Sługa Boży ojciec Rudolf od Przebicia Serca św. Teresy
(Stanisław Warzecha)
1919 – 1999




Ojciec Rudolf urodził się 14 listopada 1919 roku w Bachowicach. W 1938 roku zdał maturę w Gimnazjum Karmelitów Bosych w Wadowicach i wstąpił do wspólnoty Karmelu.

Święcenia kapłańskie przyjął w 1944 roku. Przez lata kapłańskiej pracy pełnił funkcje wychowawcy młodego pokolenia karmelitów, wielokrotnie pełnił funkcje podprzeora w różnych klasztorach, był także radnym Prowincji. Wiele czasu poświęcał kierownictwu duchowemu, posłudze w konfesjonale, prowadzeniu dni skupienia oraz rekolekcji. Był oddanym apostolstwu chorych.

Zmarł w opinii świętości 27 lutego 1999 roku.

Niepokalana, przygotuj me serce dla Jezusa.
Dom rodzinny
o. Honorat Gil OCD

Wędrując z Wadowic na północ, z biegiem rzeki Skawy, mamy do wyboru dwie drogi: ważniejszą, lewym brzegiem rzeki, która prowadzi do Zatora, kiedyś stolicy księstwa o tej samej nazwie, gdzie krzyżuje się z drogą łączącą Oświęcim z Krakowem; druga natomiast odchodzi od pierwszej kilka kilometrów za miastem, skręca na prawo, przez most przechodzi na prawy brzeg Skawy, skręca na północ, biegnie przez Woźniki i Bachowice, by w Spytkowicach spotkać się ze wspomnianą wyżej drogą z Oświęcimia do Krakowa. Między nią a rzeką prowadzi linia kolejowa z Wadowic przez Woźniki do Spytkowic, gdzie można przesiąść się do pociągu w kierunku Krakowa lub Oświęcimia. Tak więc Bachowice, odległe o kilka kilometrów od Woźnik i Spytkowic, mają stosunkowo dogodne połączenie zarówno z Wadowicami, stolicą powiatu i lokalnym ośrodkiem życia gospodarczo–społecznego, jak i z "wielkim światem", czyli Krakowem. Wzgórza, na których zaległa wioska, należą do zachodnich krańców Pogórza Wielickiego. Z najwyższych, patrząc na południe, można podziwiać piękno zalesionych Beskidów, natomiast od strony północnej wzrok ogarnia dolinę Wisły, a za nią południowe stoki wzgórz Jury Krakowsko–Częstochowskiej, na których wznoszą się między innymi zamek w Lipowcu i klasztor w Alwerni.

Bachowice należą do najstarszych wiosek w tej okolicy. Najwcześniejsza wzmianka o nich pochodzi z końca XIII wieku. W okresie rozbicia dzielnicowego Polski należały kolejno do księstwa cieszyńskiego, oświęcimskiego i zatorskiego – od 1445 roku. Od 1327 roku księstwo oświęcimskie było lennem czeskim. Księstwo zatorskie zostało wykupione przez króla Jana Olbrachta w roku 1494, dzięki czemu Bachowice ponownie znalazły się w granicach państwa polskiego. Od połowy XIV wieku wioska posiadała drewniany kościół filialny pw. św. Bartłomieja, który należał do parafii w Spytkowicach. Co kilka tygodni odprawiano w nim msze święte. Po pierwszym rozbiorze Polski, zaniedbany od lat kościół groził ruiną, stąd władze austriackie poleciły go rozebrać, a na jego miejscu postawiono murowaną kaplicę, w której umieszczono sprzęty i paramenty liturgiczne z dawnego kościoła.

