Dar, wezwanie i obietnica

s. Immakulata J. Adamska OCD



W homilii beatyfikacyjnej Ojciec Święty Jan Paweł II zachęcał do pochylenia się nad świadectwem życia i śmierci Edyty Stein, człowieka noszącego w sobie dramatyczną syntezę wieku dwudziestego, “syntezę prawdy o duszy niespokojnej i niezaspokojonej «dopóki nie spocznie w Bogu»’.

“Otwórzmy się na przesłanie, jakie nam niesie ta kobieta, pełna ducha i wiedzy, ta która rozumiała, że szczytem wszelkiej mądrości jest wiedza Krzyża (…). Edyta Stein jest darem, wezwaniem i obietnicą dla naszego czasu. Niech będzie orędowniczką u Boga za nami” (1).

Dar

Edyta Stein jest przede wszystkim darem dla Kościoła, triumfem Bożego Miłosierdzia, które w widoczny sposób zaowocowało w jej życiu. Jako intelektualny wzorzec dla naukowców, jako zwolenniczka postępu, prekursorka duchowej odnowy, płodna pisarka i wreszcie męczennica, ofiara nazizmu, jest wezwaniem do pojednania kolizyjnego świata, i to słowo jednania przekazuje nam w swych dziełach i życiowej postawie. Przepowiada nową ewangelizację, wzrastającą i znajdującą swe ostateczne spełnienie w modlitwie, a jednocześnie mocno osadzoną w świecie i jego realizmie. Uczy, jak wykorzystać dar obserwacji, aby trzymać rękę na pulsie aktualnych wydarzeń i umiejętnie odczytywać to, co Chrystus nazwał “znakami czasu”. W sytuacji “pogromu Żydów” i “ostatecznego rozwiązania” kroczyła spokojnie wytyczoną przez Boga drogą, bo rozpoznawała jej sens. Będąc niezrównanym przykładem “człowieka otwartego”, szła przez życie z wciąż świeżą, czerpaną z boskiego źródła nadzieją, w myśl własnych słów: “Idąc z Bogiem za rękę, tryska się strumieniem żywej wody i tajemniczą siłą przyciąga spragnione dusze. Wcale o to nie zabiegając, staje się przewodnikiem ku światłu i sprawuje wobec nich duchowe macierzyństwo, rodząc i wprowadzając w królestwo Boże” (2). Ukazała model egzystencji niezależnej od władz tego świata, czerpiąc moc z Krzyża i Zmartwychwstania. O jej potędze pisała:

“Oficjalne źródła historyczne milczą o owej niewidzialnej i nie dającej się obliczyć mocy, ale mówi o nich zaufanie wiernych i długo trwający i ostrożny sąd Kościoła. Nasze czasy, coraz cięższe, kiedy zawodzi już wszystko inne, ostatni ratunek widzą w tych właśnie ukrytych źródłach” (3).

Jej życie i śmierć jest znakiem, że chrześcijański wysiłek ma sens i jest opłacalny nawet tam, gdzie już nie ma żadnej nadziei, gdyż podjęty jako wyzwanie rzucone ziemskiej bezsensowności ukazuje sens nadziei chrześcijańskiej i wartość zawierzenia Bogu. Siła jej ducha przenikała wszystkie fronty drugiej wojny światowej w myśl jej własnych słów:

“Świat stoi w płomieniach. Patrz na Ukrzyżowanego! Złączona z Nim stajesz się wszechobecna, jak On sam. Nie jedynie tutaj czy tam, możesz służyć potrzebującym jak lekarz lub pielęgniarka albo kapłan. Mocą Krzyża możesz być obecna na wszystkich frontach świata, we wszystkich miejscach bólu, dokądkolwiek cię poniesie twoja współczująca miłość” (4).

Święta Edyta Stein jest rzeczywiście darem Bożym dla świata, aby – jak mówi św. Paweł – “w pełni obfitująca łaska zwiększyła chwałę Bożą przez dziękczynienie wielu” (2 Kor 4, 15). Lecz czy sama była świadoma swego nadzwyczajnego obdarowania? Nic na to nie wskazuje! Dawna jej współnowicjuszka w Karmelu kolońskim, s. Maria Baptysta od Ducha Świętego, opisując w swej książce nowicjackie przygody Edyty, trudno wdrażającej się w szranki karmelitańskiego życia, przytacza epizod, który przyniósł naszej świętej przydomek “namaszczonej z wysoka”. Zważywszy, jakie znaczenie Edyta nadawała słowu “namaszczenie” i jak je identyfikowała z darem i mocą Ducha Świętego, epizod z rangi błahego wydarzenia nabiera cech symbolu. Karmel w Kolonii miał chwalebny zwyczaj odprawiania uroczystej nowenny przed świętem Opieki św. Józefa. W tym czasie niesiono w procesji po krużgankach klasztornych dużą, zabytkową figurę św. Józefa. Przywilej niesienia przypadał kolejno różnym siostrom. Gdy nadszedł dzień Edyty, wzięła – według zwyczaju – z chórowego ołtarza nie lekką statuę i z powagą wysunęła się na czoło procesji. W pewnej chwili wszyscy przestali oddychać… Głowa figury potrąciła zwieszającą się z sufitu wieczną lampkę, napełnioną po brzegi oliwą. Czerwone światełko zachybotało i po welonie i habicie siostry spłynęło “namaszczenie z wysoka”. Nie przeszkodziło to w niczym własnemu jej namaszczeniu. Dopiero nowy ruch, nowe rozkołysanie lampki i jeszcze obficiej spływająca oliwa, przywróciły jej poczucie rzeczywistości. Dzierżąc w dalszym ciągu wysoko figurę, patrzyła bezradnym wzrokiem na siostry, które powstrzymując śmiech, rzuciły się natychmiast na “ratunek”. Ale przydomek “namaszczonej z wysoka” pozostał przy niej na zawsze (5). Ten znak łaski Edyta przyjęła z wielkim ukorzeniem. Mając zapewne na myśli tę i podobne przygody, pisała z pokorą do zaprzyjaźnionej zakonnicy:

“Jestem bardzo niezręcznym dzieckiem nowicjatu, wymagającym wiele miłości i cierpliwości moich przełożonych i współsióstr. Dużo czasu upłynie jeszcze, nim stanę się pożyteczną zakonnicą. Proszę mi pomagać modlitwą, bym odpowiedziała na wielką łaskę mego powołania” (6).

