Modlitwa ubóstwa

o. Martinus Martin OCD



Niebezpieczeństwo duchowego łakomstwa grozi wszystkim, którzy chcą prowadzić regularne życie modlitwy. Kiedy nasza modlitwa jest oschła i bolesna, to tęsknimy za tym, aby odczuwać, jak Boża miłość dotyka naszego serca. To samo w sobie nie jest błędem, dopóki potrafimy mówić: “Jeżeli Ty chcesz”. Jednak podpisać się pod tymi trzema słowami może być niezmiernie trudno. Nie zawsze nam się to udaje, nam duchowym smakoszom!

Bóg oczekuje od nas, również w odniesieniu do modlitwy, abyśmy całą ufność w Nim pokładali. Oto największa cześć, jaką możemy Mu okazać. Oczekuje, abyśmy bez jakiejkolwiek rezerwy wierzyli, że może On obsypać nas wszelkimi darami łaski. Oczekuje, byśmy pozwolili ukochać się przez Niego, byśmy bezwarunkowo przyjmowali Jego nieskończoną miłość do nas. Dopiero wówczas możemy odwzajemniać Jego miłość. Nasza miłość do Boga polega na kochaniu Go tą miłością, jaką On nas kocha, choć z naszej strony będzie to zawsze miłość ludzka, ograniczona i niedoskonała. W tym duchu św. Teresa z Lisieux pisze w swojej autobiografii: “Ty wiesz, Boże mój, że nigdy nie pragnęłam niczego, jak tylko, by Ciebie kochać. Twoja miłość, Jezu, uprzedziła mnie od dzieciństwa, wzrastała wraz ze mną. (…) By kochać Ciebie, mój Boże, tak jak Ty mnie miłujesz, trzeba mi zapożyczyć Twej własnej miłości” (rękopis C,35). Nie możemy dać Bogu czegoś, czego wcześniej od Niego nie otrzymaliśmy. Nie możemy dać Mu naszej miłości, jeżeli On wpierw nam jej nie dał. “My miłujemy Boga, ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował” (1 J 4,19). Rozumiemy, choć często o tym zapominamy, że w naszej modlitwie najważniejsza jest miłość Boga do nas. To, co On w nas czyni w czasie spotkania z Nim, jest nieskończenie większe od tego, co my czynimy dla Niego.

Oczywiście wierzymy, że Bóg jest we wszystkich zdarzeniach naszego życia, choć Jego miłość działa w ukryciu. Jednak trudno nam przyjąć, że jest ona również w życiu modlitwy, kiedy doświadczamy jedynie oschłości, rozproszeń i jałowości. W takich wypadkach łatwo ulegamy wrażeniu, że z naszą modlitwą jest coś nie w porządku, że ona nie może podobać się Bogu. Jesteśmy zniechęceni i smutni nie dlatego, że czujemy, iż zawodzimy Boga w miłości, ale raczej dlatego, że wzbraniamy się przed tym, by zaakceptować naszą duchową nędzę. Nigdy za mało podkreślania, że ucieczka przed naszą nędzą duchową jest właściwie ucieczką od Boga. Jest wiele sposobów, by ją kamuflować, np. rzucenie się w wir różnorakich zajęć i służbę wspólnocie czy Kościołowi. Wówczas mamy poczucie, że robimy coś konkretnego dla Boga i dla bliźnich. Coś Jemu dajemy. Jednak w życiu duchowym mniej chodzi o dawanie czegoś Bogu, a bardziej o otrzymywanie od Niego. Może być też i tak, że będziemy oszukiwać samych siebie, a często także i innych, wymyślając sobie — według własnej miary i smaku — jakąś modlitwę, która będzie nas w jakiś sposób satysfakcjonowała, choć robić będzie wrażenie wyszukanej i ekscentrycznej. Prawdziwa modlitwa jest nieskomplikowana i brak w niej napięcia, ponieważ nie mamy nic innego do zrobienia, jak zaakceptować to, że jesteśmy nieskończenie kochani. Polega ona na tym, że pozwalamy, aby miłość Boża nas zalewała choć wiemy, że wcale na nią nie zasłużyliśmy. Bóg nas kocha, nie dlatego, że jesteśmy dobrzy, ale dlatego, że to On jest dobry. Jednak czujemy się jakby zobowiązani odpłacać Jemu za tę miłość. Trudno nam przyjmować ją jako czysty dar. Mentalność ta znajduje swoje odbicie w naszym życiu modlitwy. Kiedy się modlimy, to chcemy też czuć, że coś robimy dla Boga, że nie marnujemy czasu. W rzeczywistości chcemy zasłużyć na Jego miłość. Pomijamy to, że Bóg może złożyć swoje dary tylko w puste ręce, w ręce biedaków. W modlitwie chodzi przede wszystkim o to, abyśmy byli jak puste naczynie, do którego Bóg może wlać swą miłość. Oszukujemy samych siebie, kiedy chcemy być strzałą, która chce ugodzić w Serce Boga i “posiąść” Jego miłość! Wiedza o tym może być pociechą dla nas, kiedy czujemy się niezdolni do tego, aby modlić się i kochać Boga. Nawet kiedy wydaje się nam, że nasze serce jest jak głaz, że już nie potrafimy powiedzieć: “Boże, kocham Cię”, to mimo wszystko możemy z wielką ufnością powiedzieć: “Boże, Ty mnie kochasz, zawsze i nieskończenie”. W naszej modlitwie za bardzo cenimy to, co uważamy, za naszą miłość do Boga. Modlimy się, bo to my Boga kochamy — albo chcemy kochać. Nie potrafimy modlić się dlatego, że Bóg nas kocha, żeby pozwolić Mu nas kochać. Za mało w nas ducha ubóstwa. Przeciwnie, tęsknimy za tym, aby być bogaci duchowo. Dlatego w modlitwie chcemy czuć, że kochamy Boga i czuć, że On kocha nas. Jest to znakiem, że nie zrozumieliśmy jeszcze, co stanowi istotę modlitwy, a co jest tylko nieistotnym, pięknym pozorem.