Datą przełomową w historii Bachowic, podobnie jak w historii innych wiosek w Galicji, było uwłaszczenie chłopów, przeprowadzone przez władze austriackie w 1848 roku. W roku 1854 wioska otrzymała szkołę parafialną, która trzy lata później przekształciła się w szkołę ludową. Obie były jednoklasowe. Dopiero trzydzieści lat później otwarto szkołę dwuklasową, która stała się nieco szerszym oknem na świat dla młodych bachowiczan. Droga ta najczęściej, chociaż nie zawsze, prowadziła przez gimnazjum w Wadowicach. Między innymi skorzystał z niej Franciszek Gołba (1862–1944). Po maturze wstąpił on do seminarium duchownego w Krakowie, uzyskał tytuł doktora teologii z zakresu biblistyki, studiował języki wschodnie w Bejrucie, a następnie wykładał je przez dwadzieścia lat na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ponadto prawie trzydzieści lat był katechetą w Gimnazjum św. Jacka w Krakowie. Dla ubogich studentów ze wsi założył bursę na Zakrzówku, którą z czasem powierzył zgromadzeniu Salwatorianów.

Ks. Gołba nigdy nie zapomniał o rodzinnej wiosce. Wyznawał zasadę, że nie ma rzeczy niemożliwych dla tego, kto "umie chcieć". I właśnie tę wolę chcenia na wszelki sposób starał się rozbudzić u swoich rodaków. W tym celu założył spółdzielnie drobiarską i mleczarską, organizował kursy oświatowe, zakładał organizacje młodzieżowe, otworzył szkołę gospodarstwa domowego dla dziewcząt i szkołę rzemieślniczą dla chłopców, poparł założenie kasy Stefczyka (również rodem z Bachowic), otworzył przytułek dla osób starszych potrzebujących opieki, wreszcie zbudował kościół i doprowadził do erekcji parafii w 1929 roku, zostając jej pierwszym proboszczem. Żył w skrajnym ubóstwie, przeznaczając wszystkie dochody osobiste, a potem również parafialne na potrzeby społeczne. Był kapłanem i społecznikiem. Jako kapłan troszczył się o rozwój życia religijnego swoich rodaków, jako społecznik dążył do wszechstronnego rozwoju Bachowic poprzez spółdzielczość rolniczą, rozwój oświaty rolniczej, unowocześnianie produkcji rolnej, wreszcie przez zahamowanie podziału gospodarstw.

W cieniu takiego kapłana upłynęły dziecięce lata życia Stanisława, syna Wojciecha (1881–1951) i Stefanii z Momotów (1886–1932). Urodził się 14 listopada 1919 roku, w uroczystość Wszystkich Świętych Zakonu Karmelitańskiego, o czym z pewnością nie wiedzieli jego rodzice. Otrzymał imię po swoim bracie, który zmarł jako niemowlę (1914–1915). Poprzedzili go również Maria (1906–1974, żona Jana Rzepy) i Franciszek (1909–1996, mąż Marii Jarguzówny). Miał także młodsze rodzeństwo, a mianowicie brata, Józefa (1922–1967), żonatego z Anną Górecką, oraz dwie siostry: Rozalię (ur. 1926, zmarła niedługo po urodzeniu) i Zofię (ur. 1929), zamężną za Mieczysława Gnojka.

Matkę stracił, gdy miał zaledwie 13 lat. Pamięć o mamie nieco zatarła się w pamięci Stanisława, tym bardziej, że w roku jej śmierci opuścił dom rodzinny i zamieszkał w internacie Prywatnego Gimnazjum Karmelitów Bosych w Wadowicach. Przypuszczalnie dlatego mocniej zarysowały się w jego pamięci postaci dwóch ciotek, Anny i Anieli. One opowiadały mu o odpustach na Przemienienie Pańskie w Radoczy, z ciotką Anielą po raz pierwszy uczestniczył w odpuście Matki Boskiej Szkaplerznej w klasztorze Karmelitów bosych w Wadowicach. Ojciec Stanisława należał do bardziej aktywnych gospodarzy we wsi. W latach 30. był dyrektorem miejscowej kasy Stefczyka. Zdaniem ks. Gołby, to jego pracowitości i wytrwałości kasa zawdzięczała "…utrzymanie [się] na wysokości społecznego zadania. Już koledzy szkolni wysoko cenili jego zdolności rachunkowe, a gromada obdarza go zaufaniem dla jego uczciwości".