W ten sposób dojrzewała do Bożego paradoksu wielkości, którą jest małość i pokorne mniemanie o sobie, czyli do wieku Chrystusowego, będącego pełnią Bożego dziecięctwa.

Umiała z wielką konsekwencją podporządkować całą swą istotę wewnętrznej logice inspirowanej przez Ducha Świętego, który stopniowo ukazywał jej ideał osobistej świętości i posłannictwa, obdarzając coraz to nowymi darami. Czysta natura ludzka zupełnie nie jest w stanie przewidzieć, co może uczynić z niej łaska. Edyta nigdy niczego sobie nie przypisywała. Z całą swobodą osoby wolnej od samej siebie, starała się zawsze pozostawać w cieniu.

Posłanie teologiczne Edyty odkryła sama Opatrzność, budząc zainteresowanie jej twórczością. Ona natomiast zapewne uśmiechnęłaby się bezradnie, a może i ze zgorszeniem z powodu “bluźnierstwa”, gdyby jej ktoś za życia powiedział, że wkrótce jej świętość i posłannictwo potwierdzi Kościół uroczystą kanonizacją (i zapewne także promocją doktorską), czyniąc rozpoznawczym znakiem nowego tysiąclecia.

Nie jej osoba jest tu najważniejsza, ani nawet jej heroiczne cnoty. Sama uważała się zawsze za “sługę nieużytecznego”, który wykonał, co miał do zrobienia. W Holandii, gdzie większość sióstr nie znała jej przeszłości – gdyż ucieczkę z zagrażającego jej życiu reżimu hitlerowskiego trzeba było upozorować potrzebą zmiany klimatu ze względu na zdrowie – uchodziła za osobę nie nadającą się właściwie do żadnej odpowiedzialnej funkcji. Pisała swe traktaty, bo tak sobie życzyli przełożeni, ale niewiele osób wiedziało, o czym właściwie pisze. Choć zawsze pierwsza do każdej fizycznej pracy, praktycznie – wskutek swej nieporadności i niezręczności w zwykłych zajęciach domowych – bardziej przeszkadzała, niż pomogła. “Prawdziwy filozof” – mawiano o niej z pobłażaniem. Kiedyś, w czasie rekreacji, rozmowa zeszła na temat filozofii. Jedna z sióstr zapytała poważnie: “Kto to jest właściwie filozof?” Edyta równie poważnie wyjaśniła: “No, ktoś taki jak ja”. Tak właśnie myślała o swej uczoności i świętości: ludzkie zero!

Każdą łaskę upraszała na klęczkach – jak mówi jej kierownik duchowy, o. Rafał Walzer:

“Wszystko wydawało się w niej być rezultatem naturalnego rozwoju w ramach nadprzyrodzonego dojrzewania. (…) Nie odczuwało się nawet przy tym pokusy, by myśleć o jakimś specjalnym darze łaski” (7).

A przecież dziś dostrzegamy z całą oczywistością, jak Boże wezwanie – wymagające od niej niezwykłej uległości i posłuszeństwa – stawało się dominantą jej życia, podporządkowując sobie widzenie świata, ludzi i samej siebie. I tu właśnie tkwi ukryta wielkość Edyty. A także w pozornej klęsce życiowej, upodabniającej ją do Ukrzyżowanego, w śmierci ku Zmartwychwstaniu, w zwycięstwie nad własną, kruchą naturą.

Edyta umiała kochać. W liście do s. Agnelii OP, pytającej ją, jak dojść do „czystej miłości”, z całą prostotą wyjaśniała, że czystą miłością jest miłość Boga dla Niego samego, pragnąca jedynie spełnienia Jego woli i pozwalająca Mu bez oporu sobą kierować. Aby ją osiągnąć, należy:

“Ze wszystkich sił opróżniać siebie: umartwiać zmysły, uwalniać pamięć od obrazów tego świata i poprzez nadzieję kierować ją ku niebu; umysł ogołocony z naturalnego badania i rozstrząsań skierować na Boga w prostym spojrzeniu; wolę w miłości poddać woli Bożej. (…) Musimy ufać, że Bóg nie odmówi swej łaski, gdy wiernie uczynimy to trochę” (8).

Wezwanie

Edyta Stein potrafiła szybko i umiejętnie od spraw bolesnych przechodzić do spraw wiary. Przez reakcję zgodną z prawdziwym znaczeniem rzeczy, nadawała całemu życiu fizjonomię wewnętrzną. Mawiała, że gdyby nauka chrześcijańska i wiara w moc Bożą stanowiły jego treść, wyglądałoby ono całkiem inaczej. Bolała, że osobom odrodzonym przez chrzest brak “uwewnętrznienia wiary”. Ona, “myśląca wewnętrzność” – jak ją nazywano – zachęcała do cierpliwego poszukiwania prawdy oraz skuteczniejszej formy przekazywania zarówno treści wiary, jak i samego pojęcia świętości. Prawdą, za którą sama nieustannie tęskniła, to Bóg żywy, Bóg-Miłość, ostateczna racja wszelkiego życia. Po czterech latach spędzonych w Karmelu pisała do Romana Ingardena:

“Łaska powołania nie wbija nas w dumę, lecz czyni skromnymi i pełnymi wdzięczności. Naszym zadaniem jest kochać i służyć” (9).

