytań, gdyż miało być posłuszeństwem nie przełożonej, ale Chrystusowi. Wpatrując się w Chrystusa, karmelitanka nabierała umiejętności zupełnego wyrzeczenia się przywiązania do jakiejkolwiek rzeczy materialnej, nawet potrzebnej. Co roku, w uroczystość Podwyższenia Krzyża świętego, nowicjuszki znosiły do przeoryszy rzeczy codziennego użytku, jak brewiarze, obrazki, habity... i losowały ich używanie na następny rok. Zalecano im, by ubiegały się o habity bardziej zniszczone, bardziej połatane. Do nieustannej modlitwy i pamięci na obecność Bożą, wyrażoną poprzez Najświętszy Sakrament w kaplicy klasztornej, miała przygotować je surowość codziennego życia: zgrzebność odzieży i bielizny, niewybredne jedzenie, łóżko twarde i jak najmniej wygodne, stosowane praktyki pokutne, jak noszenie włosiennicy czy paska żelaznego, dyscyplina, upokarzanie się w refektarzu itp. Najświętszy Sakrament koncentrował w okół siebie życie zgromadzenia. Stąd nacisk na godne zachowanie się w chórze i w jego okolicy, obowiązek klęczenia na modlitwie myślnej, szczególna świąteczność dni, w których zgromadzenie przyjmowało komunię św. oraz wigilii tych dni, spędzanych na czuwaniu z zachowaniem postu. Nowicjuszki uczono także chodzenia po ziemi tak, by nie były dla innych zbytnim ciężarem. Służyły temu zasady dobrego wychowania: oddawanie szacunku spotkanej na korytarzu zakonnicy, milczenie, ciche chodzenie po korytarzach, nie trzaskanie drzwiami, takie zachowywanie się w swojej celi, by nie przeszkadzać sąsiadkom.

Dla każdej młodej dziewczyny, a więc i dla Marianny Marchockiej, wejście w tak zorganizowany świat, bez żadnego przygotowania, musiało być sporym szokiem. Szok ten był łagodzony przez rodzinną atmosferę panującą w klasztorze, a zapewne także przez spotkanie z czymś nowym, do czego się tęskniło, co przyciągało swoją innością. Największą trudność s. Teresie powinny sprawić oderwanie się od rodziny, do której była bardzo przywiązana, oraz długie godziny modlitwy. Trudności te jednak w pierwszych miesiącach nowicjatu nie wystąpiły. Teresa wiedziała, czego się może spodziewać w klasztorze. Jeszcze przed wstąpieniem czytała pisma św. Teresy od Jezusa, wracała do nich również w nowicjacie, gdzie były lekturą obowiązkową. Wiedziała, że klauzura należy do istoty życia karmelitanki, nie była więc ona dla niej żadnym zaskoczeniem. Dopiero z czasem przekonała się, że są w człowieku siły, które z trudem poddają się jego woli, że często jesteśmy znacznie słabsi od naszych najlepszych chęci. W entuzjazmie początku siły te skryły się, by potem z rym większą gwałtownością objawić swoje istnienie.

W pierwszych miesiącach życia klasztornego s. Teresa bez żadnych trudności i bez wysiłku trwała w skupieniu podczas rozmyślania. Podobnie jak dawniej, najchętniej za przedmiot medytacji obierała sobie mękę Pańską. "Stawiałam sobie Chrystusa Pana Ukrzyżowanego, a u nóg Jego opłakiwałam te grzechy moje, które mi dawał poznawać..." W połowie sierpnia sporadycznie pojawiły się oschłości, potem stały się one zjawiskiem częstym i długotrwałym. Nie mogła skupić uwagi na przedmiocie rozmyślania, stąd odczuwała potrzebę wyjścia z chóru, w którym podczas medytacji było ciemno, by przeczytać coś, co mogłoby dostarczyć tematu do medytacji. S. Teresa traktowała to jako pokusę, którą należy przezwyciężyć. W takiej postawie utwierdzał ją również kierownik duchowy, radząc by wbrew wszystkiemu "trzymała się ławki", pragnąc w ten sposób wyrazić swoją wolę trwania przy Bogu. Nie załamała się nawet wtedy, kiedy doznawała nudności i była przekonana, że jeśli nie wyjdzie, to zemdleje. Napięcia psychiczne wpływały ujemnie na jej zdrowie. Od ustawicznego klęczenia na modlitwie rozbolały ją kolana. Trzeba było wezwać pomocy lekarza i położyć się do łóżka. Choroba - zwykła u mniszek - nie trwała jednak długo. Mimo to stan zdrowia nowicjuszki i jej trudności zaniepokoiły przełożonych. Plotki o rym, zapewne przesadzone, dotarły do wioski rodzinnej, do znajomych i krewnych. Mówiono nawet, że już opuściła klasztor. Przy furcie zjawiła się ciotka, ofiarując jej gościnę u siebie. Nowicjuszka dowiedziała się o tym z przerażeniem tym większym, że również prowincjał zdawał się powątpiewać o jej zdatności do życia zakonnego. Doświadczona i święta przeorysza klasztoru zbyt dobrze jednak znała swoją nowicjuszkę, by ulec negatywnym pozorom, świadczącym przeciw niej. Uspokoiła ją i zapewniła, że nie grozi jej niebezpieczeństwo wydalenia.

Kilka miesięcy później, pod wpływem zbliżającej się profesji i związanej z nią świadomością dożywotniego zamknięcia się w klasztorze, opanowały ją lęki przed tą decyzją. Lęków takich doznawała już wcześniej, niedługo przed wstąpieniem do klasztoru. Teraz powróciły one w formie obsesji. Nie chciała opuścić klasztoru, wiedziała, że tu jest jej miejsce, równocześnie nachodziły ją, zwłaszcza w nocy, natrętne myśli, by chociaż na chwilę wyjść poza drzwi klauzury "żeby się aby na jaki moment czasu na świecie obaczyć". Stąd pomysły, by sprowokować okazję, w której mogłaby to uczynić z konieczności.

W nocy, kiedy wracała do swojej celi ze świecą, musiała się przełamywać, by nie przyłożyć świecy do płótna, które dzieliło prowizoryczne cele, lub do knopowego sznura od dzwonu, zwisającego pod dachem. Już po przeniesieniu zgromadzenia do murowanego klasztoru jedno z okiem korytarza znalazło się bardzo blisko muru miejskiego. Wystarczyło położyć deskę, by znaleźć się poza klasztorem. Pomysł ten prześladował ją tak długo, aż stwierdziła, że był nie do zrealizowania. Kiedyś "z piekielną furią" poszła w nocy do przełożonej, żądając, by ją zaraz wypuściła z klasztoru. Mimo oporów wewnętrznych zwierzała się z tych natręctw swojej mistrzyni, m. Annie od Jezusa, ta z kolei odsyłała ją do przeoryszy, m. Krystyny od św. Michała. I jednej, i drugiej trudno było się w pełni rozeznać, czy są to tylko doświadczenia duchowe, czy też nowicjuszka nie ma predyspozycji psychicznych do życia w tak ścisłej klauzurze. Stąd sugerowano jej, że przecież nie musi być karmelitanką, że są klasztory o łagodniejszej klauzurze.

Do wymienionych trudności dołączyły się obawy o zdrowie, nowicjuszka bowiem zaczęła kaszleć, co zrodziło podejrzenia, że jest chora na płuca. Nawet mistrzyni, która przecież najlepiej ją znała, nie była pewna, czy zgromadzenie zgodzi się na dopuszczenie nowicjuszki do złożenia ślubów. Jednomyślna aprobata s. Teresy przez kapitułę świadczy o umiejętności rozpoznawania właściwych oznak powołania, zwłaszcza ze strony przełożonej ł mistrzyni, od których najwięcej zależało. Świadczy również o tym, jak wartościową była ta nowicjuszka i jak wiele się po niej spodziewano.


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Szczęśliwa profeska
o. Czesław Gil OCD

Ostatnie głosowanie kapituły klasztornej, dopuszczające s. Teresę do złożenia ślubów, miało miejsce najpewniej w styczniu 1621 roku. Decyzja wspólnoty klasztornej ucieszyła i uspokoiła nowicjuszkę. Otrzymała wyraźny znak, że jest wolą Bożą, by pozostała w zakonie. Nie był to jednak koniec jej doświadczeń duchowych.

Niedługo potem wróciły lęki przed zamknięciem się na całe życie w klasztorze, pogłębione przekonaniem, że udręki, których doświadcza, nigdy jej nie opuszczą. Uważała, że z takim stanem ducha, a do tego jeszcze z niezbyt pewnym zdrowiem będzie tylko ciężarem dla zgromadzenia i obciąży swoje sumienie, nie mogąc w pełni dźwigać wszystkich trudów zakonnego życia. Odnowiła się też tęsknota za rodziną.

Wstępując do nowicjatu, w pierwszym entuzjazmie zerwania ze światem, chciała się wyrzec wszelkich kontaktów, nawet z rodzicami. Roztropni przełożeni nie zgodzili się na to. Rodzice i brat odwiedzali ją niekiedy w rozmównicy klasztornej. Nie wykluczone, że zbliżająca się profesja również dla rodziców była ciężką próbą ostatecznej rezygnacji z ukochanej córki. Kiedyś przez okno wychodzące na ogród klasztorny s. Teresa usłyszała wyraźnie głos matki skarżącej się na opuszczenie ze strony córki. Może było to tylko dzieło rozdygotanej wyobraźni, a może faktycznie w ogrodzie zjawiła się matka, wykorzystując fakt, że brama była otwarta dla robotników pracujących przy budowie klasztoru. Nigdy nie dowiemy się, jak było rzeczywiście, ponieważ córka przełamała się i nie wyjrzała przez okno. To także świadczy o jej woli wierności.

Powiernikiem sumienia s. Teresy w okresie nowicjatu był o. Piotr Kordoński. Od spotkania u klarysek w Starym Sączu on nią kierował, on przekonał ją, że ma powołanie karmelitańskie, z jego porady złożyła swoje powołanie w ręce św. Józefa.

Nabożeństwu do św. Józefa pozostała wierna przez całe życie. W nowicjacie obrała go sobie za mistrza modlitwy wewnętrznej. W połowie marca, a więc nieco ponad miesiąc przed terminem złożenia ślubów zakonnych, jeszcze raz swoje obawy i lęki wyznała o. Piotrowi od św. Andrzeja. Ten uspokoił ją i polecił, by w dzień św. Józefa uczyniła ślub, że o ile to od niej zależeć będzie, wytrwa w zakonie. Udręczona nowicjuszka nie zawiodła się w swojej ufności. Po złożeniu ślubu - w czasie mszy św. odprawianej przez o. Piotra -poczuła się "jakby z więzienia wyszła". Ustąpiły wszelkie lęki. Uznała, że jest zdolna do podjęcia obowiązków życia zakonnego. "Czekałam już z wielkim pragnieniem profesji, i dał mi Pan Bóg wielkie pragnienie, żebym już była rada, aby się jedną godziną czas skończył dla uczynienia jej... Śmiałam się sama z siebie, co mi się to działo, czym szalała i rozum zgubiła, kiedy mi przyszło myśleć o tym, co się ze mną działo". Całą tę przemianę wewnętrzną również po latach przypisywała wstawiennictwu św. Józefa. Także później w chwilach trudności mówiła do niego: "Wdałeś się w opiekę duszy mojej i wprowadził mię tu Bóg przez Ciebie, miejże staranie o mnie do końca". Kilka lat po profesji - za pozwoleniem spowiednika -uczyniła inny ślub, będący jej odpowiedzią na doznane łaski za przyczyną św. Józefa, w którym zobowiązywała się do czci tego świętego. "Dał mi Pan Bóg poznać to, że przy innych miłosierdziach i dobrodziejstwach swoich uczynił mi nie mniejsze, ale wielkie bardzo, że mi tego Ojca świętego dał za patrona i opiekuna i wzbudził to ubogie pragnienie moje do służenia mu".

Opieka św. Józefa nie uchroniła nowicjuszki od przykrości ze strony ludzi. Na mocy umowy posagowej, podpisanej przez rodziców w przeddzień jej obłóczyn, klasztor otrzymywał na pokrycie kosztów utrzymania w nowicjacie 100 złotych, właściwy posag miał być wypłacony w dwóch ratach. Ratę pierwszą, w wysokości tysiąca złotych, mieli złożyć na trzy dni przed profesją na ręce archidiakona krakowskiego, ratę zaś drugą, w wysokości 1600 złotych, lokować na procent na nieobciążonych dobrach miejskich w Krakowie dwa lata po złożeniu ślubów. Z niezrozumiałych dla nas powodów doszło do jakichś komplikacji, których ofiarą padła nowicjuszka. Miesiąc przed profesją prowincjał powiedział jej - źle obliczając czas - że będzie mogła złożyć śluby w sam dzień Wielkanocy, tj. 11 kwietnia (właściwy termin profesji wypadał 26 kwietnia), i polecił jej napisać do rodziców, by oddali należny jej posag przed tym terminem, w przeciwnym bowiem wypadku córka będzie musiała opuścić klasztor. W przekonaniu nowicjuszki był to termin zbyt krótki, aby rodzice mogli wywiązać się ze swoich zobowiązań. W dzień wielkanocny przywołał ją przełożony do kraty (przypuszczalnie był to o. Piotr Kordoński) i widząc że jest strapiona, ponieważ rodzice nie dostarczyli na wyznaczony termin posagu, pocieszył ją, że mimo to będzie mogła w najbliższy wtorek złożyć śluby prywatnie. We wtorek zjawił się w klasztorze tenże przełożony z ojcami i klerykami, i przypomniał jej, że właściwie ona już uczyniła ślub wytrwania w zakonie (chodziło tutaj o wspomniany wyżej ślub złożony 19 marca), teraz wystarczy go tylko odnowić. Nowicjuszka, chociaż miała pewne wątpliwości co do ważności takiego ślubu, uwierzyła zapewnieniu przełożonego. Kiedy mu się zwierzyła ze swoich wątpliwości, ten skarcił ją za brak wiary i powiedział, że za karę nie będzie już ponawiać swoich ślubów w sposób uroczysty. 26 kwietnia klasztor otrzymał od rodziców s. Teresy obiecany posag. Wówczas to przełożona powiedziała nowicjuszce, że nie jest żadną profeską i poleciła jej przygotować się do złożenia ślubów w ciągu jednej godziny. Tak więc s. Teresa od Jezusa złożyła swoje uroczyste śluby zakonne o godzinie drugiej po południu, przed nieszporami, w dniu 26 kwietnia.

Przełożony - ktokolwiek nim był: mógł to być prowincjał lub przeor klasztoru Św. Michała - zamiast przeprosić nowicjuszkę za błąd w obliczeniu daty profesji, zupełnie karkołomnymi tłumaczeniami usiłował wyjść z twarzą, nie licząc się z przykrością jej sprawioną. Zapewne myślał, że nowicjuszka jest po to, by ją doświadczać.

