Pigmejski żłóbek

Święta Bożego Narodzenia.

Po wielogodzinnych spowiedziach adwentowych, nadeszła typowo klasztorna świąteczna cisza i bezruch, który uwielbiam. Wierni już w parafiach i rodzinach, w klasztorze zaś odpoczynek. Patrzę na naszą ozdobną szopkę i pstrokatą choinkę. Przed Pasterką poprosiłem braci, by wyłączyli migające łańcuchy choinkowe przy ołtarzu, tak aby światło bijące ze żłóbka pod ołtarzem stanowiło centrum uwagi świątecznej dekoracji. Bracia wyłączyli, ale bez przekonania, jedynie z posłuszeństwa, nie zaś zrozumienia intencji. Chińskie ozdoby chcą przykryć słomę i zapach żłobu, bo tu biedy wypada się wstydzić. Jednak blichtr to nie najlepsza jej przykrywka. Żłóbek, który często przez swe kolorowe dekoracje traci pierwotny charakter prostoty, daje mi do myślenia, gdy na modlitwie wracają mi obrazy pigmejskich wiosek. Nie odsuwam od siebie tych wspomnień, nie traktuję ich jako rozproszenia, wręcz przeciwnie, podtrzymując, chcę zobaczyć Chrystusa rodzącego się w realiach powierzonych mi ludzi.

Pigmeje żłóbka blichtrem nie ozdabiają, bo dla nich ten betlejemski w najprostszej formule jest już luksusem, do którego cierpliwie aspirują. Żyć jak w żłobie, to dla nich nie tyle upokorzenie, ile oznaka awansu społecznego. Bożonarodzeniowa szopka rozbudza marzenia niejednej pigmejskiej rodziny. Świeża słoma wygodniejsza byłaby przecież od ubitego błota. Nocne wyziewy zwierząt nad śpiącym niemowlęciem ogrzałyby w zimne noce chroniąc nieco przed lodowatym wiatrem świstającym pod trawiastą strzechą. Zapach obornika w domu przywiałby aurę finansowej prosperity. Bo gdzie czuć gnojem, czuć pieniądzem. Wielu bowiem pigmejów specjalizuje się w transporcie gnoju na głowie, gdzie jednostką miary płatniczej stały się zaś dwie wypełnione dłonie. Gdy za jedną miarę dostarczonego gnoju zarobi grosika to w domu czuć pieniądz. I tak to pigmejska rodzina wzdycha za Bożonarodzeniowym żłóbkiem. Wierząc w Narodzenie Jezusa, widzą w nim szansę na odrobinę słomy na ziemi, ciepła od kozy i szansy na lepsze życie.

Patrzę na nasz klasztorny żłóbek z choinką pokrytą odrobiną blichtru. Pojawiają się w nim nowe twarze. Stają przy żłóbku, inspirując moją wieczorną modlitwę.

Blisko od strony św. Józefa stoi mężczyzna po czterdziestce. Szczęśliwy mąż i ojciec trzech córek – Teresy, Edyty i Elżbiety. Mieszka w stolicy, na mszę w tygodniu chodzi do katedry, nosząc gorliwie szkaplerz koordynuje działania bractw szkaplerznych w archidiecezji. Jednak gro czasu spędza poza stolicą, posługując w pigmejskich żłóbkach. Widzę w nim troskę o ochronę nie tylko własnej rodziny, ale i powierzonych mu przez Opatrzność Bożą, słabszych od niego. Walczy o nich jak o swoich. Pojawia się z kijem i lampą – pasie i oświetla, dyscyplinuje i edukuje. Chce mu się, bo widzi w ubogich ukryte Dzieciątko powierzone mu na chrzcie. Znając go od kilku lat, widzę, że Dzieciątko w nim rośnie. I on dojrzewa jako opiekun ukrytego Jezusa w ubogich.

Gdzieś w okolicy Maryi ukrywa się przy żłobku młoda pigmejska mama. Kilka miesięcy temu przyszła na sesję liderów do naszego Karmelu. Umie czytać. Nie tylko znaki czasu, ale i łaciński alfabet. Dzielnie uczestniczy w intensywnym programie z dzieckiem na plecach. Przyszła z pośpiechem do stolicy, widząc w tej sesji szansę, by pomóc wspólnocie kilkudziesięciu trawiastych chatek, sprowadzić się nieco bliżej drogi i miasta, by ludzie mieli większą szansę na jakąkolwiek pracę. Podczas jednej z przerw zapytałem jak dziecko ma na imię.

Carmela – odpowiedziała spokojnie.

Carmela? A skąd takie imię? Czy jesteś katoliczką? – dopytywałem nie dowierzając.

Nie – odparła.