Większość tekstów, które napisano o doświadczeniu modlitwy, nie podaje żadnych kryteriów jej autentyczności. Oczywiście niektórzy przewodnicy duchowi dodają odwagi i pociechy tym, którzy znajdują się w ciemnej nocy modlitwy, ale w głębi swojego serca nie bardzo w te pociechy wierzą. Można to zauważyć po ich wielkim zainteresowaniu duchowymi przeżyciami. Wypatrują mistycznych i charyzmatycznych fenomenów. Mówią o nich z pewną estymą i napięciem, i mają skłonność, by niemal kanonizować tych, którzy ich zdaniem posiadają takie dary łaski. Powinniśmy być głęboko przekonani o tym, że istota i wartość modlitwy nie ma nic wspólnego z tym, co odbieramy i co czujemy. W naszej modlitwie powiew Ducha jest zwykle tak subtelny, że przejawia się w wierności. Św. Teresa od Jezusa w Księdze życia, pisze w przejrzysty sposób, że miłość Boża nie polega na przelewaniu wielu łez ani na doświadczaniu miłych uczuć, choć w większości wypadków jest to tym, co pragniemy posiadać i co daje nam pociechę, ale polega na służbie Jemu w sprawiedliwości, męstwie duszy i w pokorze. Choć nierzadko się zdarza, że niektóre grupy modlitewne o charakterze charyzmatycznym kładą zbyt duży nacisk na to, co jest postrzegane przez zmysły. Pomijają to, że w każdej modlitwie sprawą najważniejszą jest kochać Boga, pozwalając, aby On nas kochał, a to jest możliwe podczas największych oschłości, w zniechęceniu i nawet w okresach pewnej odrazy.

Łakomstwo duchowe

Św. Jan od Krzyża nazywa łakomstwem duchowym dążenie do modlitwy nacechowanej uczuciami. W Nocy ciemnej pisze o tych, którzy są zarażeni tą niedoskonałością. Sądzą oni, że w ich modlitwie i życiu duchowym wszystko zależy od tego, czy zmysłowo odczuwają radość i pobożność. Jeśli nie udaje im się znaleźć jakiegoś poczucia radości, są niepocieszeni i myślą, że niczego nie dokonali. Wyobrażają sobie, że jeśli tylko są usatysfakcjonowani swoją modlitwą, to i Bóg musi być uwielbiony i także zadowolony. Czują się bogaci duchowo, zamiast być ubodzy. Nieustannie gonią za swoim dobrym samopoczuciem w sprawach Bożych, a w konsekwencji są zmęczeni i ociężali w podążaniu drogą krzyża. Dlatego, według św. Jana od Krzyża, Pan poddaje ich próbie pokus, długotrwałych oschłości i innych udręk.