Szczęśliwie s. Teresa od Jezusa dorosła do takiej próby i żadne przykrości nie potrafiły zamącić radości dnia jej ślubów. Kiedy po złożeniu profesji leżała krzyżem na środku chóru zakonnego, a zgromadzenie śpiewało Te Deum laudamus, odczuła w duszy wezwanie, by się oddała Bogu na prowadzenie jej drogą krzyża. "Poddawałam się Bogu na wszystką wolę Jego, i na to". Równocześnie jednak bała się tej decyzji, bała się własnej niecierpliwości i braku wierności w tym postanowieniu. Z tego powodu rozpłakała się. I tak radość z profesji pomieszana była z utrapieniem. W sumie jednak radość wzięła górę a szczęśliwa profeska pragnęła by dzień ten trwał bez końca, by słońce w nim nie zachodziło: "Tak mi on dzień był miły..." Prosiła Boga, by wzmacniał jej wolę, by dodawał jej siły do wiernej służby, do pełnienia Jego woli we wszystkim.


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Radość i cierpienie
o. Czesław Gil OCD

Ustalając wysokość posagu dla swojej córki, Paweł Marchocki brał pod uwagę - jak to zaznaczono w intercyzie - "niedostatki tego zakonu" i potrzeby klasztoru dopiero co założonego. Kilkanaście zakonnic mieszkało w domkach dostosowanych w sposób prowizoryczny dla ich potrzeb. Część tych zabudowań była murowana, część zaś zbudowana z drewna. Aby uzyskać potrzebną ilość cel dla zakonnic, większe pomieszczenia podzielono ściankami z trzciny i płótna. W takiej sytuacji o pożar nie było łatwo, zwłaszcza przy używaniu świec do oświetlania. Ponadto zakonnicom dokuczała ciasnota tych pomieszczeń. W roku 1619 prowincjał polecił zakonnicom przenieść się do części murowanej, przede wszystkim do kamienicy Pieniążkowej, kupionej dla nich przez Mikołaja Zebrzydowskiego, rozebrać budynki drewniane i kopać fundamenty pod nowy klasztor. Pracami budowlanymi kierował energicznie architekt królewski Jan Trevano, Włoch. Czas próby nowicjackiej s. Teresy od Jezusa zbiegł się z intensywną i szybką pracą przy budowie klasztoru. Był to okres trudny dla młodego zgromadzenia: ciągły hałas, brud, wszechobecność robotników, zwłaszcza w ogrodzie klasztornym, przez który dowożono materiały budowlane. Niewygody związane z budową z całą pewnością dawały się odczuć również nowicjuszkom.

Kilka miesięcy po profesji s. Teresy, 16 września prowincjał o. Jan Maria od św. Józefa poświęcił nowy klasztor i dokonał kanonicznego zamknięcia klauzury. Już w nowym klasztorze powierzono s. Teresie pierwszy ważny obowiązek: została kołową, czyli furtianką wewnętrzną, pośredniczką między światem zewnętrznym a zgromadzeniem. Pośredniczyła w przyjmowaniu gości, w załatwianiu interesów klasztornych, ale także spotykała się z ludzkimi biedami i cierpieniami. Zajęcia te nie tylko nie odrywały jej od Boga, ale tym bardziej pobudzały ją do modlitwy w intencji tych, którzy ze swoimi troskami przychodzili do furty klasztornej.

Cierpienia ludzi przywoływały jej na pamięć cierpienia Chrystusa, które ciągle były umiłowanym przedmiotem jej medytacji. Z natury żywa i wesoła, z całą pewnością życzliwie traktowała swoich interesantów.

22 marca 1622 roku papież Grzegorz XV kanonizował św. Teresę od Jezusa, patronkę "polskiej Teresy". Kult św. Teresy od Jezusa przeżywał wówczas swój najświetniejszy okres. W miastach, gdzie istniały już klasztory karmelitańskie, uroczystości organizowane z barokowym przepychem trwały przez cały tydzień. W Krakowie rozpoczęły się 16 lipca, w uroczystość Matki Bożej z Góry Karmel. Tutaj niemały wpływ na ich przebieg wywarł spór między Akademią Krakowską a jezuitami o prawo nauczania. Niechętne jezuitom władze Akademii, a także kasztelan krakowski Jerzy Zbaraski oraz niektórzy senatorowie zrobili wszystko, by przyćmić wcześniejsze uroczystości organizowane przez jezuitów z okazji kanonizacji świętych Ignacego Loyoli i Franciszka Ksawerego. "W procesji, która była bardzo zacna, szli ich moście księża kanonicy krakowscy, ich moście panowie akademicy ze wszech kolegiów i burs. Panów studentów liczba wielka. Zakonnicy, ile ich jest w Krakowie, kompanie prawie wszystkich senatorów..., ludu pospolitego liczba nieporachowana" - zapisała kronikarka karmelitanek.

Dla s. Teresy było to święto nie tylko rodziny zakonnej, ale święto bardzo osobiste. Nosiła imię Teresy i uważała ją za swoją patronkę. Tak ją stale nazywa w pozostawionych przez siebie rękopisach. Zachował się jej akt "Poślubienia się świętej Teresie, Matce naszej". S. Teresa wyraża w nim najpierw żal, że nie jest tak doskonała, jak powinna być córka św. Teresy. Nie traci jednak nadziei, że dzięki wstawiennictwu swej patronki będzie mogła uzyskać "podobieństwo córki". Obiecuje "mieć miłość i nabożeństwo" do niej, polecać innym to nabożeństwo, prosi ją o ratunek w potrzebach swojej duszy, pragnie ją naśladować, "osobliwie w zachowaniu całości doskonałości zakonnej, którąś mi przez reformę podała, aż do śmierci w niej trwając..."

"Jednak po takim weselu nastąpiło utrapienie" - jak sentencjonalnie stwierdziła kronikarka. Niedługo po zakończonych uroczystościach ku czci św. Teresy pojawiła się w Krakowie zaraza. Kto mógł i miał gdzie, opuszczał miasto, by ratować życie. Karmelitanki zaprosiła do swojego majątku pod Krakowem młoda wdowa, Katarzyna Ligęzina z Kretkowskich. Towarzyszyło im, na własnej tratwie, czterech karmelitów: trzech ojców i jeden brat. Po trzech dniach spędzonych w podróży przybyły do Bolesławia. Trzy mile od Bolesławia, w podkrakowskich Piaskach, schronili się ich współbracia zakonni. Nie uchroniło ich to przed epidemią i około dwudziestu, w tym prawie wszyscy nowicjusze, padło ofiarą zarazy. Na czas pobytu karmelitanek dworek Ligęziny przemienił się w klasztor ze ścisłą klauzurą.

Karmelitanki, nawet w warunkach zagrożenia, niechętnie opuszczały swe klasztory. Przyzwyczajone do klauzury, źle znosiły pobyt poza klasztorem. Świeccy, zwłaszcza chłopi, traktowali je z niechęcią, a niekiedy nawet z wrogością, z powodu opuszczonych na twarze czarnych welonów. Większość zakonnic chorowała, niektóre poważnie, rodziło to podejrzenie, że są zarażone, i jeszcze bardziej pogłębiało nieufność otoczenia. Chcielibyśmy wiedzieć, jak swoje pierwsze wyjście poza klauzurę zniosła s. Teresa od Jezusa? Przecież w nowicjacie, jeszcze nie tak dawno, cierpiała na swego rodzaju klaustrofobię? Czy należała do tych licznych, które odchorowały wyjazd z Krakowa? Jest to bardzo prawdopodobne, bo nie miała silnego zdrowia i często cierpiała na bóle głowy. Pod koniec września, szukając zdrowszego mieszkania, karmelitanki przeniosły się do Pacanowa, gdzie zamieszkały w dworku Jana Zebrzydowskiego, brata s. Teresy od Wszystkich Świętych. Pozostały tam zaledwie kilka dni. Obawa przed zarazą, która pojawiała się w sąsiedztwie, zmusiła je do dalszej podróży. Tym razem skorzystały z gościnności księcia Jerzego Zasławskiego, który oddał im do dyspozycji swój zamek w Ćmielowie. Jak zwykle, zima zahamowała rozwój epidemii i w drugiej połowie stycznia wygnanki mogły rozpocząć podróż powrotną do Krakowa, zatrzymując się po drodze w Trzykosach, Szczękach, Pacanowie, Bejscach, Wawrzyńczycach i w Zwierzyńcu u norbertanek, gdzie słuchały mszy św. i spotkały się ze zgromadzeniem. 3 lutego wróciły do swego klasztoru. Nie na długo jednak. W lipcu 1624 roku epidemia ponownie nawiedziła Kraków. Z polecenia prowincjała karmelitanki opuściły klasztor i schroniły się do majątku Stanisława Lubomirskiego w Grabiu, trzy mile na wschód od Krakowa. Miały tam wszelkie wygody: żywności pod dostatkiem, zdrowe mieszkanie, ogród na spacery, kaplicę z Najświętszym Sakramentem. Z ramienia Lubomirskiego podróż organizował Paweł Marchocki, nic więc dziwnego, że kronikarka chwali ją jako bardzo dobrze przygotowaną. Przecież czynił to także dla swojej ukochanej córki, która z pewnością cieszyła się z bliskości ojca. Skądinąd wiemy, że w rozmównicy klasztornej nie chciała podnieść welonu podczas rozmowy ze swoim bratem Mikołajem.

Z upływem lat zacieśniają się kontakty Pawła Marchockiego z klasztorem Św. Marcina. W roku 1628 uzyskał on zgodę na pochowanie w jednej z krypt pod kościołem. Najpewniej w tym czasie był już wdowcem. W roku 1631 ciężko chory przyjechał do Krakowa i zamieszkał w dworku pod Wawelem. Córka, zachęcona przez przełożonego, zajęła się przygotowaniem ojca do śmierci. W listach nakłaniała go do odbycia dobrej spowiedzi póki jeszcze jest w pełni sił umysłowych. "Był tak dobry, że przyjmował wszystko dobrze i powolnie czynił". Karmelici często odprawiali u niego mszę św. i udzielali mu komunii św. Cierpiał wiele i z wielką cierpliwością. Zmarł 26 listopada w momencie aktu skruchy, po krótkiej chorobie. Zgodnie z życzeniem został pochowany w krypcie kościoła Św. Marcina, o czym świadczyła nieistniejąca już dzisiaj tablica nagrobkowa. Córka wyraziła w autobiografii przekonanie, że ojciec zszedł z tego świata dobrze przygotowany, chociaż choroba zaskoczyła go w pełni sił. W roku śmierci brał udział w sejmie. Liczył 67 lat.

Nawrót epidemii w Krakowie w roku 1624 nie był groźny i nie trwał długo. Już w listopadzie karmelitanki mogły powrócić do Krakowa. Ostatniego października, kilka dni przed wyjazdem, Katarzyna z Kretkowskich Ligęzina otrzymała habit zakonny i z trzema innymi, już profeskami, udała się do Lublina, by tam założyć klasztor pod wezwaniem św. Józefa. Był to drugi klasztor karmelitanek bosych w Polsce. Przełożoną została s. Anna od Jezusa, mistrzyni s. Teresy w nowicjacie.

W poprzednim rozdziale dużo mówiliśmy o trudnościach wewnętrznych, przeżywanych przez s. Teresę od Jezusa w nowicjacie. Wspomniano również, że mimo tych trudności, nie ukrywanych przed przełożonymi, nowicjuszka została dopuszczona do złożenia ślubów zakonnych. Jej kierownicy duchowi zdawali sobie sprawę z tego, że trudności te nie pochodziły z braku powołania, ale miały głębsze przyczyny, które nie łatwo im było rozszyfrować i jednoznacznie określić. Uważano je za doświadczenie Boże, które nowicjuszka winna przyjąć i odpowiedzieć na nie tym większą wolą wierności swemu powołaniu. Nowicjuszka właśnie tak je traktowała. Wierność powołaniu była dla niej wyrazem wierności Bogu, a przebywanie w klasztorze trwaniem w bliskości Boga poprzez pełnienie Jego woli. Największą jej troską było, jak pisze, by Pan Bóg prowadził ją według swojej woli. "Dawał mi też Pan Bóg zaraz po profesji i na modlitwach światła i natchnienia do poznania tego dobrodziejstwa i godności Jego, a jakom miała chować mu śluby Jego".

Ten pokój duchowy nie trwał jednak długo. Wkrótce po profesji nastąpiło ponowne załamanie się zdrowia, przypuszczalnie na tle nerwicowym, spowodowane przeżyciami związanymi z dopuszczeniem do złożenia ślubów. Wydaje się, że wyraźnie przeceniono odporność psychiczną nowicjuszki. Gdy minęły dni napięcia psychicznego, które podtrzymywało ją przy siłach, nastąpił kryzys, który objawił się w bólach żołądkowych i zupełnym utracie apetytu. Nieumiejętne leczenie jeszcze bardziej ją osłabiło. W końcu sami lekarze orzekli, że należy chorej udzielić sakramentów świętych. Chora nie przejęła się możliwością śmierci. "Nie miałam nic w duchu bojaźni" - napisze. Była świadoma bliskości Boga i pragnęła spotkać się z Nim. Była to więc typowa choroba ciała, a nie doświadczenie duchowe. W wigilię Wniebowzięcia Nąjśw. Maryi Panny - w dniu przyjęcia ostatnich sakramentów - chwilami zaczęła tracić przytomność. Zaniepokojony stanem swojej podopiecznej o. Piotr Kordoński, wówczas przeor klasztoru Św. Michała, prywatnie dokonał obrzędu welacji. Podczas ceremonii chora nie zawsze wiedziała, co ma czynić. Zewnętrzny stan agonii nie przeszkadzał wewnętrznym przeżyciom duchowym. Zrozumiała wówczas, że w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko Bóg, a wszystkie inne wartości nie mają większego znaczenia. To przekonanie pozostało w niej na całe życie i często potem było jej pomocne.

Przeżywszy stan krytyczny, zaczęła powoli przychodzić do siebie. Czuła się coraz lepiej, powrócił sen, mogła jeść. Maciej Wojeński, profesor anatomii w Akademii Krakowskiej, powiedział do niej: "Żeś teraz prawdziwie od Pana Jezusa i prawdziwie to imię nosisz, boś się od Pana Jezusa wróciła".

Rozważanie męki Pańskiej rodziło w niej pragnienie upodobnienia się do Chrystusa poprzez cierpienie. Nie do niej jednak należał wybór formy cierpienia. Pół roku po profesji zaczęły ją męczyć pokusy przeciw czystości. Była na nie zupełnie nieprzygotowana. Niestety spowiednik, do którego zwróciła się po dłuższym milczeniu z prośbą o pomoc, również okazał się nieudolny i zamiast jej pomóc, wpędził ją w skrupuły. Pomógł jej dopiero o. Jan Maria od św. Józefa, podówczas wikariusz prowincjalny (1620-1622), a następnie prowincjał (1622-1625). 21 listopada 1621 roku otrzymała z jego rąk w sposób uroczysty czarny welon. Z różnym nasileniem choroba skrupułów dręczyła ją przez kilka lat. Chwile cierpień duchowych były przeplatane chwilami pokoju wewnętrznego i doznania bliskości Boga, zwłaszcza po komunii św. Niekiedy owe chwile przychodziły w nocy, gdy siostry po jutrzni udawały się na spoczynek, a ona, nie mogąc spać, zostawała przed Najświętszym Sakramentem lub modliła się w celi. "Miewałam też pojęcia tak wyraźne w modlitwie jakobym na co oczami patrzała, jako na przykład Chrystusa na krzyżu..." Nie potrafiła określić, czy było to widzenie umysłowe, czy też dzieło wyobraźni. Była jednak pewna, że było to coś więcej, niż można samemu osiągnąć przy pomocy wyobraźni.