W szkole podstawowej, do której uczęszczał w Bachowicach, katechetą małego Staszka był ks. Gołba i on przygotowywał go do I Komunii św. W pamięci małego chłopca szczególnie utkwiły dwa wydarzenia z życia pierwszego proboszcza rodzinnej wioski. "Raz – wspominał po latach – prawdopodobnie w uroczystość św. Szczepana, męczennika, kiedy we Mszy św., po ofiarowaniu i po odmówieniu prefacji, twarzą upadł na ołtarz Serca Jezusowego. Organy przestały grać. Kościół zaległa cisza przerywana głosami: «Ksiądz zemdlał». Drugi raz, kiedy po ukończonych lekcjach w szkole zebrał nas uczniów «na ochotnika» i ustawił w rząd w świeżo wybudowanych murach kościoła. Podawaliśmy razem przez kilkadziesiąt minut posadzkę. Po ukończonej pracy włożył ks. Prałat każdemu do dłoni po kilka orzechów. Dziś jasno widzę, że te powyższe dwa zdarzenia znamiennie charakteryzują całe życie śp. Zmarłego. Ołtarz, służba Bogu i bliźniemu aż do zemdlenia". Zemdlenie ks. Gołby miało miejsce po 1929 roku, kiedy to – jak wiemy – został poświęcony kościół w Bachowicach, natomiast pomoc Staszka i kolegów "przy budowie" niedługo przed tą datą. Nie wydaje się prawdopodobne, i o. Rudolf nigdy o tym nie wspominał, żeby ks. Gołba wywarł bezpośredni wpływ na małego chłopca. Sądzę, że dopiero jako kapłan, już po śmierci ks. Gołby, w pełni uświadomił sobie, jak niezwykłego człowieka i kapłana postawił Bóg na jego drodze. I także od niego uczył się "służby Bogu i bliźniemu aż do zemdlenia".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

W Niższym Seminarium
o. Honorat Gil OCD

Chociaż droga z Bachowic na wadowicką Górkę wynosiła 13 kilometrów, już na początku XX wieku niektórzy mieszkańcy tej wioski korzystali ze spowiedzi u karmelitów i uczęszczali na odpusty klasztorne, zwłaszcza na odpust Matki Bożej Szkaplerznej, a w okresie międzywojennym ks. Franciszek Gołba na rekolekcjach w klasztorze odnawiał swoje siły duchowe. Wiedziano także o istniejącym tam niższym seminarium. Jedynym bachowiczaninem, który wstąpił do Alumnatu był Józef Dębski. Do I wojny światowej chłopcy z Alumnatu uczęszczali do Gimnazjum im. Marcina Wadowity. Dębski po ukończeniu klasy czwartej przyjął habit karmelitański w nowicjacie czerneńskim, opuścił jednak zakon przed złożeniem ślubów zakonnych.

Decyzję o kontynuowaniu nauki w Prywatnym Gimnazjum Karmelitów w Wadowicach podjął Stanisław w ostatniej chwili, w przeddzień rozpoczęcia nowego roku szkolnego, czyli 31 sierpnia 1932. Został przyjęty do klasy trzeciej, czyli musiał zdać egzamin wstępny z programu klas pierwszej i drugiej. Nie wiemy, w jaki sposób przygotował się do tego egzaminu.

Collegium Męskie Karmelitów Bosych w Wadowicach, tak bowiem brzmiała urzędowa nazwa szkoły, zatwierdzona przez Kuratorium Okręgu Szkolnego w Krakowie, rozwijało się bardzo powoli zarówno z powodu trudności lokalowych, jak i braku sprecyzowanej koncepcji szkoły ze strony przełożonych prowincji. Warunki lokalowe pozwalały na równoczesne istnienie tylko dwóch klas, w związku z czym przyjmowano co drugi rok bezpośrednio do drugiej klasy. W Collegium uczyli nauczyciele ze szkół publicznych, przede wszystkim z miejscowego Gimnazjum. Przełożonym prowincji zależało na uzyskaniu przez szkołę praw państwowych, Kuratorium natomiast jako warunek ich uzyskania stawiało nie tylko realizację państwowego programu nauczania, ale również zapewnienie ciągłości nauki w szkole. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w roku 1932 doszło w Polsce do reformy systemu oświaty. Od roku szkolnego 1932/33 w całej Polsce obowiązywała siedmioletnia szkoła podstawowa. Do czteroletniego gimnazjum nowego typu przyjmowano po ukończeniu klasy szóstej. Kontynuacją gimnazjum było dwuletnie sprofilowane liceum z egzaminem dojrzałości uprawniającym do studiów wyższych.