Niebezpieczeństwo duchowego łakomstwa grozi wszystkim, którzy chcą prowadzić regularne życie modlitwy. Kiedy nasza modlitwa jest oschła i bolesna, to tęsknimy za tym, aby odczuwać, jak Boża miłość dotyka naszego serca. To samo w sobie nie jest błędem, dopóki potrafimy mówić: “Jeżeli Ty chcesz”. Jednak podpisać się pod tymi trzema słowami może być niezmiernie trudno. Nie zawsze udaje się to nam, duchowym smakoszom! Jeśli mało i tak źle się modlimy i nawet rezygnujemy z modlitwy, to przede wszystkim dzieje się tak dlatego, że nasze łakomstwo duchowe nie zostało zaspokojone i musimy zadowolić się modlitwą ubogich, której nawet nie potrafimy sformułować.

Uboga modlitwa Jezusa

Ważne, byśmy w Ewangelii szukali Jezusa modlącego się, nie tylko na Górze Przemienienia, ale i w Getsemani, gdzie dusza Jego była smutna aż do śmierci (por. Mt 26,38). Oczywiście modlitwa Jezusa pozostanie dla nas równie wielką tajemnicą jak to, że Syn Boży stał się człowiekiem. Jednak Jezus modlił się jak człowiek, jak prawdziwy człowiek. We wszystkim, oprócz grzechu, był do nas podobny. Znaczy to, że w sposób rzeczywisty, z całej swojej ludzkiej duszy modlił się do swego Ojca tak, jak my modlimy się do Niego. I czynił tak nie tylko, aby dać nam przykład, ale przede wszystkim dlatego, że jako człowiek tego potrzebował. Modlitwa Jezusa musiała być bardzo prosta. Stąd też w taki prosty sposób mógł mówić o modlitwie. U Niego nie chodziło o żadną technikę ani o mistyczne czy charyzmatyczne doświadczenia. Wiemy też, że ostatnia modlitwa Jezusa na krzyżu była modlitwą ubogiego: czuł się opuszczony przez Boga. “Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” Wielcy mistycy świadczyli o tym Bożym wyrzeczeniu, jako o powszechnym doświadczeniu, które trzeba nam przejść podczas nocy modlitwy. W tej nocy dzielimy z Jezusem Jego wyrzeczenie na krzyżu, Jego modlitwę ubogich. Może ono być mniej czy bardziej głębokie, wszystko zależy od naszej wierności wobec miłości Bożej i od stopnia świętości, jaką On zamierzył wobec nas.

Bez wątpienia modlitwa ubogich daje gwarancję autentyczności. Jest ona powszechna wśród ludzi, u których rozwija się ona w kierunku modlitwy milczenia. Najczęściej jest przeżywana jako pełen pokoju stan oschłości oraz czas mniejszych bądź większych rozproszeń. Poza tym występują krótsze lub dłuższe okresy, podczas których modlitwa jest nacechowana bolesnym i deprymującym poczuciem Bożej nieobecności, pustki wewnętrznej, niechęci, niesmaku, zamieszania. Pokusy przeciw wierze, jak również przeciw czystości, mogą zanurzyć człowieka w modlitwę ubogich. Św. Jan od Krzyża mówi o impulsach i reakcjach zmysłowych, jakie mogą pojawiać się w czasie modlitwy tak, że nie można ich powstrzymać. Czasem zdarza się to podczas sprawowania sakramentu pokuty i Eucharystii. Człowiek pod ciężarem swoich doznań czuje się wciągnięty we wszelki brud i pokusy. Cierpienie w modlitwie może być niezmiernie trudne, kiedy towarzyszy nam uczucie życia bez Boga, tak jakby On nas opuścił, albo nawet odrzucił ze względu na zakorzenione w nas zło. Jednak jeszcze większym cierpieniem jest modlitwa z poczuciem, że Bóg po prostu nie istnieje, a nasza wiara jest jedną wielką iluzją. Powszechne jest doświadczenie, że im głębiej jesteśmy wprowadzani w ciemną noc modlitwy, tym bardziej — w żenujący i wyniszczający sposób — przeżywamy i zauważamy nasze duchowe ubóstwo. Najczęściej przejawia się to w ciągłym i niejasnym poczuciu niedoskonałości i grzeszności, w bezradności i niemocy. Jednak są też okresy, kiedy mamy krzyżujące nas poczucie, że całe nasze życie duchowe jest wielkim niepowodzeniem, że jesteśmy jednym grzechem, jedną złością i niczym więcej. Mamy wstręt do samych siebie. Momentami, kiedy Duch Boży w mgnieniu oka pozwala nam zobaczyć, jak całe dobro, które — jak sądziliśmy — zdołaliśmy uczynić, było przesiąknięte wszelkim złem i egoizmem, to ogarnia nas przerażenie. W tej sytuacji zauważamy wyraźnie, że pozostawieni sami sobie jesteśmy w stanie popełnić najgorsze grzechy.