Przyczyną wielu niepokojów w życiu s. Teresy byli spowiednicy i ich opinie o jej życiu wewnętrznym. Każdy mówił co innego, a ona nie wiedziała, czego się trzymać. Niektórzy uważali, że postradała rozum. Inni mówili jej, że po raz pierwszy spotkali się z takim przypadkiem, co tym bardziej ją trapiło. Częstą zmianę spowiedników uważała za dopust Boży. Kiedy jednemu z nich opowiedziała o doznanych łaskach i objawieniach, ten, nie umiejąc zachować dyskrecji, podzielił się tą informacją z innymi, co było dla niej przyczyną wielu przykrości. Postanowiła wówczas nie zwierzać się nikomu ze swoich przeżyć wewnętrznych, także spowiednikom.

Krytyczne słowa na temat spowiedników, zapisane przez s. Teresę od Jezusa w autobiografii, nie dotyczyły wszystkich. Oprócz przygodnych i tych, którzy jej nie rozumieli, miała spowiedników, którzy byli doskonałymi teologami i wiele jej pomogli. Do nich w pierwszym rzędzie należy zaliczyć o. Jana Marię od św. Józefa, wspomnianego już wyżej. Ten z kolei wyjeżdżając z Polski w roku 1625 zlecił opiekę nad nią o. Mikołajowi Opackiemu, znanemu obrońcy życia kontemplacyjnego. Jego Apologia perfectionis vitae spiritualis miała kilka wydań, również poza Polską. Po śmierci o. Mikołaja w roku 1627 korzystała z pomocy o. Stefana Kucharskiego, a następnie we Lwowie i przez cały okres pobytu w Warszawie spowiadała się u o. Ignacego od św. Jana Ewangelisty. Obaj byli doskonałymi znawcami św. Jana od Krzyża i to nie oni byli przyczyną jej niepokojów. O. Ignacy niewątpliwie odegrał najważniejszą rolę w życiu matki Teresy, pozyskał pełne zaufanie swojej penitentki i polecił jej, by nigdy niczego przed spowiednikiem nie taiła.

Mimo wielu krytycznych słów o niektórych swoich spowiednikach, Teresa od Jezusa była przekonana, że spowiednik wprawdzie może przyczynić cierpień swoim penitentom, jak to było w jej przypadku czy też w przypadku św. Teresy od Jezusa, ale nigdy posłuszeństwo spowiednikowi nie może przeszkadzać komukolwiek w drodze do świętości, czego przykładem dla niej była również św. Teresa od Jezusa.

Uroczystość Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny była ulubionym świętem s. Teresy. Jej udręki duchowe po profesji zaczęły się w wigilię tego święta. Również zakończenie tych doświadczeń dokonało się w to święto. Uwolnienie poprzedził dwumiesięczny okres wzmożonych cierpień duchowych. Udręczona, modliła się do Matki Chrystusa o wyzwolenie z przeżywanych udręk. Prosiła też jednego z ojców, który udawał się na pielgrzymkę do Kalwarii Zebrzydowskiej, aby odprawił w jej intencji dwie msze św. Jej modlitwy zostały wysłuchane. Jak twierdzi, poczuła się nowym człowiekiem. "Nigdym tego miłosierdzia nie zasłużyła, anim go godna była, co mi uczynił przez Matkę swoją..., wybawiwszy mnie prawie z piekła, bom się tak czuła".


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Fundatorka we Lwowie
o. Czesław Gil OCD

O. Ignacy od św. Jana Ewangelisty pisze, że matka Teresa bała się urzędu przeoryszy i twierdzi, że nie bez powodu się bała, ponieważ "sporządził jej Bóg cokolwiek krzyżów i okazji do cierpienia na tym urzędzie". Nie wiemy, jakie to cierpienia miał na myśli o. Ignacy, z całą pewnością nie chodziło jednak tylko o konflikt z klaryskami.

Jeżeli liczyła, że zdanie urzędu przełożonej umniejszy jej cierpień, pomyliła się. Znikły jedne, zastąpiły je inne, przypuszczalnie bardziej przykre. Zgromadzenie nie rozumiało jej stanów duchowych i jej sposobu modlitwy. Przełożona, m. Magdalena od Krzyża, która z urzędu była również jej kierownikiem duchowym, nie mogła pojąć, że Bóg prowadzi matkę Teresę "przez wiarę, modlitwę spokojną", proste trwanie w obecności Boga, bez udziału wyobraźni czy też pracy rozumu. Oskarżała ją o lenistwo duchowe, polecając jej modlitwę "pracowitą", czyli zwyczajne rozmyślanie. Matka chciała być posłuszną przełożonej, ale rozmyślać nie mogła. Spowiednicy uspokajali ją i polecali kontynuować dotychczasowy sposób modlitwy. Z kolei przełożona posądzała ją, że okłamuje spowiedników, by wydawać się im lepszą, niż jest w rzeczywistości. Dla "rozerwania" wyznaczała ją do pracy w kuchni lub do innych zajęć fizycznych, co jednak nie przerywało jej łączności z Bogiem. Doświadczone przez nią ekstazy i związane z nimi objawy fizyczne współsiostry traktowały jako oznaki ostrej padaczki. Aby przyprowadzić "chorą" do przytomności, nacierały ją ziołami, kłuły szpilkami, szczypały, przypiekały płonącym papierem. Sprowadzony lekarz kurował ją podobnymi środkami. Wprawdzie ona usiłowała go przekonać, że to nie padaczka, bo chory na padaczkę nie wie, co się z nim dzieje, ona zaś zachowywała pełną świadomość, lekarz jednak uwierzył siostrom, a nie jej. Wielu karmelitów również podzielało zdanie jej współsióstr.

Równocześnie zakonnice, a za nimi ludzie spoza klasztoru, szeptają "plotki" o tym, że czyta myśli innych, że jej modlitwy są skuteczne. Szczególnie głośny stał się przypadek powrotu do życia dziecka, które uznano za zmarłe. W takiej sytuacji Matka doszła do przekonania, że najlepszym dla niej wyjściem byłby wyjazd z Krakowa na nową fundację. Łatwo wyobrazić sobie jej radość, gdy dowiedziała się o zamiarze Jakuba Sobieskiego założenia klasztoru karmelitanek we Lwowie.

Małżonkowie Teofila z Daniłowiczów i Jakub Sobiescy uzyskali pozwolenie papieskie na założenie klasztoru karmelitanek bosych we Lwowie 20 lutego 1641 roku. Wynika stąd, że dużo wcześniej skontaktowali się w tej sprawie z prowincjałem karmelitów. Stało się to najpewniej już w roku 1640, czyli niedługo po złożeniu urzędu przeoryszy przez m. Teresę.

Sobiescy przeznaczyli na klasztor drewniany dwór położony na wzgórzu poza murami miasta, odziedziczony po Żółkiewskich, obok którego zbudowali również drewniany kościół pod wezwaniem Matki Bożej Loretańskiej. Przystosowanie dworu na potrzeby klasztoru oraz budowa kościoła miały miejsce przed przybyciem karmelitanek.

Podobnie jak w przypadku fundacji wileńskiej, także lwowska była wspólnym dziełem klasztorów krakowskiego i lubelskiego p.w. św. Józefa. Z obu klasztorów miały wyjechać po dwie zakonnice. Dopiero dwa dni przed wyjazdem, czyli 21 maja 1642 roku, prowincjał podał do publicznej wiadomości imiona wybranych sióstr. Zostały nimi m. Teresa Marchocka i s. Teresa Maria od św. Józefa. Nie było tu żadnej niespodzianki. W klasztorze od dawna domyślano się, że to właśnie na nie padnie wybór. W swojej autobiografii matka Teresa Marchocka pisze, że modliła się o nową fundację. Wydaje się, że bardziej modliła się o to, by to właśnie ona została wysłana do Lwowa, a to z powodu jej kłopotów zdrowotnych prawie do końca nie było pewne. Sobiescy już wcześniej ustalili z arcybiskupem Stanisławem Grochowskim datę uroczystego wprowadzenia karmelitanek do klasztoru na wtorek po Zielonych Świętach (10 czerwca). Do tego terminu trzeba było dostosować całą podróż. W sobotę, 24 maja, obie fundatorki zostały najpierw pożegnane przez zgromadzenie, a następnie w kościele karmelitów bosych p.w. śœ. Michała i Józefa otrzymały od prowincjała błogosławieństwo na drogę. W pożegnaniu wzięli również udział obaj synowie Sobieskich: czternastoletni Marek oraz o rok młodszy Jan, który później jako król kontynuował budowę klasztoru i kościoła, spełniając w ten sposób testament swoich rodziców. W podróży towarzyszyli im prowincjał oraz żona fundatora.

Opis podróży karmelitanek do Lwowa zawdzięczamy matce Teresie Marchockiej. Na noclegi zatrzymywały się w dworach szlacheckich; w miarę możliwości starały się przestrzegać godzin modlitwy myślnej i unikać kontaktu ze świeckimi. Droga prowadziła przez Wawrzyńczyce, Rogów - gdzie gościła je wojewodzina krakowska - Nowe Miasto, Osiek, Sandomierz, Bełżyce. Do Lublina przyjechały w wigilię święta Wniebowstąpienia Pańskiego (28 maja). Czekał tu na nie list Jakuba Sobieskiego nalegający do pośpiechu.

Matka Teresa była doskonałą kronikarką, nie pozbawioną poczucia humoru i umiejącą obserwować drobne szczegóły życia. Od niej wiemy, że w podróży nie brakowało im przygód, nie zawsze może miłych, ale przyjmowanych z humorem. Tak np. w Bełżycach, "miasteczku luterskim" - jak zauważyła matka Teresa - dostała im się na nocleg izba "najforemniejsza na wybór", w której w jednym kącie był piec z kokoszami, w drugim zejście do piwnicy, w trzecim gołębie, klepisko zamiast podłogi, "robactwa też różnych rodzajów dosyć było". Stół był tak wysoki, że musiały przy nim jeść na stojąco, "jako onego starozakonnego baranka". Autorce gospoda ta przypomniała hiszpańskie "venty", opisane przez św. Teresę od Jezusa w Księdze fundacji. "Obrałyśmy miejsce jakiekolwiek do odpocznienia..., niedaleko gołębi, bo dalszego nie było, tak prawie siedząc w habitach noc przetrwawszy, a co się która poruszyła, to gołębie gruchot uczyniły, a kwoka za piecem chrapała jak człowiek i nastraszyła nas, bojąc się, że to kto śpi za piecem. Skoro dzień, uczyniły kury pisk, gołębie gruchot i pobudziły lepiej niż klasztorny dzwon".

W Lublinie fundatorki zwiedziły najpierw kościół karmelitów bosych p.w. Matki Bożej Szkaplerznej, "który jest bardzo piękny i wesoły z pięknym ochędóstwem, następnie udały się do pobliskiego klasztoru karmelitanek p.w. św. Józefa. W tym czasie był on pusty, ponieważ zgromadzenie opuściło miasto w obawie przed zarazą i nie zdążyło jeszcze powrócić. Do spotkania doszło w sobotę wieczorem (31 maja). W poniedziałek prowincjał wyznaczył ze zgromadzenia lubelskiego następne dwie siostry na fundację. Były to: s. Katarzyna od Mądrości Bożej i s. Aniela od św. Teresy, miejscowa podprzeorysza. Tego samego dnia wyruszono w dalszą podróż przez Krasnystaw, Dubie, Bychów, Żółkiew, gdzie - już na swoich włościach - witał karmelitanki Jakub Sobieski z córkami. Zatrzymały się tutaj na kilka dni - od czwartku do poniedziałku świątecznego, czyli od 5-9 czerwca. Ostatnią noc przed wjazdem do Lwowa spędziły w Zboiskach, majątku Sobieskich, pół mili od miasta. Tutaj w gorszym wydaniu powtórzyła się przygoda z Bełżyc. Izbę przeznaczoną na nocleg już wcześniej zamieszkały szczury, "których tam tak wiele było, że między nami po izbie chodziły, weszły i w ona słomę, którąśmy już sobie po ziemi przygotowały..." Siostry musiały ustąpić pola szczurom, same lokując się na ławach, najstrachliwsza z nich nawet na stole. Oczywiście o spaniu nie było mowy.

Na szczęście noc była krótka, bo już o czwartej rano trzeba było wstawać, by udać się do Lwowa. W uroczystej procesji z kościoła sióstr benedyktynek cztery karmelitanki udały się do swego klasztoru. Procesji przewodniczył sufragan lwowski. Wzięli w niej udział karmelici bosi, liczne duchowieństwo diecezjalne i zakonne, bractwa. Tłumy ludzi wypełniły cały szlak łączący oba klasztory. Nie brakło chórów i muzyki, a także "strzelby rozmaitych dział, że się zdało jakoby ziemia się trzęsła... Przed klasztorem naszym zrobiono fontannę, z której woda szła..., obok niej umieszczono figurę małej Teresy de Ahumada y Cepeda, wybierającej się z bratem Rodrygiem na męczeństwo do Maurów. W kościele p.w. Matki Bożej Loretańskiej fundatorki powitał arcybiskup. Przed mszą św. arcybiskup udzielił sakramentu bierzmowania m.in. córce Sobieskich. W Zboiskach ojciec prosił matkę Teresę, by ją pobłogosławiła na godne przyjęcie tego sakramentu.

Po mszy św., odprawionej przez sufragana lwowskiego Andrzeja Średzińskiego, przy furcie klasztornej arcybiskup wręczył matce Teresie klucze do klasztoru, a następnie symbolicznie zamknął drzwi klauzurowe za zakonnicami. Nazajutrz odbyły się wybory przeoryszy. Została nią - co było oczywiste - matka Teresa od Jezusa.

Niewiele wiemy o dziejach wspólnoty karmelitanek bosych we Lwowie w latach 1642-1648. Zakonnice zamieszkały w przystosowanym na cele klasztorne drewnianym dworze Sobieskich, obok którego wybudowano również drewniany kościół. Budynki te znajdowały się na wzgórzu poza murami miasta, pod Wysokim Zamkiem. Niewielki kościół posiadał trzy ołtarze: główny p.w. Najświętszej Maryi Panny z Loreto oraz boczne - św. Józefa i św. Teresy. Fundatorzy zaopatrzyli kościół w naczynia i szaty liturgiczne, a klasztor w rzeczy codziennego użytku. Na utrzymanie zgromadzenia przeznaczyli procent z 30 tysięcy złotych, zabezpieczonych na własnych dobrach. W przyszłości zobowiązali się do wybudowania murowanego klasztoru i kościoła. Całość posesji została otoczona wysokim drewnianym parkanem, "gliną białą obmaszczonym".

Zgromadzenie znalazło duchowe oparcie w klasztorze męskim karmelitów bosych, istniejącym we Lwowie od 1613 roku. Do dobrodziejów klasztoru należały liczące się w mieście rodziny mieszczańskie. Karmelitanki nie były tu całkiem nieznane. Już w roku 1620 córka mieszczanina lwowskiego Marcina Desjusza złożyła śluby zakonne w krakowskim klasztorze Św. Marcina. Nic więc dziwnego, że zgromadzeniu nie brakowało miejscowych powołań, tak z rodzin mieszczańskich, jak też szlacheckich. Do roku 1648 siedem kandydatek złożyło śluby zakonne. Dzięki temu obie siostry lubelskie po kilku latach mogły wrócić do swojego klasztoru.