To hasło jest zawsze aktualne, zwłaszcza tam, gdzie zawrotny rytm aktywizmu pozbawia człowieka uwewnętrznienia osobistego, pogrążając w życiowej pustce, zwanej chorobą naszych czasów.

Otwarta na świat i jego problemy, nosząc w sobie – jak powiedział Ojciec Święty – “dramatyczną syntezę dwudziestego wieku”, uczyła, jak w nadziei osiągnąć sens życia i spocząć w Bożym pokoju. Jako wiarogodny świadek tej nadziei wzywa do zaufania Bogu, który zawsze jest blisko, i nie przestaje kierować dziejami świata i poszczególnego człowieka. W dobie powolnego zatracania tożsamości na skutek presji ujednolicania wszystkiego, Edyta staje się wzorem zdrowej obrony obranych wartości. Ona we wszystkich sytuacjach zagrożenia pozostawała zawsze sobą, podejmując decyzje, o których słuszności i sensowności była głęboko przekonana. Pomimo klęsk przeżywała swoje życie z pasją i radością, wierna Bożemu wezwaniu i sobie. Swój duchowy program streściła w liście do byłej uczennicy:

“Bóg każdego prowadzi jego własną drogą; jedni dochodzą do celu prędzej i łatwiej, inni później i trudniej. Wszystko, co możemy uczynić, jest drobnostką w porównaniu z tym, co otrzymujemy. Ale to niewiele musimy sami zrobić. Przede wszystkim wytrwale modlić się o poznanie właściwej drogi; kiedy się ją dostrzeże, iść bez oporów za natchnieniem łaski. Kto tak postępuje i trwa cierpliwie, nie może powiedzieć, że jego wysiłki są daremne. Nie trzeba tylko wyznaczać terminów (10).

Umocniona wiarą nie obawiała się wejść w przestrzenie wymykające się rozumowi, świadoma, że ani doświadczenie religijne, ani Bóg nie mogą być przedmiotem dowodzenia naukowego. Fakt ten nie tylko nie budził w niej wątpliwości, ale wręcz duchowo umacniał. Pisała do Romana Ingardena:

“Jeśli chodzi o wiarę, której tworzącej i przeobrażającej siły doświadczam najzupełniej realnie w sobie samej i innych, wiarę, która wzniosła katedry średniowiecza i nie mniej cudowną konstrukcję kościelnej liturgii, wiarę, którą św. Tomasz nazywa «zawiązującym się w nas początkiem życia wiecznego» – to o taką wiarę rozbija się każda moja wątpliwość” (11).

W wierze odkryła mądrość, każącą “iść bez oporów za natchnieniem łaski” i podejmować właściwe decyzje. Ingardenowi tłumaczy, że aby znaleźć się u bram Tajemnicy, trzeba wpierw na drodze intelektu dotrzeć do granic samego ratio:

“To nieskończony świat, który otwiera się całkiem na nowo, gdy zamiast na zewnątrz zaczyna się wreszcie żyć do wewnątrz. Wszystkie realne rzeczy, z którymi przedtem miało się do czynienia, stają się przeźroczyste i zaznacza się odczuwalna obecność sił, które wprawiają je w ruch i stanowią właściwy ich fundament. Jakież błahe wydają się wówczas konflikty, którymi zaprzątywało się sobie głowę. Jakąż pełnię życia, z całym jego cierpieniem i rozkoszami, jakich nie przeczuwa i pojąć nie może świat doczesny, mieści w sobie jeden, jedyny, na zewnątrz niemal pozbawiony wydarzeń, dzień całkiem niepozornego ludzkiego jestestwa” (12).

Skoncentrowana na wnętrzu, pozostawała wszakże zawsze otwarta na to, co działo się wokół niej, nie wyłączając polityki. Czyż jej otwartej duchowości, związanej ze środowiskiem, w jakim żyła, nie można również odczytać jako wezwanie? Nigdy nie chciała zasklepiać się w sobie, odcinając wygodnie od bolesnej rzeczywistości. Badawczy umysł Edyty bacznie śledził wszelkie przemiany, by lepiej rozumieć człowieka i świat, a także siebie w relacji do innych. W pierwszym odruchu po przyjęciu chrztu, zanurzona w obecnym w niej Bogu, zaprzestała na krótko uprawiać filozofię, aby pogrążyć się w kontemplacji. Wspomina o tym w liście do s. Kaliksty OP:

“Myślałam, że prowadzić życie religijne oznacza porzucić wszystko, co ziemskie, i żyć tylko myślami o rzeczach Bożych. Stopniowo jednak zrozumiałam, że na tym świecie żąda się od nas czegoś innego; (…) sądzę nawet, że im głębiej ktoś zanurzył się w Bogu, tym więcej, w tym samym duchu, musi wyjść z siebie, tj. wchodzić w świat, by mu nieść życie Boże” (13).

Zachęca, by owoce obcowania z Bogiem nieść dalej, by dzielić się swym doświadczeniem. Uważa siebie za narzędzie, instrument, który nastroiła ręka Boga i którym z wolnością włada. Być narzędziem, niczym więcej! Tkwi w tym wielka mądrość, która z jednej strony podcina religijną bierność, z drugiej broni przed duchową pychą.