Doskonała modlitwa może wzrastać tylko wówczas, kiedy dojdziemy do dna naszego duchowego ubóstwa i wraz z psalmistą zdołamy powtarzać: “Z głębokości wołam do Ciebie, Panie” (Ps 130,1). To z tej głębi, kiedy już straciliśmy wszystko, co nasze, w nagiej wierze możemy ufać, że Bóg zawsze wybiera dla nas najlepszą drogę, choć ona oznacza pójście na modlitwę, jak na krzyż. Wówczas przede wszystkim nie próbujmy ułatwiać sobie tej drogi i nie czyńmy modlitwy “zdatnej do tego, aby ją przeżyć”, bardziej namacalnej dla naszych zmysłów. Bądźmy zadowoleni z takiej modlitwy, jakiej Bóg od nas żąda, a nie innej. Modlitwa, jakiej czasem Bóg może od nas zażądać, będzie modlitwą niemożności.

Strata będzie zyskiem

Bez wątpienia niektórym osobom, gdy przechodzą przez noc modlitwy, dosyć łatwo jest ufać Bogu. Są to osoby z natury silne fizycznie i psychicznie. Mają dużą odporność i nie tak łatwo tracą wewnętrzną równowagę. Tym, które nie mają tak silnej konstrukcji psychofizycznej, ale są fizycznie słabe, a psychicznie i emocjonalnie poranione, takie zawierzenie Bogu przychodzi z wielką trudnością. Jednak ich zaufanie ma pewną zaletę — ma większą szansę na to, że będzie prawdziwe i doskonałe, ponieważ brak mu naturalnych podstaw. Również na tych zrównoważonych i pewnych siebie przychodzi czas, kiedy tracą całą swą wewnętrzną pewność siebie i niezłomność, kiedy czują się podatni na zranienia, bezradni, rozbici. Istnieje pewien aksjomat w życiu duchowym, a tym bardziej w życiu modlitwy: kto chce zyskać swoje życie, ten je straci, a kto traci swoje życie, ten je zyska (por. Mt 16,25). Stąd w modlitwie chodzi o to, aby stracić wszystko, co jest nasze i stać się ubogimi duchowo, aby zyskać i znaleźć to, co jest Boże, co “rozdziela swe bogactwa wszystkim, którzy Go wzywają” (Rz 10,12).

Paradoksalnie może się zdarzyć, że Bóg poprowadzi kogoś do duchowego ubóstwa właśnie poprzez okazywanie mu szczególnych i namacalnych względów na modlitwie. One działają na zasadzie kontrastu, który prowadzi do głębokiego i niejednokrotnie bardzo bolesnego poczucia własnej nędzy. Cokolwiek Bóg czyni, wie, co jest najlepsze dla danej osoby. Błędem byłoby dążenie do osiągnięcia tych specjalnych znaków zewnętrznych tylko dla nich samych. One mają swoją wartość tylko w takim stopniu, w jakim Bóg chce nas nimi obdarzyć, a my przez nie mamy szansę zbliżyć się do Niego. Niektóre rośliny potrzebują dużo słońca i deszczu, aby rozkwitać i przynosić owoce, podczas gdy inne zbutwiałyby, gdyby otrzymały choć minimalnie więcej ciepła i wilgoci. Bóg dozuje duchowe pociechy i oczyszczenia w naszym życiu modlitwy zależnie od potrzeb poszczególnych osób. On jedynie zna właściwą miarę, gdyż tylko On wie, jak i na ile musimy być ubodzy duchem i pozbawieni siebie samych, aby On mógł nas całkowicie napełnić sobą, czyli miłością. On przecież jest tylko miłością.

Modlitwa ubogich

Może to wydaje się dziwne, ale faktycznie tak jest, że kto kroczy drogami modlitwy, ten coraz bardziej i głębiej doświadcza własnej niemożności, by modlić się tak, jak Jezus, w Duchu i w prawdzie (por. J 4,23). Spostrzega coraz wyraźniej, że jego modlitwa jest modlitwą ubogich, ponieważ nie może być niczym więcej, jak tylko jej próbą. Jest w pełni świadomy, że pozostanie ona niedoskonała i niedostateczna. Częściej będzie przychodził do Pana i prosił Go, tak jak uczynili to kiedyś apostołowie: “Panie, naucz nas modlić się” (Łk 11,2).