Matka Teresa była nie tylko przełożoną zgromadzenia, ale stała się rzeczywiście jego matką. Wszystkie zakonnice, włącznie z krakowską profeską s. Marią Teresą od ś w. Józefa, były jej nowicjuszkami. Umiejętnością rządzenia, kierowania sumieniami oraz świętością osobistą pozyskała sobie pełnie zaufanie swojej wspólnoty. Zakonnice były przekonane, że tam gdzie nie pomogą ludzkie starania, tam są skuteczne jej modlitwy przed Bogiem.

W marcu 1644 roku gwałtowne roztopy spowodowały, że "wody srogie i niespodziane na klasztorek drewniany, który stał pod górą, napadły, tak że już woda zalewała wszystkie prawie kąty..." Był to Wielki Piątek. W tym czasie matka Teresa, jak w każdy Wielki Piątek, z koroną cierniową na głowie i powrozem na szyi rozważała mękę Pańską we wnęce chóru, w której znajdowało się okienko do przyjmowania komunii św. Siostry, przerażone sytuacją, udały się do niej z prośbą o ratunek. Matka uspokoiła je, przeżegnała wody relikwiarzem, który zawsze nosiła przy sobie i wróciła na swoje miejsce, by dalej modlić się. Zagrożenie minęło, a siostry uznały ten fakt za cud. Może ich pierwsze przerażenie było zbyt wielkie, może zbyt łatwo dopatrzyły się cudu, pozostaje jednak faktem, że wierzyły w niezwykłą skuteczność wstawiennictwa swojej Matki u Boga. Podobnie jak w Krakowie, sława świętości matki Teresy przekroczyła mury klasztoru. Ludzie przychodzili do niej z prośbami o pomoc, przypisując jej modlitwom odwrócenie różnego rodzaju nieszczęść.

Kiedy Teresa Marchocka wybierała się do Lwowa, obawiano się, czy jest dosyć zdrowa, by podjąć trudy nowej fundacji. Obawy okazały się zbyteczne. Starczyło jej zdrowia na wypełnienie wszystkich obowiązków w zgromadzeniu, które dopiero się formowało i gdzie siłą rzeczy zajęć i kłopotów było więcej niż we wspólnocie już ustabilizowanej. Starczyło nawet na więcej. O. Ignacy od św. Jana Ewangelisty, jej spowiednik, aby lepiej rozeznać się w stanach duchowych swojej penitentki, polecił jej opisać wszystko, "co jeno Bóg z tobą czynił" - od czasów dzieciństwa. Stało się to 26 kwietnia 1647 roku, w rocznie złożenia ślubów zakonnych. O. Ignacy był wówczas wikariuszem prowincjalnym, stąd miał prawo wydać jej takie polecenie. Ponadto w tym samym dniu matka Teresa złożyła ślub posłuszeństwa jemu jako spowiednikowi. Buntowała się w duchu przeciw tej dodatkowej pracy, ale wykonała ją, wykorzystując na pisanie wolne chwile.

Jak wspomniano, Sobiescy zobowiązali się wybudować murowany kościół i klasztor. Postanowiono zacząć od kościoła. W roku 1645 rozpoczęto gromadzić materiały budowlane - piasek i kamienie. Prace powoli postępowały naprzód. Nadszedł tragiczny dla Rzeczypospolitej, także dla Lwowa, rok 1648. Już w przeszłości miasto doznało licznych nieszczęść w postaci pożarów czy epidemii pochłaniających tysiące ofiar. Potrafiło się jednak z nich otrząsnąć. Klęski połowa XVII wieku zaciążyły na dalszych losach Lwowa, podobnie jak zaciążyły na dziejach Polski.

Pierwsze wieści o rozgromieniu wojsk koronnych pod Piławcami dotarły do Lwowa rano, 26 września. Początkowo nie dawano im wiary. Kiedy kilka godzin później zjawili się pierwsi zwiastuni klęski, w mieście nastał popłoch. Uciekał kto mógł i kto miał na czym. Mieszczanie postanowili jednak się bronić. Ducha walki nie złamało nawet odejście regularnej armii z Wiśniowieckim na czele. 8 października pod miastem stanęły połączone siły kozacko-tatarskie.

Wszyscy radzili siostrom jak najszybszy wyjazd. Wydawało się, że miasto nie ma żadnych szans na obronę. Nawet w wypadku obrony klasztor i tak byłby narażony na zniszczenie, ponieważ był drewniany i znajdował się poza murami obronnymi miasta. W razie oblężenia sami obrońcy palili budynki na przedmieściach, by nie osłaniały atakujących. Na jak najszybszy wyjazd zakonnic nalegała również fundatorka, nie była jednak w stanie zapewnić im koni i wozów, o które - z powodu masowego wyjazdu mieszkańców ł potrzeb wojennych - było bardzo trudno. Bezpośrednio po wybuchu paniki siostry przeniosły się do miasta. Podobnie uczynili karmelici bosi; również ich klasztor znajdował się na przedmieściu. Przeor postanowił, że oba zgromadzenia opuszczą Lwów. Matka Teresa podtrzymywała siostry na duchu, twierdząc, że chociaż by nawet nie opuściły miasta, nic złego im się nie stanie. Dzięki życzliwości przyjaciół udało się nabyć potrzebne wozy i konie oraz nająć furmanów. Matka najęła także kilku dragonów dla ochrony w czasie drogi oraz postarała się dla nich o list protekcyjny księcia Wiśnowieckiego, aby wiedzieli przed kim będą odpowiadać za swoją służbę. W sobotę, 3 października, wróciły do swego klasztoru na przedmieściu. W niedzielę o zmierzchu wyruszyły w drogę. Drogi na Halickim Przedmieściu były tak rozmokłe, że aby ulżyć koniom, zakonnice szły na piechotę obok wozów. Noc spędziły w zakrystii kościoła dominikanów p.w. św. Marii Magdaleny. Rano w sąsiedztwie kościoła uformowała się liczna kompania - okresowo licząca do tysiąca osób - w towarzystwie której wyruszyły na zachód. Jej szlak prowadził przez Janów, Jarosław, Przeworsk, Rzeszów, Tarnów... Karmelici nie zdążyli wyjechać z miasta. Jedynie w wozach sióstr wysłali do Krakowa najcenniejsze precjoza kościelne.

Kompania, w której znajdowały się siostry, była jedną z ostatnich opuszczających miasto. Następnego dnia, pierwsze podjazdy tatarskie zjawiły się pod Lwowem. Jeden z zagonów puścił się za nimi w drogę, licząc na bogate łupy. Wśród mieszkańców rozniosła się wieść, że Tatarzy zagarnęli siostry. O. Bartłomiej od św. Marcina udał się w tej sprawie do Chmielnickiego prosząc o interwencję. "Chmielnicki rozkazał ojcu, żeby nas do niego przyprowadził od Tatar wziąwszy, nie dając żadnego okupu".

Karmelitankom radzono, by na drogę przebrały się w świeckie suknie. Próbowały to uczynić, ale czuły się bardzo skrępowane i doszły do wniosku, że jednak najlepiej będzie w habitach i ze spuszczonymi welonami. Decyzja okazała się słuszna, "bośmy w naszym habicie zakonnym wszędzie lepsze poszanowanie miały". Mimo to prawie pięciotygodniowa podróż była jednym pasmem udręk. Przez cały czas towarzyszył im strach, że może je zagarnąć podjazd tatarski, oraz obawa napadu rozbójników, zwłaszcza podczas jazdy przez las. Strach - jak zwykle - miał wielkie oczy i wszędzie widział, jeżeli nie prawdziwe, to wyobrażone zagrożenie. "Któż wyliczyć będzie mógł wszystkich okazji, różnych przypadków, sama bojaźń, jaka nas trapiła, cośmy na każdym noclegu ognie widywały nad nami, rozbójników w lasach spotykały, drogę myliły często; zimna były ostre, a droga bardzo zła, błota, wody wylane wielkie; głowy też bardzo wątlały od głodu, bośmy nie jadały aż w nocy na noclegach, jeśli jeszcze co dostali".

O gospody po drodze było bardzo trudno, w gospodach tłoczno, gospodarze a nawet inni podróżni nie zawsze traktowali je życzliwie z powodu spuszczonych welonów i braku chęci do podejmowania rozmowy. W zajeździe koło Przeworska "Baba jakaś siedząca u pieca srodze nam łajała: Czemu to z ludźmi nie mówicie? Nie patrzycie, coście zacz?" Jedna z podróżnych, zajmująca z karmelitankami tę samą izbę, ostro skarciła służącego za to, że je wpuścił do gospody i poleciła, by jej rzeczy zniesiono z karety w obawie, by siostry ich nie pokradły. "My już od śmiechu nie mogąc mówić, poszłyśmy do drugiej izby, nie czekając kija, bo już tylko tego nie dostawało". Na szczęście były też i przyjemniejsze noclegi. W Tarnowie zatrzymały się na dwa dni u bernardynek. "Przyjęły nas one zakonnice z miłym bardzo afektem i usługą, z błota poocierały, poosuszały, nakarmiły, osobliwą ludzkość i miłość okazując". Bardzo życzliwie na ogół traktowali je napotkani po drodze żołnierze, pomagając w przeprawie przez rzeki, w znalezieniu miejsca na nocleg, w podkuciu koni.

Podczas różnego rodzaju zagrożeń okazało się, jak wielkie zaufanie mają zakonnice do swojej Matki. W każdym niebezpieczeństwie skupiały się przy niej, ona strofowała je za brak wiary i nadziei w Bogu i dzieliła się z nimi swoją ufnością. Gdy inne traciły ducha, bały się i trwożyły, tylko Matka zachowywała spokój. Wyjeżdżając ze Lwowa poleciły się św. Józefowi i przez całą drogę z dziecięcą ufnością żądały od niego pomocy. "I tak w każdej okazji do świętego Ojca naszego Józefa uciekałyśmy, aż się dragonowie oglądali, mówiąc: Kędyż ten Józef, że go to co raz wołają?"

W wigilię uroczystości św. Teresy od Jezusa, 14 października, przyjechały do Wawrzyńczyc. Następnego dnia rano wyruszyły w dalszą drogę. Ćwierć mili od Krakowa w wielkim błocie "znowu" oś się złamała. Nie czekając na naprawienie wozu, ruszyły na piechotę w kierunku miasta, tym bardziej że matka Teresa rozpoznała na horyzoncie klasztor nowicjacki karmelitów bosych. W kościele kończyło się nabożeństwo ku czci Świętej. Przeor i zgromadzenie powitali je z wielką radością, tym większą, że również do Krakowa dotarła wieść o zagarnięciu karmelitanek przez Tatarów. Następnie zaprowadzono je do pobliskiego klasztoru Św. Marcina. Matka Teresa obawiała się tego powrotu. Kilka lat temu chętnie stąd wyjeżdżała i zdawała sobie z tego sprawę, że zakonnice o tym wiedziały. Wbrew tym lękom została przyjęta bardzo serdecznie, zapomniała o dawnych przykrościach, "pokój i miłość z siostrami trzymała, w posłuszeństwie ze wszystkim".

Współcześni szczęśliwą ucieczkę karmelitanek ze Lwowa przed zagrożeniem kozacko-tatarskim uznali za wielkie wydarzenie, za cud prawie, stąd nic dziwnego, że szczegółowy opis tej podróży w przekładzie na język łaciński został przesłany do archiwum generalnego w Rzymie. W języku polskim opis ten znajduje się w kronice klasztoru warszawskiego. W dużym stopniu bohaterką opisu jest matka Teresa Marchocka, która, tak zawsze pozornie słaba, niepewna siebie, tutaj, pośród tylu zagrożeń i niebezpieczeństw okazała się kobietą mężną, zaradną, potrafiła swoją ufnością i wiarą podtrzymywać na duchu pozostałe, w większości bardzo słabe siostry. Ich obaw i strachu nie możemy traktować z politowaniem czy też lekceważeniem. One doskonale zdawały sobie sprawę z tego, na co mogą być narażone w wypadku dostania się w ręce Tatarów. Dla nich słowo "jasyr" było pełne grozy. Określało rzeczywistość, o której mówiło się z przerażeniem w kręgu rodzinnym. Dotyczy to zwłaszcza mieszkańców kresów wschodnich Rzeczypospolitej.

Mieszkańcy Krakowa nie zapomnieli o matce Teresie. Wieść o jej powrocie lotem błyskawicy obiegła miasto. Tłum wypełnił kościół nowicjacki i płac przed kościołem. Ludzie w trakcie kazania o. Pawła Szymona - był uważany za dobrego kaznodzieję! - wyszli z kościoła by ją powitać. Kaznodziei nie pozostawało nic innego jak przerwać i uczynić to samo. Inni ruszyli do klasztoru Św. Marcina, aby tam powitać Matkę i zakonnice przybyłe ze Lwowa. Tłok był tak duży, "że aż ci ubodzy narzekali na państwo, że się nie mogą docisnąć do kraty, żeby świętą widzieli..."

W styczniu 1649 roku, po koronacji (17 I), odwiedził karmelitanki król Jan Kazimierz, "osobliwy afekt wyświadczając W. Matce naszej, którą na pospolitość wszyscy świętą nazywali".

Ufność i pokój Matki podczas podróży były owocem głębokiego przeżywania obecności Bożej. Była przekonana, że chrześcijanina nic nie może oddzielić od miłości Bożej. Właśnie w ucisku i utrapieniu tym lepsza jest okazja, aby Bogu okazać swoją miłość i swoje zaufanie dla Niego.

Życie Matki w klasztorze Św. Marcina biegło zwyczajnym torem, bez żadnych zjawisk nadzwyczajnych. Prosiła o to Boga i Bóg wysłuchał jej prośby. Obawiała się bowiem, by między nią a zgromadzeniem krakowskim nie doszło do jakichkolwiek nieporozumień. Jak pisze o. Ignacy od św. Jana Ewangelisty: Była w klasztorze jakby jej nie było, nie wtrącając się do niczego, nawet słowem nie ingerując w żadne sprawy, "tylko żeby pokój i miłość ze wszystkimi trzymała".


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Ku pełni życia w Chrystusie
o. Czesław Gil OCD

Przed sześciu laty na fundację lwowską wyjechało z Krakowa dwie karmelitanki, w roku 1648 wspólnota liczyła dziewięć zakonnic. Było to już nowe zgromadzenie, które chociaż pozbawione własnego domu, nie przestało tworzyć odrębnej wspólnoty zakonnej. Tak więc w klasztorze Ś w. Marcina na jakiś czas, trudny z góry do określenia, zamieszkały dwa samodzielne zgromadzenia zakonne. Matce Teresie ogromnie zależało na tym, aby między nimi nie doszło do żadnych nieporozumień, by w czasie wspólnego zamieszkiwania stanowiły w miarę jedną rodzinę. Dlatego jako przełożona zgromadzenia lwowskiego starała się pozostawać w cieniu, jak zwykła zakonnica, chociaż jej władza w niczym nie została uszczuplona. Oba zgromadzenia razem modliły się w chórze, razem spożywały posiłki i uczestniczyły w rekreacjach. Tylko kapituły odbywały oddzielnie. Mimo tak znacznego wzrostu liczby zakonnic w klasztorze krakowskim, nie cierpiały niedostatku. Ówczesna przełożona klasztoru Św. Marcina, matka Magdalena od Krzyża, napisała, że chociaż m. Teresa dała na żywność 250 złotych, "jednak mało to by pomogło, kiedy by nie opatrzność Boska nas żywiła...". I dalej: "Przyjęłyśmy ich z wielką miłością i ile się mogło pomyśleć na ich wygody, każda siostra chęć swoją usłużyć im ofiarowała, każda celę z gotowością ustępując i rada będąc tej okazji, która snąć drugi raz podobno się nie przytrafi".