Edyta uczy dialogu z Bogiem i światem, duchowości wcielonej w życie, dzielenia się tym, czym Bóg nas obdarował, dania Mu szansy dysponowania nami z wolnością. Chciała, aby ewangelizacja wyrastała z kontemplacji i w niej – przy pełnym realizmie – znajdowała ostateczne wypełnienie. Dwa dni po wybuchu drugiej wojny światowej, z okazji odnowienia ślubów zakonnych, (na prośbę przeoryszy) napisała egzortę, w której przypomina osobom konsekrowanym:

“Jeśli łączą cię z Chrystusem oblubieńcze więzy przez wierne zachowywanie świętych ślubów, wówczas twoją jest Jego bezcenna krew. Złączona z Nim stajesz się wszechobecna, jak On sam. (…) Mocą Krzyża możesz być obecna (…) we wszystkich miejscach bólu, dokądkolwiek poniesie cię twoja współczująca miłość; ta miłość, którą czerpiesz z Boskiego Serca tryska wszędzie Jego najdroższą krwią, aby nieść ulgę, ratować i zbawiać” (14).

Nie mniej ważne jest ostrzeżenie Edyty przed znieczulicą duchową, niezdolnością nadawania rzeczom przysługującej im wartości i oceny. Z siłą przekonania ukazuje, jak bardzo niewłaściwie reagujemy na narzucające się bodźce i lansowane opinie. Brak zdrowej wrażliwości w życiu religijnym, wynikający najczęściej z błędnej reakcji na fakty i okoliczności życiowe, uważa za zabójczy dla duszy. Jedynym na to lekarstwem byłoby przede wszystkim uwewnętrznienie wiary, którą trzeba wciąż pogłębiać.

Dopiero dziś zdolni jesteśmy w pełni zrozumieć nawoływania Edyty do odnowy w mariologii, w liturgii, w strukturach społecznych, w tym wszystkim, czego później pod hasłem aggiornamento dokonał Sobór Watykański II. Spójrzmy tylko na jej postawę wobec ścierających się wówczas w Niemczech – w latach trzydziestych – dwu ruchów, dotyczących zagadnienia modlitwy. Jeden z nich forsował kult liturgiczny, drugi modlitwę indywidualną, zwaną modlitwą prywatną. Coraz większa rozbieżność rysowała się również między ruchem liturgicznym i ruchem maryjnym, rozszerzającym się wówczas na skutek licznych maryjnych objawień. Oba ruchy były niewątpliwie dziełem Ducha Świętego, ale wykrzywionym z powodu zacietrzewienia swych zwolenników, którym na myśl nie przyszło, aby zgodnie współistnieć. Podawano raczej krańcowe rozwiązania, sugerując albo zaprzestanie dotychczasowych ludowych praktyk religijnych, uważając je za mało zgodne ze źródłami inspiracji i za pozbawione elementu wspólnotowego, albo ukrócenie działalności ruchu liturgicznego, dla niektórych zbyt eksternalistycznego i aktywistycznego.

Edyta znała oba ruchy. Jej kierownikiem duchowym był przecież o. Rafał Walzer OSB, opat sławnej ze śpiewu gregoriańskiego wspólnoty beurońskiej. Wiemy, że chodziła na Mszę św. z mszalikiem w ręce i ceniła piękną liturgię, spędzając w Beuron wszystkie nieomal święta. Lecz z równym zaangażowaniem spędzała wiele godzin na samotnej modlitwie, upraszając nawet czasem od zakrystiana klucz od kościoła, by w nim pozostać na nocnym czuwaniu. Zwolenniczka chorału gregoriańskiego nie wahała się jednak wstąpić do Karmelu o surowym stylu pobożności i modlitwie kontemplacyjnej. W 1937 roku, na półmetku swego życia kontemplacyjną duchowością Zakonu, trzymając zawsze rękę na pulsie wydarzeń w Kościele, Edyta – korzystając z własnego doświadczenia – napisała esej pt. Modlitwa Kościoła. Usiłuje w nim łagodzić narastające napięcia w łonie obu ruchów i przedstawia odważnie – nie obawiając się złego przyjęcia i narażenia opinii – własny punkt widzenia. Używając precyzyjnej terminologii, podkreśla przede wszystkim momenty scalające oba kierunki i – co jest sprawą najważniejszą – ukazuje, jak zarówno kult wspólnonotowy i modlitwa indywidualna rozwijają życie wewnętrzne. Zręcznie zasypuje przepaść między zwolennikami “uczonego” – opartego na egzegezie Pisma św. i na patrystyce – ruchu liturgicznego a pobożnością ludową, zamieniającą w modlitwę zwykłe, codzienne zajęcia śpiewem godzinek czy pieśni religijnych. Pragnie w ten sposób ukazać wszelką modlitwę jako źródło mocy i przemiany nie tylko wnętrza człowieka, ale również dziejów świata. W każdej modlitwie najważniejsze jest całkowite zawierzenie Bogu. Tego zaś, kto Mu się w taki sposób oddaje, “obiera On za narzędzie do budowania swego królestwa”. I dodaje, odwołując się do kontemplacyjnego wymiaru modlitwy terezjańskiej:

“Bóg sam wie, o ile modlitwy Teresy i jej zakonnic przyczyniły się do obrony Hiszpanii przed odstępstwem od wiary. (…) Nasze czasy, coraz cięższe, kiedy zawodzi już wszystko inne, ostatni ratunek widzą w tych właśnie ukrytych źródłach” (15).

Szczyt wywodów stanowi rozdział integrujący życie wewnętrzne z formą zewnętrzną, mistykę z czynem. Wszelkie magnalia Dei, Jego wielkie dzieła, dokonują się zawsze w ukryciu i milczeniu. To właśnie mistyka jest samym życiem modlitwy i przenika wszystkie jej formy, bo w niej działa Duch Święty, bez którego nie byłoby liturgii ani Kościoła.

