Dni codzienne Karmelity Świeckiego #6

ZŁA SIĘ NIE ULĘKNĘ

Tydzień po Wielkiej Nocy nadszedł ten dzień! Oczekiwany, ale nie upragniony; przekładany, ale nieunikniony – początek generalnego remontu w moim mieszkaniu, w bloku z głębokiego PRL-u. Strategicznie wszystko przemyślane, zaplanowane i przygotowane. Żadna tu moja zasługa. Było to dla mnie tak wielkim wyzwaniem, że o pomoc zwróciłam się wprost do Pana Jezusa. I On, jak zwykle, nie zawiódł! Dzięki dziwnemu „zbiegowi okoliczności” głównymi wykonawcami tego przedsięwzięcia zostali dwaj bracia, młodzi mężczyźni, cisi, kulturalni, pracowici i bez nałogów. Czy mogło być lepiej? Przed ich przybyciem nie przespałam pół nocy, ale wczesnym rankiem na nogi postawiła mnie modlitwa. Jutrznię odmówiłam w intencji moich pracowników i ich rodzin.
Miałam urlop, więc mogłam wszystkim zająć się osobiście, a w domu ruch panował niemały. Wszystko szło jak z płatka. Przyjechali ze wspólnoty „Emaus” odebrać meble, z których już zrezygnowałam, później tapicer zabrał tapczan – zrobiło się dużo wolnego miejsca.
Nawet nie miałam czasu zauważyć, że w moim organizmie zadomowił się jakiś podstępny wirus. Gardło bolało, w kościach łamało a temperatury nie mogłam zmierzyć, bo nie wiedziałam, do którego pudełka spakowałam termometr. Ale nic to! Dzień mijał. Poczęstowałam „moich” panów obiadem. Oni byli zachwyceni, a mnie to dodało skrzydeł. Wyszli późnym popołudniem.
Dla mnie nie był to jednak koniec dnia. Jeszcze czekała mnie umówiona wizyta u lekarza specjalisty. Pojechałam wybrać zlecone przez niego dodatkowe badania. Spojrzałam na nie, widziałam, że nie wszystkie są dobre. Miałam jeszcze czas, więc wstąpiłam do kościoła na Mszę Świętą, aby polecić się Panu Bogu. Pokrzepiona na duszy poszłam na spotkanie z profesorem.
Wyszłam z gabinetu. Po kwietniowym niebie przepływały ołowiane chmury, zimny wiatr wiał od rzeki i przenikał mój cienki prochowiec, wirus rozszalał się na dobre, w ręce trzymałam skierowanie do szpitala, w domu wszystkie rzeczy miałam w pudełkach i nie miałam swojego tapczanu, ale w głowie nieustannie przewijał się wers z Psalmu Dawidowego: „Zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”.
Poniedziałek, Weronika
*****
MÓJ DZIEŃ W DRODZE 
Rano uczestniczę w Eucharystii. Jaka to łaska, mimo że w niektórych momentach myśl mi ucieka. Jednak staram się świadomie uczestniczyć w tej wielkiej Tajemnicy wiary. Ile z tej rannej łaski zaczerpnę na cały dzień, wie tylko Bóg. Po Mszy Świętej udaję się ze znajomym księdzem w drogę, daleką drogę z Trójmiasta na południe Polski. Przejeżdżamy prawie cały kraj.
Jutrznia z wirtualną lektorką. To pierwsze takie doświadczenie. Trudno się skupić, tekst czytany sztucznie. Warunki do jazdy dobre, więc na autostradzie odmawiamy cząstkę różańca. Monotonia jazdy nie nastraja do modlitwy. Jestem senny. W pewnym momencie gubimy drogę. Nawigacja satelitarna (GPS) zawodzi, szukamy więc wskazówek na mapie. Podróż jest męcząca, rzadko się zatrzymujemy. Zapada już zmrok.
Wracam do domu zmęczony, zapalam światło, witam swoich, jem kolację. Jeszcze nie odprawiłem modlitwy wewnętrznej. Niestety nie pamiętam dzisiejszej Ewangelii. Znajduję jednak rozwiązanie, Jezus nazwał siebie Drogą, Prawdą i Życiem. Skupiam się na Mistrzu, który jest Drogą. Dzień cały upłynął mi w drodze, kosztował wiele trudu, były też chwile zagubienia. Jezu, który jesteś Drogą, zarazem celem mojej drogi, spraw, abym nie błądził, idąc za Tobą, abym nie baczył na zmęczenie, abym szedł wytrwale i pewnie doszedł do celu.
Zasypiam. Mam nadzieję, że kiedyś po trudach drogi, znajdę odpoczynek przy Jezusie. On jest pełnią życia.
Środa, Przybymir

Żyć Karmelem w świecie, wrzesień 2012