Mimo tej wzajemnej życzliwości przełożeni byli zmuszeni myśleć o przyszłości karmelitanek lwowskich. Nikt nie mógł przewidzieć, kiedy sytuacja na wschodzie na tyle się uspokoi i będzie bezpieczna, by zakonnice mogły wrócić do Lwowa. Sobiescy nie rezygnowali z fundacji, chociaż klasztor podczas oblężenia został spalony, jako warunek stawiając jednak powrót do Lwowa matki Teresy od Jezusa. Równocześnie Jerzy Ossoliński, wielki kanclerz koronny, podjął usilnie starania o sfinalizowanie fundacji karmelitanek bosych w Warszawie, również żądając, by matka Teresa jako przełożona wyjechała do Warszawy. Stawiało to przełożonych prowincji w bardzo trudnej sytuacji. Nie chcieli narazić się żadnemu z możnych i ambitnych magnatów.

Sprawa założenia klasztoru karmelitanek bosych w Warszawie ciągnęła się już od kilkudziesięciu lat. Jako pierwszy z inicjatywą wystąpił w roku 1615 mieszczanin warszawski Stanisław Baryczka, który zapisał na ten cel cztery tysiące złotych. W tym czasie zgromadzenie krakowskie było zbyt słabe liczebnie, by mogło zdobyć się na założenie nowego klasztoru. Potem, kiedy zgromadzenie się wzmocniło, podjęło fundację w Lublinie, gdyż tam już istniał klasztor karmelitów, co zapewniało zakonnicom opiekę duchową. Wspaniałomyślny Baryczka zgodził się, by procenty z jego zapisu pobierał klasztor lubelski. Z biegiem lat i jego cierpliwość była wystawiona na próbę. W roku 1631 pisał do prowincjała, że już minęło piętnaście lat od jego propozycji, w ciągu których ponad piętnaście razy bezskutecznie ponawiał swoją prośbę.

Fundusz Baryczki nie mógł wystarczyć na pokrycie kosztów fundacji. W roku 1639 karmelici bosi osiedlili się w Warszawie. W roku 1641 Jerzy Ossoliński zwrócił się listownie do prowincjała polskiego, biorącego udział w kapitule generalnej w Rzymie, z życzeniem, "by tam poważnością bytności swojej... raczył wszystko uprzątnąć i dalsze pozwolenia do tej sprawy otrzymać, żeby już zapewne na dzień uroczystości św. Matki Teresy w tym roku 1641 mogliśmy córki jej przywieźć do Warszawy". Tak się jednak nie stało. "Dla pewnych przyczyn", jak pisze kronikarka, "poszła fundacja na odwlokę", co wykorzystał Jakub Sobieski i doprowadził do skutku osiedlenie się karmelitanek bosych we Lwowie.

W takiej sytuacji nic dziwnego, że wielki kanclerz koronny ucieszył się z przybycia zgromadzenia lwowskiego do Krakowa w 1648 roku. W styczniu 1649 roku, będąc w Krakowie na uroczystościach koronacyjnych Jana Kazimierza, odwiedził karmelitanki lwowskie i zaproponował im wyjazd do Warszawy. Nie wiemy, jak załagodzono sprzeciwy Teofili Sobieskiej, która zarzekała się, że oni kamyka do budowy klasztoru we Lwowie nie dołoży, jeśli matka Teresa pojedzie do Warszawy. Ossoliński - pod wpływem żony - bardzo naciskał, by jak najszybciej zgromadzenie lwowskie przeniosło się do stolicy. Prowincjał zgodził się na jego propozycję. Doszło tylko do niewielkiej zmiany w składzie personalnym zgromadzenia. Na własną prośbę w Krakowie została s. Teresa Maria od św. Józefa; zastąpiła ją s. Chrystyna od św. Michała z Krakowa. Pewien wpływ na decyzję siostry Teresy Marii miały kłopoty ze zdrowiem. Nie był to jednak motyw decydujący, skoro kilka miesięcy później przyjęła urząd przeoryszy krakowskiej. Zmarła w 1653 r. w Kielcach, gdzie przebywała razem ze zgromadzeniem z powodu grasującej w Krakowie epidemii.

Matka Teresa od Jezusa z całą pewnością propozycją wyjazdu do Warszawy przyjęła z ulgą. Było to dla niej i dla jej wspólnoty najlepsze rozwiązanie. Na prośbę Ossolińskiego w podróży do Warszawy towarzyszyła karmelitankom jego córka Helena, żona Aleksandra Lubomirskiego, syna Stanisława, fundatora klasztoru karmelitów bosych w Wiśniczu Nowym. Wyjazd nastąpił niedługo po Wielkanocy, bezpośrednio po kapitule prowincjalnej, która o mało co nie wpłynęła na zmianę decyzji. Otóż nowo wybrany pierwszy definitor prowincjalny o. Szymon Paweł, osobistość bardzo wpływowa w prowincji, wysunął propozycję, by do Warszawy wyjechały siostry krakowskie, których on wówczas był spowiednikiem. Doprowadziło to do małego zamieszania, nie wpłynęło jednak na zmianę pierwotnych ustaleń. 26 kwietnia karety zajechały pod klasztor, a w imieniu prowincjała błogosławieństwa na drogę udzielił siostrom wspomniany już o. Szymon Paweł oraz sufragan krakowski Lipnicki, powinowaty m. Teresy od Jezusa. Po kliku dniach jazdy karetami zakonnice zatrzymały się w Sandomierzu, w klasztorze benedyktynek, będącym w trakcie budowy i jeszcze nie zamieszkałym. Spędziły tam półtora tygodnia. Przypuszczalnie w tym czasie przygotowywano dla nich szkuty, ponieważ pozostałą część drogi miały odbyć Wisłą. Na jednej szkucie urządzono pomieszczenia dla zakonnic, na drugiej zaś dla osób towarzyszących. Do żony dołączył Aleksander Lubomirski, co w znacznym stopniu wpłynęło na powolność podróży. Pani bowiem rano długo "wczasowała", a pan małżonek, będąc zapalonym myśliwym, często kazał przybijać do brzegu i "polowaniem się bawił". Skutek był taki, że niekiedy w ciągu dnia posuwali się naprzód tylko pół mili. Zakonnice, zamknięte w "kajutach" z powodu upału, a często i gwałtownych wichrów, cierpiały "prawie męczeństwo w parności wielkiej". Niekiedy dla wytchnienia opuszczały szkutę, udając się do nadbrzeżnego lasu.

Do Warszawy dotarły 21 maja przed Zielonymi Świątkami. Pierwsze dziesięć dni mieszkały w dworze zięcia fundatora i starosty Sokalskiego, ponieważ ich dom nie był jeszcze przygotowany, następnie zachorował Ossoliński, a bez niego nie można było dokonać uroczystego wprowadzenia zakonnic do klasztoru. Gdy choroba przedłużała się, matka Teresa za pośrednictwem ojców karmelitów skłoniła fundatora, by zgodził się na prywatne wejście karmelitanek do własnego klasztoru. Brakowało jej bardzo tego, co stanowi serce każdego klasztoru: Najświętszego Sakramentu. Uroczyste wprowadzenie odbyło się 2 czerwca, w wigilię Bożego Ciała, z kościoła karmelitów bosych przy Krakowskim Przedmieściu. Procesję prowadził nuncjusz apostolski Kosma de Torres, po drodze dołączyli do niej król i królowa Maria Ludwika oraz królewicz Karol. Matkę Teresę prowadził kanclerz z żoną, pozostałe zakonnice "zacne matrony senatorskie". W kościele karmelitanek kazanie wygłosił o. Szymon Paweł. Po skończonym nabożeństwie w kościele król z królową towarzyszyli zakonnicom do chóru zakonnego. Dopiero po ich wyjściu z klasztoru do klauzury wszedł Ossoliński z żoną, wręczając matce Teresie klucze od bramy klauzurowej. Na mocy prawa przysługującego fundatorom, wzięli udział we wspólnym obiedzie. Pani koniuszyna "służyła siostrom do stołu, które u trzeciego siedziały osobno w wielkiej skromności i milczeniu". Po nieszporach nastąpiło zamknięcie klauzury klasztornej.

Nie był to jeszcze ten klasztor, który obiecali wybudować Ossolińscy. W drewnianym, parterowym domu okna cel wychodziły w kierunku Wisły. Aby z przeciwległego brzegu ciekawi nie mogli widzieć zakonnic w celach, okna przesłonięte najpierw zasłonami z płótna, później drewnianymi kratami. Skutek okazał się fatalny: w celach ciągle było ciemno, a ponadto od Wisły zaciągało chłodem i wilgocią. Po jakimś czasie dokonano więc wewnętrznej przebudowy domu: od strony Wisły umieszczono korytarz, z którego wchodziło się do cel z oknami zwróconymi na wewnętrzny dziedziniec klasztorny. Okna korytarzowe w dalszym ciągu pozostały przysłonięte, stąd świeccy - ku swojemu zbudowaniu - nigdy nie widzieli w nich zakonnic, nawet wtedy, gdy za Wisłą działy się rzeczy bardzo ciekawe, np. gdy doszło do bitwy podczas wyboru króla Stanisława Leszczyńskiego między jego zwolennikami i przeciwnikami. Budowę właściwego kościoła rozpoczęła fundatorka dopiero w roku 1652, niedługo po śmierci matki Teresy od Jezusa, dwa lata po śmierci męża.

Karmelitanki bardzo szybko zyskały sympatię mieszkańców Warszawy, tak mieszczan, jak też mieszkającej tam szlachty. Chętnie polecano ich modlitwom swoje troski. W znacznym stopniu przyczyną tego uznania była sława świętości przełożonej. Jej też zasługą było, że mimo bardzo bliskich stosunków klasztoru z dworem królewskim oraz z rodziną fundatora, nie ucierpiała na tym surowość zakonnego życia. Potrafiła upominać nawet dobrodziejów klasztoru, nie obrażając ich i nakłaniając do poprawy życia. Cieszyła się wielkim zaufaniem Jerzego Ossolińskiego, człowieka wykształconego i znanego z wielkiej ambicji. Stała się w jakimś stopniu jego kierownikiem duchowym, odkrywał on przed nią problemy swego sumienia. Wyjątkowo bliskie były kontakty Matki i zgromadzenia z królem Janem Kazimierzem i jego żoną Marią Ludwiką. Jan Kazimierz kilka lat przed swoją elekcją na króla nosił się z zamiarem wstąpienia do zakonu karmelitańskiego. Pod koniec 1640 roku ustalono już nawet dzień jego obłóczyn. I chociaż kandydat szybko zmienił zdanie i wstąpił do jezuitów - na krótko jednak tylko - nigdy nie zerwał przyjaznych kontaktów z karmelitami. Jako król brał udział w nabożeństwach w ich warszawskim kościele, w eremie czerneńskim odprawiał rekolekcje, spowiadał się u karmelitów. Klasztor polskich karmelitanek bosych prawdopodobnie po raz pierwszy odwiedził w Krakowie po koronacji w roku 1649. Miał tam swoją cioteczną siostrę, s. Marię Teresę od św. Józefa, która razem z nim wychowywała się na dworze w Warszawie. Wówczas również po raz pierwszy rozmawiał z matką Teresą Marchocką.

W roku 1649, przed udaniem się na odsiecz wojskom polskim otoczonym pod Zbarażem przez wielokrotnie liczniejszą armię kozacko-tatarską, król z kanclerzem udali się do karmelitanek warszawskich z prośbą o modlitwę w intencji zagrożonej ojczyzny. Obaj zostali obdarowani przez matkę Teresę relikwiarzami i zapewnieniem modlitw.

15 sierpnia wojska królewskie stoczyły szczęśliwą bitwę, która umożliwiła Ossolińskiemu doprowadzenie do ugody zborowskiej. "Matka też Teresa pod tenże czas Wniebowzięcia Panny Najświętszej oddawała Jej gorąco na modlitwie króla, żeby mu uprosiła zwycięstwo, ponieważ ufność i nadzieje swoje w Niej pokładał. ... A król powróciwszy z wojny przyszedł z królową do klasztoru i dziękował bardzo matce Teresie, mówiąc: Dziękuję waszmości, żeś mnie od rąk pogańskich obroniła. I gdy ona rzekła z pokory, że o tym nie wie, król odpowiedział: Ale ja wiem".

Ugoda zborowska nie doprowadziła, bo nie mogła doprowadzić, do spokoju na Ukrainie. Dwa lata później doszło do nowej próby sił. Na początku lutego król ponownie udał się do matki Teresy, "oddając potrzeby wszystkiego królestwa do jej modlitw, aby z córkami swymi gorąco przed majestatem Boskim zastawiała się w przyszłych niebezpieczeństwach". Odczucie tych niebezpieczeństw musiało być bardzo żywe w zgromadzeniu, skoro podjęło ono tak liczne i tak długoterminowe zobowiązania. Od święta Matki Bożej Gromnicznej, 2 lutego, do Niepokalanego Poczęcia 1651 roku siostry postanowiły: 1. ofiarować w każdą sobotę komunię św., 2. codziennie dwie siostry odmawiały litanię do Imienia Jezusa, 3. ofiarować dyscyplinę środową, 4. raz w tygodniu zrezygnować z jednego dania przy posiłku, 5. codziennie odmówić do św. Józefa "siedem pacierzy" wspólnie, a każda z sióstr według własnej pobożności, 6. wielokrotnie w ciągu dnia odmawiać suplikacje, prosternując się przed krzyżem, 7. odmawiać codziennie specjalną modlitwę do krzyża św., ułożoną przez s. Felicjannę od Najśw. Maryi Panny z Góry Karmel, w oparciu o teksty zaczerpnięte z brewiarza. W trzydniowej bitwie, stoczonej pod Beresteczkiem w ostatnich dniach czerwca, wojska królewskie odniosły sukces. Król pamiętał o modlitwach karmelitanek i w liście do swego spowiednika, o. Marcina od Wszystkich Świętych, podprzeora warszawskiego, dziękował za nie. Po powrocie do Warszawy król z królową odwiedzili matkę Teresę, już wówczas ciężko chorą, by jej osobiście podziękować "za modlitwy i pomoc na nieprzyjaciela przed Panem Bogiem".