“To mistyka właśnie stworzyła ową wielogłosową, ciągle wzbierającą pieśń ku czci Boga Trójjedynego, Stwórcy, Zbawiciela i Mistrza. Nie trzeba więc wewnętrznej, swobodnej modlitwy serca uważać za subiektywną i przeciwstawiać jej liturgii jako obiektywnej modlitwie Kościoła, bowiem modlitwą Kościoła jest każda prawdziwa modlitwa. Każda prawdziwa modlitwa czegoś w Kościele dokonuje. Można powiedzieć, że to sam Kościół się modli, gdyż modli się żyjący w nim Duch Święty, który w każdej poszczególnej. duszy «przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami» (Rz 8, 26). I to właśnie jest prawdziwą modlitwą, «gdyż nikt nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego Panem jest Jezus» (1 Kor 12, 3). Czym stałaby się modlitwa Kościoła, gdyby nie była oddaniem się tej, która wiele ukochała, i Bogu, który sam jest Miłością” (16).

Obietnica

Wspomniano, że Jan Paweł II za kardynałem Hoffnerem nazwał Edytę Stein obietnicą dla naszego czasu i jednocześnie znakiem pojednania. Rzuciła bowiem wezwanie do pojednania zarówno narodom, jak i każdemu z nas z nadprzyrodzoną nadzieją, że pozornie zmarnowane życie jej własne oraz tysięcy innych ofiar Holokaustu ukaże moc Boga, władnego ocalić człowieka dla lepszego, wiecznego życia w Nim. Prawdziwa nadzieja płynie zawsze pod prąd daremności, dlatego ma znaczenie rozstrzygające. Dogłębnie przekonana, że wydarzenie Krzyża i Zmartwychwstania jest wydarzeniem najbardziej rzeczywistym, decydującym i zawsze obecnym, chciała w nim uczestniczyć, aby stać się narzędziem współpracy z Bogiem w kształtowaniu świata według Jego zbawczego planu. Mawiała często, iż właśnie w walce i zmaganiach człowiek wzrasta duchowo, a osiąga pełnię w doczesnej klęsce.

Orędzie pojednania uważała za swą osobistą misję. “Mała Estera” – jak chętnie nazywała samą siebie – była nie tylko żydowską ofiarą nazistowskiej tyranii. Była i jest nade wszystko chrześcijańskim świadkiem wiary. W życiu i śmierci zespoliła podwójne świadectwo wiedzy i wiary oraz jednania kolizyjnego świata, w jakim przyszło jej żyć. Pojednała najpierw kolizje w sobie: podjęła świadomie los Żydów, gdyż była Żydówką, i ekspiację za niemieckich ludobójców, gdyż była Niemką. Prześladowcy byli chrześcijanami, ona chrześcijanką. Utwierdzona w swej misji na modlitwie, poszła za Chrystusem, Synem Bożym, który po to stał się człowiekiem, by świat pojednać z Ojcem.

Postanowiła nienawiść pokonać miłością, aby uratować świat przed samounicestwieniem. Chrystusowe wydanie ciała “za wielu” i wylanie “za wielu” Jego krwi nie dawało jej spokoju. Czy wina ludzka może zniweczyć dzieło zbawienia? Szukając odpowiedzi w Piśmie świętym, znalazła ją w biblijnych postaciach Abrahama, Mojżesza, Judyty i Estery, osobach, które skutecznie wstawiały się przed Bogiem za zagrożonym ludem. Odkryła wówczas trzy aspekty wstawiennictwa: przez modlitwę, cierpienie i oddanie życia w ekspiacyjnej ofierze, co odczytała jako osobiste wezwanie. Do Romana Ingardena napisała: “Życie nauczyłam się kochać dopiero od chwili, gdy zrozumiałam, dla jakiej sprawy żyję” (17). I jeszcze: “Teraz jaśniej i konkretniej widzę swe zadanie, oczywiście coraz bardziej świadoma swej niedoskonałości, ale jednocześnie i możliwości stania się narzędziem” (18).

Kontemplując Ukrzyżowanego, pojęła, że zbawienie człowieka dokonane przez Boga-Człowieka wymaga współpracy ludzi. Kto się Bogu oddaje w miłości, staje się narzędziem do budowania Jego królestwa. Ideę pojednania realizowała najpierw w modlitwie, jednak hitlerowskie czasy łapanek i egzekucji coraz natarczywiej wzywały ją do ofiary. Gdy po “pogromie Żydów” musiała uciekać do Holandii, pisała stamtąd listy pełne nadprzyrodzonego pokoju:

“Nie pragnę niczego innego nad to, by wola Boża wypełniła się na mnie. Od Boga zależy, jak długo mnie tu pozostawi i co będzie potem. (…) Wówczas wszystko jest dobrze i nie trzeba się niczym martwić” (19).

Czy nigdy nie zaznała pokusy buntu? Zbyt kochała Ukrzyżowanego i z Krzyża nie spuszczała wzroku od chwili chrztu. W swych dziełach wysuwa zawsze na pierwszy plan wiedzę Krzyża, powodującą mocą łaski przemianę naturalnego rozumu w wiedzę boską. Tłumaczy, że w samej istocie Boga leży nieustanne dawanie siebie innym. Jeśli człowiek Mu ufa i godzi się podjąć Jego wolę, zostaje napełniony duchową siłą płynącą z Jego życia.

“Gdy bowiem pełni ją w najgłębszym oddaniu siebie, wtedy Boże życie staje się jego życiem wewnętrznym: wchodząc w siebie, znajduje w sobie Boga” (20).