Przypuszczalnie wszyscy mieliśmy takie trudne doświadczenie modlitwy. Może czyniło nas ono bezradnymi i wprawiało w smutek. Właściwie jeszcze niezupełnie zaakceptowaliśmy, że nasza modlitwa ma być modlitwą ubogich, czyli modlitwą ubóstwa. To w tej modlitwie powinniśmy się ćwiczyć, aby móc modlić się w Duchu i w prawdzie. Konkretnie znaczy to, że musimy nauczyć się modlić, wychodząc od naszej grzeszności i niedoskonałości. Trzeba nam unikać wszelkich wzniosłych i nienaturalnych okresów, które w żaden sposób nie są zakorzenione w naszej codziennej, często szarej rzeczywistości. Nasze troski, zmęczenie, znoje, upadki, wszystko to musi mieć swoje oczywiste miejsce w naszej modlitwie, jeśli ona ma być autentyczna i realna. Modlitwa ubóstwa polega też na tym, że jesteśmy zadowoleni z takiej modlitwy, jaką Bóg w poszczególnych wypadkach nam daje, i że kontynuujemy ją nie pomimo, ale wraz ze wszystkimi trudnościami, jakie możemy w niej napotkać, że odnajdziemy się także w modlitwie pełnej niespokojnych wyobrażeń, pełnej rozproszeń, oschłej, krótko mówiąc pełnej tego wszystkiego, co czyni ją trudną i ciemną. Św. Jan od Krzyża w Żywym płomieniu miłości pisze, abyśmy nigdy nie ustawali w modlitwie i trwali w niej jeszcze bardziej, kiedy przeżywamy oschłości i trudności. Często bowiem Bóg chce zobaczyć, co kryje się w duszy, a to się nie ujawni, jeżeli wszystko będzie się układać łatwo i dobrze. Jeśli pójdziemy za jego radami, to stopniowo w tajemniczy sposób doświadczymy, że nasze uczucia nie mogą w adekwatny sposób pośredniczyć w życiu ukrytym, mającym swoje korzenie w naszej modlitwie. Jest to rzeczywistość, którą musimy zaakceptować, inaczej nigdy nie zrozumiemy ani nie doświadczymy, czym rzeczywiście jest modlitwa chrześcijańska.

Życie się zmienia

Modlitwy nie należy traktować jako środka dla rozwoju naszej osobowości albo jako swego rodzaju psychoterapii dla zachowania wewnętrznej równowagi. Jednak byłoby niepokojące, gdyby nasza modlitwa na dłuższą metę nie zostawiła swego śladu na naszym sposobie życia i niczego nie zmieniła w naszym postępowaniu. Nie sądźmy, że regularna modlitwa znajdzie swój oddźwięk w naszym życiu jedynie w jakichś uprzywilejowanych momentach, kiedy kontakt z Bogiem odsłaniać się będzie w przemożnej jasności i pokoju, który ogarnie nas i postawi wszystko w nowym świetle. Nie, normalnie jest to taka modlitwa, w której kontakt z Bogiem zachodzi w mroku wiary, a która stopniowo przemieni nasze życie. Tak więc zwyczajna codzienna modlitwa odmienia nasze życie.

Jeśli swoją modlitwę uczynimy poufną rozmową z Bogiem — a taką powinna być każda modlitwa — to szybko spostrzeżemy, że czyste zakończenie czasu modlitwy w istocie nie polega na jej zakańczaniu, ale na tym, że w ciągu dnia, w taki czy inny sposób, podtrzymujemy jej ducha. Prawdziwie rozmodlony człowiek nie lubi modlitw, które się kończą, gdyż czas jego autentycznej modlitwy żyje nadal w swej istocie pośród codziennych zajęć, w czasie pracy i odpoczynku, w chwilach, kiedy przebywa z innymi ludźmi. Modli się nieustannie.

Kto naprawdę chce prowadzić życie modlitwy, ten pragnie dążyć do modlitwy nieustannej: w każdej chwili i w każdej sytuacji. Jednak nie może on tracić odwagi, wciąż bowiem będzie doświadczać, jak niedoskonała jest jego modlitwa i jak w swoim zestresowanym życiu, często na długi czas, gubi modlitewną nić. Najistotniejsze jest, że jego tęsknota do tego, aby modlić się więcej i lepiej sprawia, że wciąż od nowa zaczyna podejmować modlitwę, choćby była nie wiem jak bardzo uboga. W życiu modlitwy nie tyle chodzi o moc, ile o wytrwałość. Modlitwa jest zawsze przygodą, kiedy Bogu dajemy okazję, aby w nas ucztował, choćby trwała noc.


W drodze, nr 8(312) 1999