Królowa Maria Ludwika była prawie domownikiem w klasztorze warszawskim. Aby nie przeszkadzać karmelitankom w ich regularnym życiu, a równocześnie móc uczestniczyć z nimi w ich nabożeństwach i odprawiać swoje ćwiczenia pobożne, zbudowała dla siebie przy klasztorze mieszkanie. "Zaraz... nazajutrz po wprowadzeniu do klasztoru matek przyszedłszy, duchową przyjaźń z nimi zawarła. A osobliwie do matki Teresy od Jezusa, pierwszej fundatorki, wysoko o jej świętobliwości trzymając, wielką ufność wzięła". Największą troską królowej był brak potomka. Bardzo chciała mieć syna, co stwarzało nadzieję na dziedzictwo tronu, równocześnie obawiała się śmierci przy porodzie, czym straszyli ją astrologowie. O szczęśliwe rozwiązanie dla królowej modlono się w kościołach Warszawy, przez kilka miesięcy modliły się karmelitanki bose. Matka Teresa uspokajała obawy królowej przed śmiercią i polecała jej zaufać św. Józefowi, nie wierzyć astrologom, ale Bogu. Kilka tygodni przez porodem królowa spędziła w klasztorze na ćwiczeniach duchowych, l lipca 1650 roku szczęśliwie urodziła córkę - jak jej obiecywała matka Teresa - która na chrzcie św. otrzymała imiona Maria Anna Teresa. Niestety dziecko żyło niewiele więcej nad rok - zmarło l sierpnia 1651 roku. Pochowano je w krypcie kościoła karmelitanek bosych w habicie karmelitanki. "Po śmierci tedy, czego potem w życiu doczekać nie mogła, między karmelitanki policzoną jest, i ojcowie nasi sami ją na rękach swych jako siostrę do grobu nieśli..." Królowa jeszcze przed urodzeniem córki zdecydowała, że będzie karmelitanką. Z całą pewnością łatwiej było to przyrzeczenie spełnić w takiej sytuacji, niż gdyby córka dorosła i stała się przedmiotem rozgrywek dyplomatycznych.

"Ja już prawie żadnego dnia nie mam - pisała matka Teresa kilka miesięcy po przybyciu do Warszawy - od jakiego bólu albo jakiej niesposobności wolnego, i jużem zapomniała ... co to zdrowie dobre". Często dokuczała jej gorączka, bóle głowy, serce... "Z tym wszystkim nie potrzebuję ja żadnej folgi ani odpoczynków..., bo mogę chórowi i wszystkiemu dosyć czynić..." Nikomu o tych swoich cierpieniach nie mówi, nie skarży się na nie. Cierpieniom fizycznym towarzyszą doświadczenia duchowe, które przyjmuje z pełnym poddaniem się woli Bożej. Jej siłą jest wiara i wpatrywanie się w zupełne opuszczenie Chrystusa na krzyżu. Przełożeni i spowiednicy napominali ją, by dbała o swoje zdrowie i nie skracała sobie życia przez nadmierne umartwienia. Radzili jej, by tak postępowała ze sobą jak z innymi siostrami, czyli łagodnie. Ona uważała jednak, że nie wszystkich Pan Bóg prowadzi tą samą drogą. Skoro dla niej wybrał drogę cierpienia, powinna być jej wierna.

Późną wiosną, przypuszczalnie w kwietniu 1650 roku, stan jej zdrowia poważnie zaniepokoił lekarzy przysłanych przez królową. Była tak słaba, że nie mogła ustać na nogach. Równocześnie była przekonana wewnętrznie, że jeszcze nie nadszedł czas jej śmierci. Ówczesnym zwyczajem kilkakrotnie puszczono jej krew. Osłabiona nadmiernym upływem krwi, najpierw zasłabła, potem spokojnie usnęła i powoli zaczęła przychodzić do siebie. Czując się lepiej, poświęcała czas modlitwie, robotom ręcznym oraz konferencjom dla sióstr. Spowiednik zakazał jej tych praktyk i polecił nie wychodzić z celi. W cierpieniach duchowo łączyła się z cierpieniami Chrystusa oraz męczenników za wiarę, "to mnie zawstydzało przed Panem i dodawało pomocy do znoszenia". Szczególnie w każdy piątek stawała w duchu pod krzyżem Chrystusa. Przypuszczalnie w piątek, w wigilię uroczystości św. Józefa 1650 roku, usłyszała po komunii św. słowa Chrystusa: "Krwi moja, okupie mój, własności moja". Doświadczyła wówczas w szczególny sposób obecności Bożej. "Nazajutrz też obecność Boża we mnie trwała..., a przy Komunii więcej odnowiona, bom tak szła rzucić się chcąc w krew Chrystusową, w zasługi Jego i w własność, przy tym oddawałam Mu się przez śluby zakonne".

Głęboko przeżywała ten fakt, "że jest własnością Boga, że ją Bóg na obraz i podobieństwo... stworzył... tylko dla siebie, ona też nie ma nic własnego, tylko Boga..." Wiedziała o tym i przedtem, ale teraz ta wiedza stała się w niej nowym doświadczeniem. Obejmowało ono także inne siostry oraz świeckich, z którymi się spotykała: oni także byli własnością Boga, za którą zapłacił bezcenną krwią Jezus Chrystus.

Gwałtowny nawrót choroby nastąpił w maju 1651 roku. Przywołana do kraty przez przełożonego, idąc swoim zwyczajem przez chór zakonny, upadla podczas przyklękania przed Najświętszym Sakramentem. Nastąpił częściowy paraliż, spowodowany wylewem krwi do mózgu. Siostry zaniosły ją do celi. Lekarz stwierdził śmiertelne zagrożenie życia, dlatego udzielono jej ostatnich sakramentów świętych. Po trzech dniach poczuła się lepiej. Potrafiła wstawać o własnej mocy i - ku zdumieniu lekarzy - urządzić sobie spacer po celi. Chociaż lekarz zapewniał zgromadzenie, że przełożona nie odzyska już mowy, ona swobodnie rozmawiała z królową, która ją odwiedziła 18 maja, w święto Wniebowstąpienia Pańskiego. "Sam Pan tu doktorem, nie nasza to sprawa" - musieli stwierdzić królewscy lekarze. W uroczystość Trójcy Świętej, 4 czerwca, mogła przyjść do chóru i wziąć udział we wszystkich modlitwach zgromadzenia. Przez trzy miesiące rywalizowała w gorliwości z nowicjuszkami. Potem nastąpił nawrót paraliżu, utraciła władzę w nogach i w rękach; dołączyły się również inne choroby: puchlina, podagra - powodująca ostre ataki bólu. Zaczęło się długie konanie. Tak więc spełniały się słowa Chrystusa, które usłyszała podczas pierwszej choroby, przepowiadające jej "śmierć na krzyżu". Nie mogła nawet położyć się w łóżku. Dnie i noce spędzała skórczona w pozycji siedzącej. W czasie tych ostatnich miesięcy życia obsługiwały ją miłosierne ręce s. Marty od Zbawiciela; jej to zawdzięczamy opis cierpień matki Teresy oraz zapis jej aktów strzelistych ł słów zwróconych do zgromadzenia. Żadnej nocy nie miała spokojnej. Wśród cierpień jej myśl i serce były zawsze zwrócone ku Bogu. Ciągle czuła się odpowiedzialna za zgromadzenie i zachęcała je do wierności modlitwie. Pozostając w celi łączyła się z siostrami modlącymi się w chórze zakonnym. Sam jej widok kierował serce ku Bogu. "I już nie trzeba było przygotowania innego do rozmyślania, a patrzeć na nią był krzyż i wesele, co jej tak pięknie w niewinności było jako dziecinie we trzech leciech". Poprosiła, by na ścianie przed jej oczami umieszczono obraz Niepokalanego Poczęcia Najśw. Maryi Panny. Patrząc na niego, prowadziła swoje dialogi z Matką Bożą. Niekiedy chciała mieć Ją bliżej i wówczas kładziono obraz na jej łóżku, by mogła go dotknąć.

Z domu rodzinnego wyniosła wielkie nabożeństwo do św. Franciszka z Asyżu. Teraz stał się on jej szczególnie bliski, jako ten, który w ciele swoim nosił doskonałe podobieństwo do swego Mistrza. W chwilach szczególnie trudnych, kiedy cierpienie zdawało się być ponad jej siły, zwracała się do niego po ratunek. Nie prosiła o oddalenie cierpienia, a tylko o siłę do jego zniesienia. Ona również poprzez cierpienie pragnęła się upodobnić do Chrystusa. 16 września, w wigilię święta stygmatów św. Franciszka, była szczególnie skupiona i poważna. Poprosiła, by jej przyniesiono sczerniały, malowany na miedzi wizerunek świętego Biedaczyny, który w sposób realistyczny wyrażał jego jedność z Chrystusem na krzyżu. Ponieważ nie mogła obrazu wziąć we własne ręce, prosiła, by go trzymano przed jej oczami. Długo płacząc wpatrywała się w obraz. W tym czasie otworzyły się na jej rękach i nogach rany, które w opisach współczesnych nazwane są stygmatami. Otworzyła się także rana w boku. Rany te były dla niej przyczyną wielkiego cierpienia fizycznego i równocześnie wielkiej radości duchowej. W przekonaniu matki Teresy, przez nie jeszcze bardziej upodobniła się się do Chrystusa. "Mam całą sukienkę świętego Franciszka na sobie... prosiłam bowiem ojca świętego Franciszka, aby mi użyczył ran swoich do cierpienia dla miłości Ukrzyżowanego Chrystusa i otrzymałam z łaski jego, któregom ja ubóstwo i pokorę od młodości mojej zawsze kochała. A lubo mi boleść nieznośna dokuczała na ciele, bo od okrutnej męki prawie ustawałam na siłach, ...jednak na duszy czułam niewymowną pociechę..." Nie sposób zakwestionować prawdomówności tych, którzy na własne oczy widzieli te rany. I nie jest ważne, czy uznamy je za stygmaty, czy też za "zwykłe" rany, związane z rozwojem choroby matki Teresy. Istotne jest to, że powodowane przez nie cierpienie Matka łączyła z cierpieniem Chrystusa i w ten sposób wyrażała swoją odpowiedź na Jego miłość, okazaną człowiekowi na krzyżu. Dzięki tym ranom, zdaniem jej spowiednika i biografa, mogła mówić o sobie za świętym Pawłem: "Żyję ja, już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus".

Do świąt Bożego Narodzenia w stanie zdrowia Matki nie zaszła żadna zmiana. Na ogół była przytomna, wiedziała, co się wokół niej dzieje. Ciągle była przełożoną klasztoru. W uroczystość Trzech Króli 1652 roku przyjęła odnowienie ślubów zakonnych i profesję s. Petroneli, konwerski. Niedługo potem zrzekła się urzędu. Na jej miejsce wybrano s. Anielę Aleksandrę od św. Teresy z klasztoru lubelskiego p.w. św. Józefa. Matka po raz ostatni przywołała do siebie całe zgromadzenie i pouczyła je, że w nowej przeoryszy ma widzieć Chrystusa i być jej posłuszne jak Chrystusowi.

Rezygnacja z urzędu przeoryszy była spowodowana coraz bardziej dostrzegalnym postępem choroby. Od świąt Bożego Narodzenia co jakiś czas popadała w malignę. Wówczas nawiedzały ją stany lękowe, bała się sióstr, nie poznawała ich, nie wiedziała, gdzie jest, miewała różnego rodzaju zwidy. Lekarze byli zupełnie bezradni i jedynie potrafili maltretować chorą puszczaniem krwi. Aż wreszcie im tego zabroniono.

W chwilach pełnej przytomności Matka zachęcała siostry do wierności swojemu powołaniu. Napominała je, że są fundamentami dla tych, które przyjdą po nich, a od jakości fundamentu zależy los całej budowli. "Wiadomo bowiem jest, że ci, co po nas przychodzą nie tak dalece sobie wspominają na tych, co dawno przed nami byli, jako na tych, co teraz są i na których patrzą".

W Wielkim Tygodniu okazało się, jak bardzo jej życie religijne było zespolone z rytmem liturgii. W Wielki Czwartek poprosiła o zaniesienie jej do chóru, by mogła wziąć udział we mszy św. Wieczerzy Pańskiej. Podobnie w Wielką Sobotę dzięki pomocy sióstr mogła nawiedzić Pana Jezusa w grobie. W Wielki Piątek tak bardzo nasiliły się jej cierpienia - jak w każdy piątek choroby - że patrząc na nią, można było dostrzec jej pełne zjednoczenie z cierpiącym Chrystusem. W Niedzielę Zmartwychwstania była wesoła i razem z siostrami śpiewała wielkanocne hymny.

Ostatni atak choroby przypadł 12 kwietnia, w piątek po Niedzieli Przewodniej. Dwa tygodnie spędziła w półśnie, siedząc na łóżku ze spuszczoną głową. W czwartek, w wigilię śmierci, przełożona podpowiadała jej akty wiary, nadziei i miłości. Widać było, że rozumiała co do niej mówiono, nie mogła jednak nic powiedzieć i tylko ruchem ramion dawała znaki życia, mając oczy ciągle utkwione w krzyżu. Następnego dnia, w piątek przed południem, rozpoczęło się konanie. Nie było przy niej jej spowiednika i kierownika duchowego o. Ignacego od św. Jana Ewangelisty, wyjechał bowiem do Lublina na kapitułę prowincjalną. Do śmierci była przygotowana. W ciągu ostatniego roku trzykrotnie udzielono jej sakramentu Ostatniego Namaszczenia. Od pewnego czasu nie mogła przyjmować komunii św. O. Marcin od Wszystkich Świętych przyniósł Najświętszy Sakrament, pobłogosławił nim konającą i dotknął puszką jej głowy. Konanie było spokojne. Lekko oddychała, "a duch kwapił się jakoś i z radością odchodził". Ojciec Marcin jeszcze raz udzielił jej rozgrzeszenia. Ona w tym momencie chciała się uderzyć w piersi - dla wyrażenia znaku skruchy - ale nie mogła już ręki podnieść, "westchnęła tylko i zaraz podniósłszy oczy w niebo, świecę w ręku trzymając, ducha pańskiego Bogu oddała o tej godzinie w piątek, kiedy Chrystusa Pana, Zbawiciela naszego, z krzyża zdjęto..." Był dzień 19 kwietnia 1652 roku.

Przygotowując się do śmierci, napisała w swoim notatniku: "Pragnę, dla naśladowania przykładu Chrystusowego na krzyżu, umrzeć w ostatnim opuszczeniu, bez wszelkiej pociechy wewnętrznej i powierzchownej, jako wola Boża będzie. I to też pragnę dla Chrystusa Pana mojego, bym w takim ubóstwie umrzeć mogła, jako On za mnie na krzyżu umarł, a chcę z samego tylko posłuszeństwa umierać; zaczem w ręce Twoje dla mnie zranione polecam ducha mojego, Panie. Przyjmij go przez zasługi męki i śmierci swojej, a przez dobroć i miłość Twoje, i miłosierdzie Pańskie, dla zasług i miłości Przenajświętszej Matki Twojej, przez którą ducha mego oddaję Tobie, bo w Niej jest ufność moja i nadzieja. Amen."

Po śmierci, jak to zwyczajnie bywa, ciało uwolnione od cierpień odprężyło się, twarz się rozpogodziła, stała się jakby z alabastru, patrzącym wydawała się nawet nieco uśmiechnięta. Przed pogrzebem, który odbył się dopiero po kilku dniach - trumnę ze zwłokami wystawiono w chórze zakonnym, tuż przy kracie łączącej go z kościołem. Wierni podchodzili do kraty, by pożegnać tę, którą wielu uważało za świętą. Przez kratę pocierano o jej ciało różańce, obrazki i agnuski. Pochowano ją w specjalnie urządzonym grobowcu pod wielkim ołtarzem.


