Herman Cohen przyszedł na świat w Hamburgu w roku 1820. Już samo nazwisko – które w języku hebrajskim oznacza „kapłan” – mówi nam wszystko o jego pochodzeniu.
Rodzice Hermana wywodzili się z kapłańskiego rodu Lewich i nawet podtrzymywali w swym domu pewne tradycje kapłańskie. Na co dzień zaś zajmowali się handlem, wybrawszy taki sposób zarobkowania, który mógł im zapewnić dostatnie życie. Tym niemniej, można zaryzykować stwierdzenie, że ojciec rodziny był poniekąd żywym symbolem najchwalebniejszej przeszłości narodu wybranego. Wystarczy zwrócić uwagę na imiona, jakie nosił: Abram Dawid. Herman był więc wychowywany zgodnie z żydowską tradycją.
Herman był znakomitym uczniem, prezentującym szczególną biegłość w nauce języków obcych, lecz przede wszystkim nieprzeciętnie uzdolnionym muzycznie. Nauka gry na fortepianie pasjonowała go najbardziej, na swego nauczyciela wybrał Franza Liszta. To z nim koncertował i poznawał świat artystów. Z dala od rodziny, pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia coraz bardziej schodził na złe drogi. Jego mistrz Liszt nie mógł chyba dłużej patrzeć na to wszystko, co działo się z jego uczniem tak utalentowanym i tak już zdeprawowanym; faktem jest, że pewnego dnia podarował mu Biblię, a na jej karcie tytułowej wpisał dedykację: „Błogosławieni czystego serca, albowiem Boga oglądać będą”. Herman był autentycznie poruszony: zaświtała mu nawet myśl, by przyjąć chrzest. Lecz był to przelotny impuls, jak błyskawica, jak iskra, która zapłonęła i natychmiast zgasła.
Udał się do Wenecji, zabierając ze sobą matkę. Dopiero tam, z jej pomocą, zdołał zaprowadzić niejaki porządek w swoim życiu, ponieważ mógł wreszcie z większą swobodą poświęcić się swej jedynej i prawdziwej miłości – muzyce. Lecz jego duch nadal był spustoszony, tak pisał:
Był majowy piątek roku 1847. Dwudziestosiedmioletni już Herman przebywał w Paryżu. Tamtego wieczoru jego przyjaciel książę Moskwy zwrócił się do niego z prośbą o przysługę. Zapytał, czy Herman zgodziłby się zastąpić dyrygenta chóru amatorskiego, który miał śpiewać w kościele Świętej Walerii. Zgodził się. Tym sposobem po raz pierwszy w życiu miał okazję uczestniczyć w tym tradycyjnym nabożeństwie dla ludu, jakie zwyczajowo odprawiano w maju. I oto podczas błogosławieństwa eucharystycznego owładnęło nim „niezwykle żywe, lecz trudne do nazwania doznanie, prawie wyrzut, że moim udziałem jest błogosławieństwo, do którego nie mam prawa…”.
Młody maestro nie potrafił tego zrozumieć. Postanowił pójść do kościoła także w następny piątek. Tym razem doznanie było jeszcze silniejsze: „Jak gdyby wielki ciężar spadł na mnie i zmusił mnie, bym się pochylił i skłonił ku ziemi, całkowicie wbrew mojej woli…”.
Próbował się temu opierać, znosząc nieprawdopodobną udrękę. A jednak historia powtarzała się w kolejne piątki; i za każdym razem, kiedy patrzył, jak podnoszono Jezusa Eucharystycznego, łzy dławiły mu gardło, a wstrzymywał je tylko przez wzgląd na ludzkie spojrzenia.
Skończył się maj, a Herman nadal chodził do kościoła, wciąż usiłując znaleźć racjonalne wytłumaczenie tego, co się z nim działo.
Poprosił też swą przyjaciółkę, księżną di Rauzan, by poznała go z jakimś księdzem, a ona przedstawiła go wielebnemu Legrandowi, promotorowi paryskiej kurii arcybiskupiej. Przyjął on Hermana bardzo życzliwie i zdołał nawet sprawić, że jego młody rozmówca pozbył się niektórych uprzedzeń.
W tym stanie ducha Herman wyjechał do Ems w Niemczech, gdzie miał dać koncert. Następnego dnia po występie udał się do kościoła katolickiego. Tu również modlitwy, śpiewy, poczucie przebywania w obecności jakiejś nadnaturalnej siły i przedziwne wzruszenia przyprawiły go o dreszcze: Łaska Boża znalazła upodobanie, by uderzyć we mnie całą swą mocą.
W momencie Podniesienia jego oczy napełniły się łzami i niespodziewanie, w tej jednej chwili uwierzył:
Powróciwszy do Paryża, zaczął uczyć się wiary chrześcijańskiej z zapałem już ochrzczonego i wprowadzać w życie chrześcijańskie zasady moralne z powagą i zaangażowaniem konwertyty.
Cdn.
o. Stanisław Fudala OCD