Nowa struktura szkoły średniej ułatwiła reorganizację nauczania w Collegium na Górce. Przełożeni prowincji zdecydowali, że jego uczniowie przed wstąpieniem do nowicjatu będą kończyli gimnazjum, ci zaś, którzy wstąpią do zakonu, również w Wadowicach będą kontynuowali naukę w liceum. Na takie rozwiązanie zgodziło się Kuratorium, w związku z czym pod koniec czerwca 1932 roku gimnazjum otrzymało prawa państwowe, liceum zaś otrzymało je dopiero w roku 1939.

W roku szkolnym 1932/33 w Collegium istniały dwie klasy gimnazjalne: trzecia i czwarta, które kontynuowały naukę według programu gimnazjum dawnego typu. Obie klasy nie były liczne: klasa trzecia, do której został przyjęty Stanisław Warzecha, liczyła 20 uczniów (w tym siedmiu nowoprzyjętych), natomiast w klasie czwartej było 25 uczniów (tylko jeden nowoprzyjęty). Koledzy Staszka liczyli od 12 do 17 lat (roczniki: 1915 do 1920). Pochodzili z bliższych i dalszych wiosek, ale także z Wadowic, Kalwarii, Żywca, Zatora, Trzebini, Krakowa, Radomia, Rzeszowa…, czyli przede wszystkim z dawnej Galicji. Od roku szkolnego 1933/34 co roku przyjmowano do klasy pierwszej, przybywali więc nowi koledzy, równocześnie jednak odchodzili dawni: jedni do nowicjatu, inni z różnych powodów do domu, zwłaszcza po ukończeniu klasy pierwszej. I tak na przykład z 32 uczniów przyjętych do klasy pierwszej na rok szkolny 1933/34 w klasie drugiej pozostało tylko 13. Mimo takich ubytków, ogólna liczba uczniów rosła i pod koniec roku 1934 w trzech klasach było ich 78.

Dyrektorem szkoły i jedynym wychowawcą od trzech lat był o. Jacek Komendera, który na tym stanowisku zastąpił jej organizatora i długoletniego wychowawcę, bł. Alfonsa Marię Mazurka. Na wiosnę 1933 roku dyrektorem został o. Józef Prus. Mimo choroby sercowej, z wielką energią przystąpił do budowy nowego gmachu dla szkoły. W maju 1934 roku rozpoczęto kładzenie fundamentów, w jesieni tego roku dwupiętrowy budynek był pod dachem, w 1935 urządzano wnętrza, rok szkolny 1936/37 rozpoczynano już w nowych klasach. Dzięki tej inwestycji gimnazjum zachowało prawa państwowe i mogło rozwijać się, dostarczając równocześnie licznych kandydatów do nowicjatu.

Od kilku lat wszystkich przedmiotów, z wyjątkiem religii i łaciny, uczyli nauczyciele świeccy. W roku szkolnym 1932/33 byli to: Franciszek Gwiżdż, Henryk Gawor, Władysław Romańczyk, Jan Dihm, Józef Titz, Ludwik Jach, Mieczysław Kotlarczyk. W następnych latach w gronie nauczycielskim zachodziły zmiany. Między innymi odszedł Franciszek Gwiżdż, wrócił do pracy Jan Gebhardt, zastępowany z powodu choroby przez Kotlarczyka, Zbigniew Czaderski zaczął uczyć greki, a Tadeusz Hanusiak języka polskiego. Z wymienionych najbardziej ze szkołą związał się dr Jan Dihm, który przez pewien czas pełnił obowiązki dyrektora wobec władz oświatowych.