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Sława świętości
o. Czesław Gil OCD

O. Ignacy od św. Jana Ewangelisty, przez wiele lat spowiednik matki Teresy i kronikarz Prowincji Polskiej, pod koniec biografii swojej penitentki tak napisał: "Teraz tedy Matko i Panno, po trzykroć szczęśliwa Tereso, do Ciebie rzecz mi obrócić przyszło, ufając mocno i nieomylnie wierząc, że już w Bogu jaśniej widzisz dusz naszych potrzeby, i skuteczniej możesz nas teraz poratować, niż kiedy w śmiertelnym żywocie będąc, zastawiałaś się za wszystkich modlitwami swymi. Lecz iż mi jeszcze wobec wszech wybranych Pańskich nie godzi się do Ciebie uciekać, prywatną tylko prośbę i żądanie serca mego chcę teraz Tobie oznajmić..." - Przekonanie o. Ignacego o niezwykłej świętości matki Teresy podzielały karmelitanki warszawskie, dwór królewski, rodzina Ossolińskich, ludność stolicy. Jej autobiografię wydano drukiem dopiero w roku 1752. Przedtem dokonano z niej licznych odpisów dla potrzeb klasztorów karmelitanek bosych. W rozdziale 15 części trzeciej umieszczono opisy licznych łask, przypisywanych pośrednictwu matki Teresy. Łaski te pochodzą z lat 1652-1752.

Ciało Matki, "przystojnie i z uszanowaniem pochowane" w krypcie kościoła, nie zostało zapomniane. "Po pogrzebie często nawiedzały żałosne córki Matkę swoją, uciekając się do niej w różnych swoich potrzebach". Przypuszczalnie po raz pierwszy otworzyły trumnę w dzień Zesłania Ducha Świętego, ze zdziwieniem stwierdzając, że ciało pozostało niezmienione. Kilkakrotnie odwiedzała je królowa. W takiej sytuacji karmelitanki wyjęły trumnę z krypty i umieściły ją na korytarzu klasztornym, skąd w większe uroczystości wnosiły ją do chóru, stawiając na stopniach przed miejscem przeznaczonym dla przeoryszy. W tym symbolicznym geście w dalszym ciągu uważały ją za swoją Matkę i przewodniczkę na drogach ku Bogu. Gdy któraś z zakonnic chorowała lub umierała, przynosiły trumnę z ciałem Matki do celi, prosząc ją o zdrowie dla chorej lub śmierć szczęśliwą dla umierającej. Niekiedy na prośbę wiernych umieszczały odkrytą trumnę w chórze przy kracie, aby ciało było widoczne z kościoła. Patrzący nie mogli się nadziwić "cudownej całości i piękności ciała" i "skruszeni odchodzili oddając się przyczynie Wielebnej Matki w swoich potrzebach..."

Do klasztoru przychodziły listy z podziękowaniami za łaski otrzymane u Boga za przyczyną matki Teresy. W roku 1652 król Jan Kazimierz dziękował za odzyskane zdrowie, w roku 1653 sekretarz królewski ks. Stefan Wyżga za uchronienie od zarazy; służący w klasztorze warszawskim karmelitów bosych, już zaopatrzony na śmierć przez o. Ignacego, jej przyczynie przypisywał powrót do zdrowia. O. Stanisław od Jezusa i Maryi, któremu z powodu ciężkiej choroby lekarz królewski polecił gotować się na śmierć, uciekając się do pośrednictwa Matki, wrócił do zdrowia. Jedna z karmelitanek w klasztorze warszawskim, ciężko chora, "szła przed obraz Matki Teresy, który w chórze wisiał, i tam z płaczem prosiła jej o ratunek". I została wysłuchana. W roku 1653 żołnierz przebity szpadą na wylot i skazany przez lekarzy na śmierć, z wielką "ufnością prosił Pana Boga przez zasługi i przyczynę tej Wielebnej Matki o zdrowie... prędko do zupełnego zdrowia przyszedł". Podobnie jak za życia, tak też po śmierci szczególnie często Matka wypraszała ratunek dla dzieci i matek ciężarnych. W roku 1664 za jej pośrednictwem dziecko odzyskało wzrok. Inne dziecko, polecone jej wstawiennictwu, "przyszło do siebie, a po tym prędko do sił i zupełnego zdrowia". Kiedy się po Warszawie rozniosła wieść o szczególnej skuteczności wstawiennictwa Matki wobec dzieci, matki gromadnie przynosiły swoje chore dzieci do kościoła, prosząc, by im pozwolono popatrzeć na ciało swojej patronki. "Jejmość pani Wielopolska w niebezpieczeństwie wielkim będąc przy porodzeniu dziatek, za włożeniem szkaplerza wielebnej matki Teresy zaraz do zdrowia przyszła". Takie informacje powtarzają się częściej. Nic więc dziwnego, że coraz głośniej zaczęto mówić o beatyfikacji matki Teresy. Wiele osób ofiarowało fundusze na pokrycie jej kosztów. Z takim też zamiarem o. Ignacy zbierał materiały do biografii swojej penitentki. Niestety, wkrótce nastały czasy wojen i nieszczęść politycznych, które uniemożliwiły podjęcie starań o beatyfikację. Ten sam los podzieliło wielu współczesnych i wcześniejszych polskich kandydatów na ołtarze. Karmelitanki warszawskie zawsze jednak traktowały ciało swojej fundatorki jako bezcenną relikwię, wożąc je ze sobą, gdy musiały opuszczać klasztor z powodu wojen czy epidemii. Wzięły je również w roku 1819, kiedy to władze cywilne skasowały im klasztor, zmuszając je do wyjazdu do Krakowa. Dla matki Teresy nie był to jednak powrót do domu rodzinnego. W roku 1787 klasztor Św. Marcina został zamknięty przez prymasa i administratora diecezji krakowskiej, Michała Poniatowskiego. Zakonnice przeniesiono do założonego w roku 1725 klasztoru na Wesołej. I ten też klasztor przyjął w swoje gościnne mury wygnanki z Warszawy oraz trumnę z doczesnymi szczątkami matki Teresy.

W Warszawie nie zapomniano o "polskiej Teresie". Jeszcze po drugiej wojnie światowej pamiętano, że na parterze dawnego klasztoru znajdowała się cela, w której mieszkała Służebnica Boża. Karmelitanki odwiedzające swoją dawną kaplicę, zatrzymywały się przed drzwiami tej celi, by polecić się wstawiennictwu swojej fundatorki i pierwszej przełożonej w Warszawie.

W Krakowie kult rozwijał się powoli. U schyłku wieku XIX był już bardzo żywy, także poza klasztorem. Ciało matki Teresy, przechowywane w specjalnej trumnie ze szklanym nakryciem, pod koniec II wojny światowej, w obawie przed profanacją, zostało przeniesione do krypty grobowej.

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku postacią matki Teresy zainteresował się O. Rafał Kalinowski, który, zachwycony jej świętością, doszedł do przekonania, że należy podjąć starania o otwarcie procesu beatyfikacyjnego. W tym celu przy pomocy karmelitanek bosych z Krakowa rozpoczął zbieranie dokumentacji historycznej. Opracował i wydał 4 tomy kronik klasztorów karmelitanek bosych w Polsce, w roku 1901 wydał uwspółcześnioną wersję życiorysu pióra o. Ignacego oraz poszerzoną francuską wersję tego życiorysu, przygotowaną przez s. Teresę Steinmetz (1905). Postulator generalny zakonu, po zapoznaniu się z materiałami dostarczonymi przez O. Rafała, uznał proces za możliwy do przeprowadzenia. W kwietniu 1907 roku O. Rafał wysłał do postulacji generalnej zakonu opracowany przez siebie memoriał, w którym zebrał najważniejsze informacje źródłowe tyczące życia i kultu matki Teresy. Starania te usiłowano kontynuować także po śmierci O. Rafała (1907). W roku 1913 dwukrotnie wydano ulotkę z podobizną i życiorysem Matki, informującą także o staraniach beatyfikacyjnych. Wojna i okres zniszczeń powojennych na jakiś czas zahamowały rozwój kultu. Nowe ożywienie kultu nastąpiło na początku lat 30-tych. W roku 1931 wznowiono życiorys o. Ignacego, dołączając na końcu opis kilku łask przypisanych matce Teresie. "Głos Karmelu", miesięcznik wydawany przez Karmelitów bosych, w latach 1930-1936 ogłaszał podziękowania za łaski otrzymane za jej przyczyną.

Druga wojna światowa ponownie zamknęła kult matki Teresy w ramach murów klasztornych. W listopadzie 1944 roku prawie wszystkie karmelitanki polskie, wyrzucone z własnych klasztorów, zgromadziły się w Krakowie na Wesołej. Miastu groziło oblężenie. Wówczas to przeorysza krakowska zebrała je przed grobem matki Teresy, zapukała w płytę grobowca i powiedziała: "Matko Tereso, weź w opiekę wszystkie swoje córki i zaprowadź każdą do swojego gniazda". Modlitwa została wysłuchana. Wszystkie zgromadzenia bez strat wróciły do macierzystych domów.

Po II wojnie światowej żywy kult matki Teresy zachował się w większości klasztorów karmelitanek bosych. Zgromadzenie na Wesołej, wierne swej tradycji, odmawia codziennie modlitwę sławiącą Trójcę Świętą za łaski udzielone matce Teresie. Wiele osób w listach dziękowało za łaski otrzymane za jej przyczyną.

W roku 1958 abp Eugeniusz Baziak, administrator apostolski Archidiecezji Krakowskiej, powołał trybunał, który 29 maja dokonał identyfikacji ciała matki Teresy. W roku 1987 kapituła prowincjalna Karmelitów Bosych uchwaliła przez aklamację rozpoczęcie starań o otwarcie procesu beatyfikacyjnego matki Teresy od Jezusa Marchockiej.

Kończąc tę bardzo krótką z konieczności historię kultu, nie sposób nie wspomnieć śp. profesora Karola Górskiego oraz jego żony Zofii. Od czasów bł. Rafała Kalinowskiego nikt więcej nie zrobił dla poznania Teresy Marchockiej. Profesor bezpośrednio przed wojną wydał krytycznie "Autobiografię" m. Teresy, a po wojnie, kilka lat przed śmiercią, pozostałe jej pisma. Napisał także kilka artykułów na jej temat. Był niewątpliwie największym znawcą jej spuścizny piśmienniczej i jej doktryny mistycznej. Był również gorącym zwolennikiem jej beatyfikacji. Oboje z żoną w chwilach trudnych dla siebie, zwłaszcza podczas II wojny światowej, polecali się jej wstawiennictwu i byli przekonani, że nie zostali zawiedzeni. W liście postulacyjnym pisał: "Po blisko 60 latach pracy i nieustannych modlitw o beatyfikację matki Teresy od Jezusa Marchockiej, sprawa rusza z miejsca. Ja również dołączam moje gorące życzenie i prośby..., by została wyniesiona na ołtarze ta wielka patronka naszego narodu, przykład cnót i nieustannej modlitwy za Kościół i świat".


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Bibliografia
o. Czesław Gil OCD

Teresa od Jezusa Marchocka, Autobiografia mistyczna... Wydał Karol Górski. Poznań 1939.

Teresa od Jezusa Marchocka, Nieznane pisma... oraz spis cudów. Wydał Karol Górski, w: Studia z dziejów duchowości. Warszawa 1980, s. 391-435.

Górski Karol, Od religijności do mistyki. Zarys dziejów życia mistycznego w Polsce, cz. l 966-1795. Lublin 1962 (Szkoła karmelitańska s. 99-120).

Ignacy od św. Jana Ewangelisty, Żywot i wysokie cnoty W. Matki Teresy od Pana Jezusa Marchockiej... Lwów 1752. Przekład francuski: Vie et vertus héroiques de la Mère Térèse de Jésus... Lille-Paris-Bruges 1905.

Ignacy od św. Jana Ewangelisty, Żywot Wielebnej Matki Teresy od Pana Jezusa Marchockiej. Kraków 1901 (Wydanie skrócone).

Ignacy od św. Jana Ewangelisty, Wielebna Matka Teresa od Pana Jezusa Marchocka... Kraków 1931.

Wykaz wszystkich druków tyczących m. Teresy Marchockiej znajduje się w Hagiografii polskiej, pod. red. o. Romualda Gustawa. T. 2. Poznań-Warszawa-Lublin 1972, s. 680-681.


Ku Chrystusowej pełni. Matka Teresa Marchocka, karmelitanka bosa, 1603-1652, Kraków 1993.

Źródła doświadczenia mistycznego
o. Jerzy Gogola OCD

Biblia, liturgia, mistyka to potrójna rzeczywistość wzajemnie od siebie uzależniona, posiadająca tego samego Autora - Ducha Świętego. O doświadczeniu mistycznym, we właściwym tego słowa znaczeniu, możemy mówić dopiero w powiązaniu z misterium Chrystusa. W chrześcijaństwie nie można bowiem tego doświadczenia traktować abstrakcyjnie, w oderwaniu od relacji z misterium i z wiarą. Wiara, tak u swego początku, jak i w swoim centrum, jest owocem łaski, która pomnaża obecność tego misterium w wierzącym. I właśnie takiemu przeżywaniu więzi z Bogiem chcemy przyjrzeć się w życiu matki Marchockiej.

Słowo Boże. Sprawozdania duchowe matki Marchockiej, mające charakter osobistych wyznań, biorą pod uwagę przeważnie psychologiczny aspekt przeżyć duchowych, przedstawianych spowiednikowi w celu otrzymania konkretnej porady. To sprawia, że jej odniesienia do Biblii nie są częste. Ponad 22 aluzje do scen i słów Starego lub Nowego Testamentu, jakie spotykamy w Autobiografii można podzielić na cztery grupy:

- Słowo Boże jest tematem lub punktem wyjścia dla modlitwy. Uprzywilejowanym tematem modlitwy myślnej Teresy od Jezusa, tak w świecie, jak i w Karmelu, jest męka Pańska (A XVI, 89). W odniesieniu do życia w świecie pisze: "W Mące Pańskiej, kiedym miała czas, przy grobach zwłaszcza, mogłam się i po kilka godzin bawić bez rozerwania" (A X, 68). Skutki tej modlitwy świadczą o jej wartości: "Pragnienie Boga; afekt do opuszczenia świata z obrzydzeniem marności jego; zebranie wewnętrzne" (A X, 68). Jest to uprzywilejowany temat modlitwy również w Karmelu:

"Stawiałam sobie Chrystusa Pana Ukrzyżowanego, a u nóg Jego opłakiwałam te grzechy moje, które mi dawał poznawać i przepraszałam przed Chrystusem Panem wszystkich, których mogłam obrazić, zgorszyć i szkodzić im złościami moimi. Prosiłam serdecznie Pana, żeby to wygładził, czym Go kto mógł z mojej przyczyny i z powodu obrazić, bom z tego wielki żal miała" (A XI, 70-71).

- Słowo Boże jest światłem dla umysłu. Autobiografia zawiera pięć takich aluzji. Na przykład Teresa modli się o zrozumienie, dlaczego pewna dusza, którą wcześniej ujrzała w widzeniu i poznała, że przeżywa pewne problemy, nie może wydźwignąć się z upadków, chociaż się stara. Otrzymuje zrozumienie tej sytuacji na przykładzie przypowieści o robotnikach powoływanych do pracy w winnicy o różnych godzinach dnia (A XXVIII, 120). Innym razem sprawa dotyczy jej samej. Kiedy około roku 1633/1634 o. Stefan od św. Teresy każe jej zaniechać wszelkiej modlitwy, a następnie wrócić do niej, otrzymuje od Pana potwierdzenie słuszności kierowania się posłuszeństwem. Wskazane są jej słowa Ewangelii: "kto was słucha, Mnie słucha" (Łk 10, 16) i zapewnienie, że kto się w tym względzie kieruje mocną wiarą, z całą pewnością nie dozna szkody (A XXXIV, 140-141).