Zanim w intencji pojednania złoży ofiarę z życia, będzie ustawicznie we własnej duszy pogłębiać wiarę, pokorę i prostotę. Wymagało to od niej nieustannej weryfikacji swego myślenia i działania zgodnie z Ewangelią, czuwania nad słowami i postawami, które inspirowane prawdą musiały być pokorne, gdyż “pokora to prawda”. Czy umiała do końca przebaczyć okupantowi, który ją samą i jej naród skazał na zagładę? Na to pytanie odpowiada w swej ontologii:

“Pan tego żąda, a On nie żąda rzeczy niemożliwych. Raczej czyni możliwym to, co w sposób naturalny byłoby niemożliwe. Święci, którzy ufając temu, zdecydowali się na heroiczną miłość wrogów, doświadczyli wolności kochania. Może jeszcze przez pewien czas trwał sprzeciw natury, ale on jest bezsilny i nie może wpłynąć na postawę kierowaną nadprzyrodzoną miłością. Najczęściej ustępuje wkrótce wobec nadmiaru boskiego życia, które coraz bardziej wypełnia duszę” (21).

Edyta mówi tu o postawie świętych, dając nieświadomie świadectwo o sobie, potwierdzone, jak wiemy, przez Kościół. Dzięki zgodności jej słów z czynami staje się dla świata przytłoczonego kłamstwem, nadzieją i światłem w poszukiwaniu i odkrywaniu prawdziwej rzeczywistości, oczyszczonej z zafałszowań i ze złudzeń, z obłudy i nienawiści. Nawołuje z mocą do korygowania postaw i sądów, do przebaczenia i pojednania:

“Nie sądźmy, a nie będziemy sądzeni. Wszystkich nas oszukuje zewnętrzny cień spraw. Stoimy tu na ziemi wobec nieprzeniknionych zagadek, których prawdę zna jedynie sam Stwórca” (22).

Na teraźniejszość radzi patrzeć z dystansu wieczności. Pisała:

“Dostrzega się coraz jaśniej, jak jesteśmy na wszystko ślepi. To dziwne, jak fałszywie patrzyło się kiedyś na wiele spraw; a jednak już w następnej chwili można popełnić ten sam błąd, tworząc sobie sąd bez koniecznych przesłanek” (23).

Czerpiąc wzór z Chrystusa, Odkupiciela człowieka, poszukiwała własnego sposobu pomocy ludziom na drodze zbawienia. Twierdziła, że aktywne pośrednictwo przed Bogiem jest obowiązkiem wszystkich chrześcijan, ponieważ mogą i powinni się modlić za innych. Adorując człowieczeństwo Chrystusa, myślała z troską o Jego Ciele Mistycznym – Kościele. Miłowała go i – jak pisała do bratanka – gotowa była życiem zaświadczyć swą wiarę “w święty Kościół powszechny”, który ją umacniał przez sakramenty, potwierdzał wewnętrzne intuicje odnośnie do jej życiowej drogi, uczył odpowiedzialności. Pisała:

“W ciągu jedenastu lat doświadczyłam tak obfitego błogosławieństwa Kościoła, że nic nie jest w stanie od niego mnie odłączyć. I gdyby na świecie nikt się już nie znalazł, kto by życiem zaświadczył, co żywa wiara może uczynić z człowieka, czułabym się zobowiązana dać świadectwo” (24).

Swą wiarę w moc płynącą ze wspólnoty Kościoła wyznaje słowami:

“Chrystus nie pozostawił nas tutaj sierotami. Posłał nam swego Ducha, aby nas doprowadzić do całej prawdy (J 16, 13). Założył swój Kościół kierowany Jego Duchem i dał nam na ziemi swego zastępcę, którego ustami mówi do nas Duch Święty. W Kościele też zjednoczył wszystkich wiernych i chciał, aby jeden był odpowiedzialny za drugiego. W ten sposób nie jesteśmy sami i kiedy stracimy zaufanie do własnego rozeznania i nawet do swej modlitwy, przychodzi nam na pomoc siła płynąca z posłuszeństwa Kościołowi i z wiary we wstawiennictwo innych” (25).

Wstąpiła do Karmelu z wizją znalezienia w nim jeszcze czegoś więcej niż modlitwę wstawienniczą. Nie umiała tego nazwać, choć dokładnie czuła, że właśnie tam pragnie ją Pan obdarzyć tą łaską. Spytana przez przeoryszę o motywy swej prośby o przyjęcie do Zakonu odpowiedziała, że chce mieć udział w cierpieniu Chrystusa, bo jedynie w uczestnictwie w Jego męce widzi ratunek dla świata. To poczucie odpowiedzialności za zbawienie innych wzrastało w niej w karmelitańskiej celi. Chciała odpowiedzieć Bogu na miarę Jego wezwania. Od profesji wieczystej pragnieniu pojednania ludzi i narodów nadała nowy akcent osobistej ekspiacji za rozpętane w świecie zło – uczyniła akt świadomego przyzwolenia na śmierć w formie wybranej przez Boga. Chcąc, aby nosił pieczęć Jezusowego posłuszeństwa, podporządkowała go woli przełożonych. W marcu 1939 roku zwróciła się do przeoryszy z prośbą:

“Matko Droga, proszę mi pozwolić oddać się Sercu Bożemu w przebłagalnej ofierze na intencję prawdziwego pokoju, by Bóg złamał panowanie szatana bez nowej wojny światowej i by zapanował nowy porządek” (26).