A wiesz co to Carmel? – Zdziwiła się pytaniem.

To skąd to imię? – napierałem jak rodzina i znajomi Elżbiety i Zachariasza nie rozumiejący takowego wyboru. Nie potrzebowała tabliczki, sama przemówiła podając ostateczny powód:

Tak słodko brzmi – odparła rozbrajająco.

Iść za intuicją to jeden z warunków otwarcia się na działanie Bożego planu. Ufam, że przy kolejnym dziecku słodko jej zabrzmią inne tajemnicze dźwięki jak Maria, Ecclesia…

Wśród betlejemskich pastuszków znalazł się i radosny muzykant. Ma na imię Robert. Mieszka w Musenyi. Nie znalazł się wśród pierwszych 14 szczęściarzy, którzy wylosowali dom od dobrodziejów z Niemiec. Nadal mieszka w trawie jak 54 pozostałe rodziny. Ale przez szczeliny ogląda już wybudowany dom sąsiada, przedmiot marzeń i nadziei. Sąsiedzi obiecali mu, że jak nadejdzie oberwanie chmury, to będzie mógł się u nich schronić. Gdy przyszliśmy do wioski na odbiór wybudowanych domów, biegał za nami grając na tradycyjnym brzękadle, rozśpiewał całą wioskę, a przed własną plecioną chatką, dał koncert o miłości Boga do ludzi. Wpierw myślałem, że jest psychicznie chory. A po chwili zorientowałem się, że to po prostu człowiek żyjący z nadziei.

Gdzieś po skraju żłóbka nieśmiało przechadza się poharatany pasterz, widać że po przejściach, choć zdystansowany od centrum, to jednak z wyraźnymi cechami pasterza. To twarz pewnego kapłana, który życie spędził na pasterzowaniu pigmejom w Burundi. Był wizjonerem, będąc między innymi współzałożycielem miejscowego zgromadzenia zakonnego Dobrego Pasterza. Stworzył też pierwsze centrum szkoleniowe dla pigmejów w skali całego kraju. Obudził nowego ducha traktowania pigmejów jak ludzi. Obok szkoły wybudował duży kościół z zewnętrznym balkonem nad wejściem głównym z którego nauczał zbierające się tam tłumy ludzi. A nad balkonem wisi potężny napis – Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni jesteście. To była rewolucja w Burundi. Dzieło charyzmatycznego kapłana istnieje, prowadzone przez braci zgromadzenia, które tworzył, ale jego już w nim nie ma. Jako gorliwy kapłan, rekolekcjonista wielu zgromadzeń zakonnych, wizjoner, dał się zmanipulować młodej wizjonerce rzekomych objawień maryjnych. Zagubiony w wierze dał się ponieść jej wymysłom. Wizjonerka miała urodzić nowego zbawiciela, a ludzie uznali, że ojcem mógł być tylko ten gorliwy kapłan. Ona dziś żyje wygodnie w Australii zbierając datki za rzekome prześladowanie ze strony Kościoła, a on umarł z wycieńczenia w lasach kongijskich jako banita towarzysząc zmanipulowanej garstce jej wyznawców. Chciał ludzi z lasu wyprowadzić, a sam w nim zaginął. Modlę się dziś za niego, by ten gorliwy sługa pigmejów, miał jeszcze szansę dostrzeżenie na nowo w Dzieciątku z Betlejemskiego żłóbka, Zbawiciela wszystkich utrudzonych. I na nowo przy jednym stole mógł zaintonować wraz ze wspólnotą świętych – Gloria in excelsis Deo.

Wśród spóźnionych magów, ludzi władzy i wiedzy, dostrzegam niewyraźne zarysy starosty powiatu gdzie mieszkają powierzeni nam pigmeje. Jedziemy na miejsce ich koczowania. Starosta pierwszy w służbowym samochodzie z wojskową obstawą, my posłusznie za nim. Współpracownicy tłumaczą mi kulisy decyzji pozwolenia na budowę domów. Starosta, którego kariera i praca zależą od kaprysów politycznych kacyków, małych lokalnych herodów, postawił na szali dobre z nimi stosunki, godząc się na naszą pomoc, której partia była przeciwna. Bojówki partyjne nie chciały się zgodzić na tak mały projekt i to jeszcze kościelny – zaledwie 14 domów – czekając na inwestycje z dużych organizacji pozarządowych. One to bowiem nawet nie wiedzą dla kogo budują i z łatwością w koszty wpisują zwyczajowe łapówki dla zainteresowanych. Starosta oparł się presji i przystał na pomoc nie tyle lukratywną, co skuteczną, wiedząc, że nie może sobie nawet pozwolić w stosunku do nas na sugestię odnośnie osobistego oprocentowania pomocy najbiedniejszym. Wybrał pomoc powolną, ale całościową, widząc prawdziwe potrzeby powierzonych mu biedaków. Przyjeżdżając do pigmejskiego żłóbka nie ukląkł i nie ofiarował złota, kadzidła czy miry, ale w imieniu najbiedniejszych poprosił mnie, bym tu przyjeżdżał częściej. Na koniec wizyty we wiosce przyjął błogosławieństwo stojąc otoczony pigmejami i podziękował za otrzymany, jak i wszyscy mieszkańcy wioski, obrazek św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Po otwarciu pierwszych domów, rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę, a po kilkunastu minutach dzwoni z pytaniem – Ojcze, czy obraz św. Teresy jest już poświęcony? Odpowiedziałem spontanicznie – idź do parafii przedstaw się kapłanowi, ale w duchu pomyślałem – Bóg przez twą wyrozumiałość dla najbiedniejszych zamieszkał już w twoim domu.