- Sens duchowy słów lub zdarzeń ze Starego Testamentu jest przeżywany osobiście. Większość opisów, które można zaliczyć do tej grupy dotyczy trudnych lat 1621-1629. Jej pierwsze nadzwyczajne oświecenie dokonuje się w powiązaniu z ewangeliczną sceną o uzdrowieniu chorego syna urzędnika królewskiego (por. J 4, 46). Dalsze opisy wyrażają przeżycia negatywne, właściwe nocy biernej. I tak siostra Teresa swój stan duszy przyrównuje do męki i opuszczenia Hioba, gdy w swoim duchowym opuszczeniu woła do Boga słowami umierającego króla Saula: "Dobij mnie, bo się męczy dusza moja we mnie" (2 Sam 1, 9). Wyjaśnia jednak, że prosiła nie o śmierć doczesną, ale o to, by mogła umrzeć dla wszystkiego, co nie jest Bogiem i móc żyć dla samego Boga (A XXXII, 137).

- Jakiś aspekt tajemnicy samego Chrystusa jest przeżywany osobiście. W tej grupie umieszczamy teksty różniące się od poprzednich tylko tym, że dotyczą tajemnicy samego Chrystusa, która jest przeżywana w specyficzny sposób przez autorkę. Przykłady dotyczą głównie opuszczenia i smutku Pana Jezusa w Ogrójcu lub na Krzyżu:

"Czasem w tym sposobie da Pan patrzyć i pojąć duszy na opuszczenie Jego na krzyżu albo w Ogrójcu, i tak przy tym trzyma się dusza etc. Ale nie z siebie to pojmuje, ani swym rozumem albo dyskursem, lec jako i ile jej uchylą i dadzą patrzeć" (A XXXV, 144).

Sakramenty. Całe nadprzyrodzone życie chrześcijanina zależy w swej istocie od obiektywnego działania sakramentów, jako że nasz udział w Misterium Chrystusa dokonuje się przede wszystkim przez sakramenty. Podobnie jak w przypadku powiązań ze Słowem Bożym, tak i teraz nie znajdziemy w Autobiografii zwierzeń na temat roli sakramentów w życiu duchowym autorki. Znajdziemy natomiast stwierdzenia, które padły niejako w kontekście pewnych wewnętrznych przeżyć. Stąd to, co mówi Teresa o Eucharystii, nie oddaje jej życia eucharystycznego w sposób adekwatny, ale wystarcza do wystawienia odpowiedniego świadectwa.

Teresa Marchocka wyjątkowo wcześnie zaczęła korzystać z dobrodziejstw sakramentów. Pierwszemu wejściu w kontakt z Chrystusem - Eucharystią towarzyszy jej bardzo dojrzała świadomość rzeczywistości, którą ten sakrament oznacza i realizuje: "Pojmując to dobrze, że Boga prawdziwego biorę, szłam z taką ućciwością i strachem do Komuniej św., że wszytka drżałam, aż mię trzymali przy Komuniej" (A II, 40).

Podczas rocznego nowicjatu zaczynają się wewnętrzne trudności. Kierownictwo duchowe sprawuje nad nią wówczas o. Piotr od św. Andrzeja. On to każe jej uczynić ślub przed Najświętszym Sakramentem, że dla Boga będzie trwać do śmierci w zakonie. Co też uczyniła (A XIV, 80). Wkrótce potem popada w ciężką chorobę, tak że siostry przygotowują ją na śmierć przez spowiedź, namaszczenie chorych i Komunię św. (A XVI, 85). Ciekawy jest tutaj pewien szczegół:

"W duchu czułam wielkie pragnienie Boga, stał jeszcze Najświętszy Sakrament w celi z puszką, jako mnie komunikowali. Z jakiegoś pragnienia mego do Boga chciałam porwać Pana z puszką; kiedybym była miała sieły ruszyć się, podobnobym to była o onego pragnienia uczyniła" (A XVI, 85).

Pół roku po profesji rozpoczyna się okres silnych pokus, m.in. przeciw czystości. Spotyka się wówczas z o. Janem Marią od św. Józefa. Ten dowiedziawszy się, z jakiego powodu opuszcza często Komunię św., wyspowiadał ją i nakazał zawsze komunikować, nawet bez spowiedzi (A XVII, 90). Uczyniła to, odnawiając przy tym swoje posłuszeństwo i oddanie się Bogu. Pokusy te trwały przez trzy lata. W tym czasie, za pozwoleniem przełożonych, może chodzić w nocy przed Najświętszy Sakrament: "...tam mi przecie lży było i nie z takim strachem" (A XVII, 92). Jednocześnie cierpi, jeżeli nie może dłuższy czas przystępować do Komunii. Bezsenne noce, pełne wewnętrznych ciemności i udręk, spędza na modlitwie w celi lub przed Jezusem Eucharystycznym (A XXIII, 107). Przed tabernakulum udaje się również wówczas, gdy chodzi o trudne i delikatne sprawy innych, np., gdy wstawia się za pewnym zatwardziałym heretykiem (A XXVIII, 129).

Nieco później, kiedy otrzymuje specjalne łaski:

"Trafia się też sposób przytulenia jakiegoś Boga duszy do siebie czuły a wyraźny, i duszy też do Boga, z wielką miłością Boską kontentacją i pociechą duszy. Po Komuniej to naczęstszy bywa i trafia się czasem i opuszczenia, albo kiedy się bojej o Boga i trapi. A już jej to dosić uczyni, i uspokojej choć krótki czas trwa to zawsze" (A XLII, 171-172).

W czasie choroby, w Warszawie, tęskni za Mszą św. i Komunią. Pisze więc do ojca przeora, by jej na to pozwolił. Zaraz po tym otrzymuje szczególną łaskę. Jest to jedno z najbardziej imponujących świadectw dotyczące doświadczenia mistycznego w kontekście Eucharystii:

"Trafieło się przy święcie św. Józefa, komunikowałam w piątek według zwyczaju. Czułam się w ten dzień z zebraniem osobliwym w duszy, z przytomnością obecności Boski. [...] Po Komuniej nie zaraz w dziękczynieniu we Mszą rzekł mi Pan te słowa rzetelnie w duchu: «Krwi moja, okupie mój, własności moja», pomyślałam jako to, co to jest, co mnie Pan nazwał krwią swoją? Odpowiedział zaraz: «Abom jej mało dla ciebie wylał? Czy nie wszytkę? Aza nie do krople obficie dla ciebie samej»" (A LII, 209).


Mistycy i mistyka Karmelu, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1993.

Warstwa psychologiczna doświadczenia mistycznego
o. Jerzy Gogola OCD

Istnieją trzy płaszczyzny procesu uświęcenia; wewnętrzna łaska, która jest nieuchwytna bezpośrednio dla badacza duchowości; płaszczyzna reperkusji psychologicznych, którymi mistyk może się podzielić lub nawet reperkusji somatotonicznych (w przypadku np. esktazy) i płaszczyzna moralna. W tym miejscu zajmujemy się jedynie warstwą psychologiczną, by uchwycić specyfikę doświadczenia mistycznego Teresy Marchockiej. Jak wiadomo istnieje podwójny aspekt doświadczeń mistycznych: pozytywny i negatywny. Z obydwoma mamy do czynienia u Teresy Marchockiej.

Doświadczenie czułej obecności Bożej. Sercem doświadczenia mistycznego jest świadoma i bezpośrednia percepcja obecności Bożej w duszy otrzymywana w sposób wlany. Władze naturalne zostają wtedy zawieszone i sposób poznania jest inny niż naturalny, dusza przeżywa biernie działanie Boga, a wola może jedynie dać swoją zgodę. Wszystkie te elementy można dostrzec w licznych opisach duchowych Teresy od Jezusa. Swoje pierwsze nadzwyczajne doświadczenie na modlitwie otrzymuje w wieku 21 lat. Otrzymana łaska nosi wszystkie znamiona modlitwy odpocznienia opisanej przez św. Teresę z Awili. Poniżej przytoczone teksty dotyczą okresu późniejszego, gdy ich autorka ma około 40-45 lat i przeżywa liczne ekstazy.

W rozdziale 42 Autobiografii daje uzupełnienie do opisu modlitwy, kiedy "przytomność Boża [była] czuła i wyraźna". Uzupełnienie to dotyczy właśnie okresu, w którym wystąpiły pierwsze zewnętrzne objawy zjednoczenia ekstatycznego.

"W takim sposobie zebrania (por. A XLII, 170-171) przytomności Bożej, bywa też i ten sposób. Nie będzie nic pojęcia, materii żadnej, jeno tak stanie dusza w obecności majestatu Boskiego, godności Jego, albo ją raczy postawią (bo nigdy tego sama z siebie nie może), i tak czas wszytek i godzina, zejdzie. Czasem wybuchną słowa: «Święty, Święty» etc, mówię słowa, bo nie umiem inaczy (ale nie będą te słowa gębą mówione). A wszytek skutek, że nic nie pojęła względem ony Boski przepaści ani wie, a przecie ma dosić i napełniona jest (A XLII, 171).

Widać tutaj, że doświadczenie obecności Bożej nie występuje samodzielnie. W opisach znajdują się wszystkie istotne elementy doświadczenia mistycznego, a więc: całkowita bierność (wola może dać jedynie swoją zgodę); zawieszenie naturalnych władz poznawczych oraz percepcja Bożej obecności w duszy.

Doświadczenie oschłości, opuszczenia i bojaźni. Interesuje nas obecnie doświadczenie charakterystyczne dla oczyszczeń biernych. Sięgnijmy w tym celu do rozdziału 32. gdzie autorka opisuje pięć sposobów oschłości i opuszczenia przez Boga i do trzech sposobów bojaźni opisanych w rozdziale 35. Oschłość, opuszczenie i bojaźń są doświadczeniami całościowo ukazującymi jej przeżywanie oczyszczenia.

Oschłość. Z analizy pierwszego sposobu oschłości (A XXXII, 128-129) można ustalić, że czuje oschłość, suchość dlatego, iż nie może modlić się przez formułowanie pojęć, posługiwanie się wyobraźnią, nie może wzbudzić uczuć ani skupić się na wybranym temacie rozmyślania. Roztargnienia w myślach i wyobraźni nie są dobrowolne, lecz występuje niezależna od niej niezdolność utrzymania ich na wodzy. Dołącza się poczucie nieobecności Boga, nieudzielania się Boga, a w związku z tym bojaźń, opuszczenie. W opisie autorki nie ma takiej oschłości, której nie towarzyszyłyby inne formy udręk. Do tych oschłości dołączają się: bojaźń, tęskność, ckliwość, słabość w duchu, skłonność do niedoskonałości, nuda, słabość głowy.

Opuszczenie. Zjawiska przeżywane przez matkę Teresę Marchocką, w związku z doświadczeniem opuszczenia to: straszne ciemności zakrywające jej Boga, wielka ciężkość, dostrzeganie jedynie mściwej sprawiedliwości Boga bez żadnego promienia miłosierdzia, bojaźń, uczucie słusznego oddalenia się od Pana. Wszystko to jest źródłem jej wielkiej udręki. Z innego opisu (A XXXII, 135) wynika, że to opuszczenie jest spowodowane ciemnością, która powstaje w samej głębi duszy; zawiesza zmysły i pojęcia. Brak myśli i pojęć o Bogu, pociech, zadowolenia, powoduje trudny do wyrażenia smutek. W momencie takiego doświadczenia dusza nie wie, że zostaje zanurzona w Bogu. W chwili pisania autorka jest jednak już tego pewna.

Bojaźń. Jest to bardzo charakterystyczny dla matki Teresy rodzaj wewnętrznej udręki. O ile św. Jan od Krzyża używa terminu "bojaźń" (temor) raczej okazjonalnie, to ona szczegółowo opisuje jej źródła. Bojaźń jest uczuciem ściśle związanym z ludzkim doświadczeniem dobra, a raczej z zagrożeniem związanym ze stratą lub możliwością utraty owego dobra. Teresa wyjaśnia, że może być ono dwojakiego pochodzenia: z błędnej interpretacji własnego stanu duszy (A XXXII, 129) lub jest wlane (dopuszczone) przez Boga (A XXV, 149).

Pierwszy sposób, przez który autorka doświadcza bojaźni, to subiektywne przeżywanie swojej grzeszności w perspektywie niedoświadczanej dobroci i miłosierdzia Pana. Jest to stan zupełnie niezależny od jej woli i w żaden sposób niezawiniony. Drugim źródłem bojaźni jest niepewność tego, czy Pan jest Bogiem łaskawym, przebaczającym, czy gniewnym i potępiającym. Zagrożone jest największe dobro: posiadanie Boga. Jest to niejako bojaźń przed utratą, a nie z powodu utraty. To doświadczenie wypływa z subiektywnego przekonania, że prawdopodobieństwo oddalenia się Boga jest w ogóle możliwe.

Źródłem kolejnego bólu związanego z bojaźnią jest wielki kontrast doświadczany przez stworzenie wobec absolutu Boskiego Majestatu. Patrząc na Bożą godność, dusza widzi własną niegodność. To chwilowe udzielenie się Boga duszy zaprowadza wprawdzie wielką bojaźń, ale jest ona miła, spokojna i dusza pragnęłaby zawsze móc się nią cieszyć (A XXXV, 151). Nieraz jednak taka bojaźń może stać się również powodem przerażenia.

Doświadczenie obecności i opuszczenia jednocześnie. Zasadnicze cechy opisywanego stanu to zaskoczenie, współistnienie bólu i słodyczy, pewność.

Zaskoczenie w jej opisie nie jest wyeksponowane. Teresa Marchocka nie opisuje, w jaki sposób to przeżycie przychodzi, lecz jak się czuje, gdy go doświadcza.

Współistnienie bólu i słodyczy:

"Bom z jednej strony czuła opuszczenie z lamentami, z pragnieniem Boga, a z drugiej strony w onym pragnieniu przez one lamenty, tęskności do Boga, czułam Go w sobie i znajdowała w duszy. [To] ...czyniło sposób niezwyczajny - dwu rzeczy przeciwnych czucia w sobie: i Boga i opuszczenie" (VVVII, 133).

Fakt ten w następujący sposób tłumaczy św. Teresa z Awili:

"Nieraz w chwili, gdy dusza najmniej się tego spodziewa, gdy zgoła nie myśli o Bogu, Pan nagle swoją boską mocą ją budzi, jakby jasny meteor na chwilę się ukazujący, jakby uderzenie gromu [...]. Wyraźne ma uczucie rany jej zadanej, rany nad wyraz słodkiej. Pogodzenie tej na pierwszy rzut oka sprzeczności okazuje się proste: Umiłowany nawiedza duszę i obdarza miłością w tak krótkim czasie, że nie zostawia jej miejsca na cieszenie się Jego obecnością" (por. T VI, 2, 2).

Na przykładzie doświadczenia mistycznego Teresy Marchockiej widzimy, że proces uświęcenia nie ma charakteru wyraźnie odróżnionych od siebie etapów. Jest to niezwykle złożony proces interferencji: oschłości, ciemności, opuszczenia, bojaźni, oświeceń, uczucia Bożej obecności, przytuleń Bożych, miłości. Wszystko to wchodzi w ustawiczną relację między sobą.


Mistycy i mistyka Karmelu, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1993.