W oktawie Bożego Ciała sporządziła testament, który zakończyła słowami:

“Już teraz przyjmuję śmieć taką, jaką mi Bóg przeznaczył, z doskonałym poddaniem się Jego woli i z radością. Proszę Pana, by zechciał przyjąć moje życie i śmierć na swoją cześć i chwałę, za wszystkie sprawy Najświętszego Serca Jezusa i Maryi, za św. Kościół, (…) w duchu ekspiacji za niewiarę ludu żydowskiego (…), aby nadeszło Jego Królestwo w chwale, na uproszenie ratunku dla Niemiec, o pokój dla świata” (27).

Głównym motywem tego aktu jest zwycięski Krzyż, chwała Boża oraz uczynienie swoimi pragnień Bożego Serca. Odtąd wszystkie myśli Edyty i jej duchowe siły skupią się wokół “królestwa w chwale”. Jezus ukrzyżowany i zmartwychwstały – cała miłość Boża wcielona w Jego ludzkie Serce – stanie się dla niej przedmiotem adoracji i ekspiacji za jej odrzucenie przez człowieka. Natchnie ją to do nowego związania się z Bogiem przez tzw. ślub doskonałości:

“Boskie Serce mego Zbawiciela, ślubuję Ci, że skorzystam z każdej sposobności, aby Ci sprawić radość. (…) Składam ten ślub, aby Ci okazać moją miłość i osiągnąć doskonałość mego powołania” (28).

Zrozumiała – Bóg nie chce śmierci grzesznika, ale żeby się nawrócił i żył. Świadome oddanie siebie w ofierze za zbawienie innych, za pojednanie człowieka z Bogiem, braćmi i wrogami ma się stać jej osobistą misją, przygotowaną przez Boga już w dniu jej narodzin, w wielkie żydowskie święto Pojednania. Dawne intuicje znalazły swój kierunek i potwierdzenie. Jeszcze mocniej uchwyciła Krzyż, swą jedyną nadzieję, ufając, że Ukrzyżowany zjednoczy ją z Sobą zarówno w krzyżowym unicestwieniu, jak i w chwale zmartwychwstania. Za ofiarą z życia opowiedziała się jednoznacznie rok przed straceniem, pisząc:

“Świat stoi w ogniu: walka z Antychrystem wrze; jeśli decydujesz się stać po stronie Chrystusa, możesz zostać wezwana nawet do ofiary z życia. Jaką dasz odpowiedź? Ave Crux, Spes Unica!” (29).

Wraz ze wzrastającym pragnieniem zadośćuczynienia nieskończonej Miłości pogłębiało się w niej rozumienie grzechu. Syn Boży dźwigał do końca straszną otchłań człowieczego zła i ojcowską wolę jego odkupienia. Mówiąc o wewnątrzboskim życiu Trójcy, Edyta ma zawsze na myśli wieczną Miłość, która przezwyciężywszy grzech i ból, pojednała odwrócony od Boga świat. Do jakiego stopnia chciała być Jej narzędziem jednania, świadczy sprawozdanie jezuity, o. Hirschmanna, który ją często odwiedzał w echteńskim Karmelu. Mówiła:

“Kto odpokutuje to, czego doświadcza naród żydowski w imię narodu niemieckiego?”

Cierpiała nad tym, że ochrzczeni chrześcijanie, jak Hitler i Himmler, ściągają na siebie straszliwą winę unicestwiania Żydów. Pytała:

“Kto odwróci tę przerażającą winę, zmieniając ją w błogosławieństwo dla obu narodów? Czyż nie ci, którzy nie dozwolą, aby zadane przez nienawiść rany zrodziły nową nienawiść, ale – chociaż sami są ofiarami nienawiści – wezmą na siebie cierpienia zarówno ofiar, jak i sprawców nienawiści?”.

“Nienawiść w świecie nigdy nie może mieć ostatniego słowa. Trzeba się jej przeciwstawić modlitwą i zastępczą pokutą, i znosić ją w duchu wybłagania ostatecznej łaski dla tych, którzy nienawidzą. Czyż poprzez modlitwę za nienawidzących, tych którzy ukrzyżowali Jezusa i otwarli włócznią Jego bok, Chrystusowe rany nie stały się znakiem owej miłości mocniejszej od wszystkiego?” (30).

Pod Krzyżem skończyło się wcielenie Boga, a zaczął się Kościół, widzialny sakrament pojednania z Bogiem. Hitlerowskie targnięcie się na ludzi Kościoła uważała za ponowne targnięcie się na człowieczeństwo Chrystusa, za nowe Jego krzyżowanie.

U Edyty ostatnie słowo miała zawsze miłość, a jej ukoronowaniem winno być pojednanie. Zło jest tajemnicą, jak tajemnicą jest Chrystusowe posłuszeństwo Ojcu aż do śmierci. Idea pojednania zawarta jest w Objawieniu. Edyta włącza się tylko w krzyk Pawłowy: “W imię Chrystusa prosimy, pojednajcie się z Bogiem” (2 Kor 5, 20). Była natchnionym teologiem. Wydobyła z Objawienia te aspekty pojednania, których poczucie zatraciliśmy – zło grzechu, jego niszczącą i zniewalającą moc, rzeczywistość Bożego miłosierdzia, wartość chrześcijańskiego cierpienia. Ukazała, że Kościół, poszczególny człowiek i świat przetrwa wszystkie kryzysy, jeśli znajdzie się owych biblijnych “dziesięciu sprawiedliwych”, żyjących nadzieją płynącą z Krzyża. Suwerenny Bóg nigdy nie pogwałci ludzkiej wolności – prosi zawsze o wolną odpowiedź serca, o rzeczywistą decyzję powierzenia się Jego woli. Zapisała:

“Pomagać nieść Chrystusowi Krzyż – to przeżywać mocną i czystą radość, do której dopuszczeni są tylko ci, którzy wznoszą królestwo Boże; i ci właśnie są prawdziwymi dziećmi Boga” (31).