Wpatruję się w tradycyjny betlejemski żłóbek i kogoś mi brakuje. W tle dobiegają szczątki kolędy Cicha Noc, nie wiem czy to pomaga czy przeszkadza, ale dociera. Nie widzę tych, których mi brakuje, ale za to ich słyszę. To płacz rzesz Niewiniątek i ból ich matek. Mimochodem przyprowadzeni nie z własnej woli pod żłób, znaleźli się w jego orbicie, bo tylko w nim mogą zrozumieć co im się przydarzyło. Winą stało się jedynie to, że urodzili się w feralnym czasie i miejscu. Umieralność dzieci w pigmejskich wioskach przypomina mi rzeź betlejemskich niewiniątek. Wyrokiem jest tylko miejsce i czas urodzenia. W Betlejem Herod został jasno zidentyfikowany, przy masowej umieralności dzieci pigmejskich, winny jest rozmyty. Każdy wskazuje na kogoś innego, a lustra nie są tu w modzie. Umierający z niedożywienia i podstawowych chorób leczonych dziś standardowo w całym świecie, podnoszą głos w Cichą Noc. Ale nie słychać. Nawet szloch matek dziwnie przygłuszony. Zastanawiam się co kryje się w tych trawiastych chatkach, że krzyk rozpaczy nie dociera do zewnątrz, nie przebija się przez bynajmniej nie wygłuszające izolacje ukryte w suchej trawie z pola. A może jak Kameduli na Bielanach, nasi pigmeje również mają patent na domki akustyczne, gdzie najcichszy szelest rozchodzi się po sklepieniu, i dociera w oddalone przestrzeni Sali akustycznej, jednocześnie nie wychodząc na zewnątrz. Może jak Kameduli noszą sekret swego życia i cierpienia w ciszy wobec zasłuchanych w dźwięk urokliwych kolęd przechodniów. Co sprawia, że płacz zostaje zamknięty w plecionej chatce? To pytanie mnie intryguje w tę Cichą i Świętą Noc. Jedyna odpowiedź, która przychodzi mi dziś do głowy to wspomnienie przejażdżki z jednym ze współbraci po burundyjskich drogach. – Zobacz, tam w lesie, to plecione z trawy chatki pigmejów, zauważyłem mknąc dalej za kierownicą Toyota Rava 4. Spojrzał, mówiąc, że mi się przywidziało, bo to przecież nie możliwe. No właśnie to nie możliwe, żeby prawdziwy człowiek mógł w czymś takim mieszkać. Gdy dom wydaje się “ziemniaczanym parem”, to nikt z jego wnętrza cierpienia nie usłyszy. Spodziewa się jedynie smrodu zgniłych kartofli na wiosnę, a nie spoczywającego tam Dziecka Bożego….

Co zrobić by ich płacz usłyszeli inni. Może pomóc wyjść ze żłoba i wprowadzić się do domu dla ludzi, by też inni potraktowali ich jak swoich, którzy też mają prawo do cierpienia i wykrzyczenia w Cichą Noc swego bólu i płaczu. Bo przecież ktoś mieszkający w baśniowej chatce dla krasnoludków prawdziwie cierpieć nie potrafi, myślimy instynktownie. Dlatego też oby żłóbki z chińskim blichtrem nie stworzyły wrażenia, że betlejemska szopka, to baśniowa przypowieść, gdzie wszystko jest opowieścią, a nie wiele rzeczywistością. Ufam, że w tę Cichą Noc Dzieciątko Jezus, zapłacze w imieniu wszystkich niewiniątek umierających w pospolitych żłobach a jego głos przebije się przez zgiełk nabożnych rytuałów świąteczno-kuchennych.

o. Maciej Jaworski OCD