Bliźniacy na misjach

Eliasz i Józef Trybała są mnichami w Karmelu i od 50 lat misjonarzami w Afryce. Miejscowi początkowo patrzyli na nich ze zdziwieniem, bo w regionie Burundi bliźniacy są znakiem nieszczęścia.

cia spędzili w Afryce. – Czuję się jedną nogą tu, drugą tam. Tam jest inna kultura, inny świat, ale ci sami bracia w wierze – mówi o. Józef Trybała OCD.

Karmelitańskie misje w Afryce istnieją od 50 lat. Wśród misyjnych pionierów był o. Eliasz. – Zaczęło się w Burundi. Wyjechałem z grupą współbraci z Polski. Było nas 11. Jechaliśmy do Afryki przez Paryż, gdzie uczyliśmy się języka francuskiego. Stamtąd, przez Rzym, polecieliśmy do Bujumbura, stolicy Burundi. Pierwsza placówka to Mpinga. Przeżyliśmy rok stażu z ojcami białymi, by poznać kulturę i język, potem powstała parafia w Musongati – wspomina sędziwy karmelita.

Po kilku latach do brata dołączył Józef. – Gdy tam przyjechałem, dla tamtejszych ludzi było to miłe zaskoczenie, że jestem bliźniakiem Eliasza i że żyjemy obaj. W tamtejszym regionie bliźniacy nie są mile widziani, dlatego że jeden z tych bliźniaków zazwyczaj umiera, bo matka nie zdoła obu wyżywić, więc w ich mentalności wytworzyło się przekonanie, że gdy urodzą się bliźniaki, jest to znak nieszczęścia, bo jeden z nich musi umrzeć. Więc gdy przyjechałem, wśród ludzi było wielkie zdziwienie, że obaj żyjemy, jesteśmy obaj kapłanami i teraz misjonarzami – opowiada.

Jak dodaje, ludzie zrozumieli, że to nie jest coś negatywnego, ale wielkie błogosławieństwo. – Często się zdarza, że mylą mnie z o. Eliaszem – przyznaje.

Zanim wstąpił do Karmelu, był w szkole łączności w Gliwicach, pracował rok przy budowie Elektrowni “Siersza” koło Trzebini, odbył też dwuletnią służbę wojskową. – To była taka zaprawa i nie żałuję tego, bo to przydało mi się bardzo w moim misjonarskim życiu, choć przed wyjazdem zastanawiałem się, po co zakonnikowi znajomość mechaniki, elektryczności, telefonów. Później okazało się to opatrznościowe. Gdy byłem w Musongati, na początku nie mieliśmy światła, ale zmontowaliśmy razem turbinę, czyli małą elektrownie wodną, która do dziś nam służy – wspomina pierwsze misyjne lata.

Jak czytamy na stronie misje.karmel.pl, z powodu prześladowań religijnych w 1985 r. mnisi musieli uciekać z Burundi. Wyrzucił ich ówczesny prezydent Jean-Baptiste Bagaza. Trafili wtedy do sąsiedniej Rwandy. Teraz karmelici bosi mają tam parafię oraz dom formacyjny, czyli nowicjat i postulat.

Do Musongati bracia wrócili w 1990 roku. Dziś cieszą się nowymi powołaniami do Karmelu spośród miejscowej ludności. – To bardzo cieszy, że możemy im przekazywać pracę. Dziękujemy wszystkim, którzy pamiętają o misjach i je wspierają. To jest potrzebne, bo ten Kościół jest już bardziej samodzielny, ale bieda wciąż jest wielka – mówi o. Eliasz.

Porównując Rwandę i Burundię do innych krajów afrykańskich, mnisi podkreślają, że są najbardziej chrześcijańskimi krajami na kontynencie i praca misjonarzy jest trochę łatwiejsza, ponieważ obowiązuje tam jeden język narodowy. – Jest jednak jeszcze wiele do zrobienia w Rwandzie i w Burundi, szczególnie naglącą potrzebą jest przywracanie pokoju i zgody między zwaśnionymi plemionami Tutsi i Hutu. Jest to wielkie wyzwanie stojące przed nami i również przed całym Kościołem – ocenia o. Józef.

– Tutaj, na ziemi, Pan Bóg daje nam zaliczkę: pomoc duchową, radość, czasem krzyż, bez którego nie ma Ewangelii, ale liczymy na pełną wypłatę w niebie – podsumowuje wieloletnią posługę w Afryce jego brat bliźniak.

Za: www.krakow.gosc.pl