Rozmiłowana w tajemnicy Paschalnego Baranka, w Nim widziała wszechobejmującą wolę miłości Ojca, aby zbawiony był każdy człowiek, gdyż każdy jest Jego dzieckiem w umiłowanym Synu. Przypomnijmy znamienne wydarzenie z dnia wieczystej profesji Edyty, w dniu 21 kwietnia 1935 roku. Po uroczystości siostry przechadzały się pod szpalerami kwitnących drzew owocowych i bujnych krzewów, dla niej symbolu zwycięstwa życia nad śmiercią – z woli Opatrzności właśnie w święta Zmartwychwstania przypadały “wielkie dni jej życia zakonnego”. Widząc jej rozpromienioną twarz, siostry prosiły, by powiedziała, jak się czuje, gdy została na wieki poślubiona Chrystusowi. Odpowiedziała wyczerpująco, choć krótko, że czuje się jak “sponsa Agni“, jak “oblubienica Baranka”.

W tym określeniu streściła całą swą przeszłość i ujęła proroczo wizję przyszłości. Wszystko w niej było dziełem Baranka, wszystko współtworzeniem z Nim i przez Niego. Jej zadanie to towarzyszyć Barankowi dokądkolwiek idzie (Ap 14, 4) i aż do śmierci być wierną otrzymanej łasce i wezwaniu. Zaczęte konsekracją zakonną jej “gody Baranka”, odczytała jako wołanie miłości:

“Kto chce być Barankowi poślubiony, musi dać się wraz z Nim przybić do krzyża. Wszyscy oznaczeni Krwią Baranka, to znaczy wszyscy ochrzczeni, jesteśmy do tego powołani, lecz nie wszyscy rozumiemy Jego wezwanie. Iść za Chrystusem – to coraz wierniej Go naśladować; to wezwanie brzmi przenikliwie w duszy i żąda jednoznacznej odpowiedzi” (32).

Święta Edyta Stein, nasza wielka siostra Teresa Benedykta od Krzyża, “Znak pojednania”, ukazuje nam drogę nowego początku, nowego świata wzniesionego na gruzach strasznej przeszłości. Jest również znakiem nadziei na budowanie braterstwa w duchu Chrystusowym, gdzie panuje prawda, dobro i piękno, tak charakterystyczne dla jej duchowej postawy wobec zasadniczych wartości egzystencjalnych i soteriologicznych.

Dodajmy, że 1 października 1999 r. Jan Paweł II listem apostolskim ogłosił Edytę Stein współpatronką Europy. W motu proprioczytamy:

“Ogłosić dzisiaj św. Edytę Stein współpatronką Europy, znaczy wznieść nad starym kontynentem sztandar szacunku, tolerancji i otwartości, wzywający wszystkich ludzi, aby się wzajemnie rozumieli i akceptowali, niezależnie od różnic etnicznych, kulturowych i religijnych, oraz by starali się budować społeczeństwo prawdziwie braterskie” (33).


(1) Jan Paweł II, Kolonia 1 maja 1987.
(2) E. Stein, Kobieta. ej zadanie według natury i łaski, przekł. J. I. Adamska, Tczew-Pelplin 1999, s. 102 n.
(3) Cyt. za: Autoportret Edyty Stein w jej twórczości, przekł. J. I. Adamska, Poznań 1999, s. 38 n.
(4) Tamże, s. 203.
(5) Za: J. I. Adamska, O nocy, któraś prowadziła, Kraków 1973, s. 117.
(6) E. Stein, Pisma, przekł. J. I. Adamska, t. II, Kraków 1982, s. 200.
(7) Za: J. I. Adamska, Błogosławiona Edyta Stein, Kraków 1988, s. 203.
(8) E. Stein, Pisma…, t. II, s. 389.
(9) Spór o prawdę istnienia. Listy Edith Stein do Ingardena, tłum. M. Klen­tak-Zabłocka, A. Wajs, Kraków 1994, s. 160, 250n.
(10) E. Stein, Pisma…, t. II, s. 107, 132.
(11) Spór o prawdę…, s. 101, 117.
(12) Tamże, s. 114, 192.
(13) E. Stein, Pisma…, t. II, s. 49, 80.
(14) Autoportret Edyty Stein…, s. 203.
(15) Tamże, s. 38.
(16) Tamże, s. 39.
(17) Spór o prawdę…, s. 84, 150.
(18) E. Stein, Pisma…, t. II, s. 138, 169.
(19) Tamże, s. 317, 377.
(20) E. Stein, Byt skończony a byt wieczny, przekł. J. I. Adamska, Poznań 1995, s. 447.
(21) Tamże.
(22) Articuli, s. 88.
(23) E. Stein, Pisma…, t. II, s. 325, 384.
(24) Za: Christliche Innerlichkeit, 22, 3-5, 1987, 182.
(25) Autoportret Edyty Stein…, s. 51.
(26) E. Stein, Pisma…, t. II, s. 313, 373.
(27) “Witaj Krzyżu, jedyna nadziejo” – (za:) J. I. Adamska, O nocy…, s. 170.
(28) Tamże.
(29) Autoportret Edyty Stein…, s. 201.
(30) Za: J. I. Adamska, Sól ziemi. Rzecz o Edycie Stein, s. 193.
(31) Autoportret Edyty Stein…, s. 198.
(32) Tamże, s. 206.
(33) Jan Paweł II, List apostolski motu proprio, 1 X 1999 r.

Uderz o kamień, a wytryśnie mądrość,
Świecki Zakon Karmelitów Bosych,
Kraków 2002


deneme bonusu veren sitelerpornporn