Nie zachowały się żadne osobiste wspomnienia o. Rudolfa o trzech latach spędzonych w Niższym Seminarium. Ze wspomnień jego szkolnego kolegi wiemy, że na początku miał pewne trudności w nauce, musiał bowiem nadrobić braki: "Nadrobił szybko zaległości i znalazł się wśród lepiej ocenianych. Matematyk dobry, jeszcze lepszy w językach, tak że gdy w 4-ej klasie wszedł w program język grecki, Warzecha zabłysnął w nim, otrzymując od profesora Czaderskiego chlubny tytuł «ho héllenes», Grek, Ateńczyk. Był chłopcem żywym, sporadycznie żywiołowym, raz brawurowym, że rozciął mi wargę, za co wszyscy otrzymaliśmy od dyrektora wielką «burę». Lubiło się go, bo nie był nigdy przykry, a wolny od chorobliwych ambicji i zazdrości, usłużny…".

O. Rudolf chętnie i z przyjemnością wracał do wspomnień z lat szkolnych w Wadowicach. Szczególnie chętnie wspominał nauczycieli astronomii i greki. Jego zaś przygoda z kolegą, któremu rozciął wargę, była przekazywana z pokolenia na pokolenie jako niezwykła sensacja, zupełnie bowiem nie pasowała do tego o. Rudolfa, którego wszyscy znali.

Chłopcy przeżywali wspólnie nie tylko godziny nauki, ale również czas wolny, wspólnie spożywali posiłki, każdy dzień zaczynali i kończyli wspólną modlitwą. Do domów rodzinnych udawali się tylko na wielkie wakacje oraz na ferie związane z świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy. W czasie cotygodniowych spacerów wychodzili na okoliczne górki, dłuższe wycieczki prowadziły ich szlakami turystycznymi Beskidu Małego i dalej w Beskid Wysoki, aż na szczyt Babiej Góry, zwiedzali zabytki i muzea Krakowa. W roku 1934 wybrali się do niedalekiej Porąbki, gdzie podziwiali zaporę wodną na rzece Sole. W zimie urządzali kuligi. Poznając piękno okolicznych gór i zabytki przeszłości pogłębiali swoją wiedzę o ziemi ojczystej, nabywali także sprawności fizycznej.

Ważną rolę wychowawczą spełniały organizowane przez uczniów różnego rodzaju imprezy artystyczne. Dzięki nim ujawniały się i rozwijały talenty organizacyjne, chłopcy nabywali umiejętności współpracy dla osiągnięcia zamierzonego celu, ćwiczyli pamięć i dykcję, uczyli się panować nad tremą. Obok tradycyjnych jasełek, uczniowie przygotowywali okolicznościowe akademie religijne i patriotyczne, brali także udział w przedstawieniach urządzanych przez inne szkoły wadowickie. Na ogół przygotowywane przez nich spektakle odbywały się na terenie szkoły, niekiedy jednak odważali się wyjść poza własne opłotki. I tak na przykład w roku 1935 odegrali jasełka w sali miejscowego "Sokoła" przy pełnej widowni. W roku poprzednim, pod kierunkiem profesora Tadeusza Hanusiaka, nauczyciela języka polskiego, wystawili dramat oparty na życiu o. Rafała Kalinowskiego. Był to ich wkład w rozwój kultu założyciela klasztoru i Alumnatu. Brali też udział w międzyszkolnych akademiach ku czci prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego i ku czci marszałka Józefa Piłsudskiego. W roku 1935 jedną akademią, ale za to "dwuczęściową", uczcili imieniny marszałka i swego dyrektora. Akademie, poranki, a także uroczyste msze święte uświetniała orkiestra szkolna.

O. Józef Prus położył duży nacisk na wychowanie religijne młodzieży, od niego bowiem w dużym stopniu zależało, czy Niższe Seminarium spełni pokładane w nim nadzieje i wychowa kandydatów do życia w zakonie karmelitańskim. Każdy dzień w seminarium rozpoczynał się mszą św., do której przygotowywało odczytanie pobożnego rozważania. W soboty chłopcy przystępowali do spowiedzi, po której przez kilka dni przyjmowali Komunię św. Modlitwy wieczorne kończyło "słówko" dyrektora lub prefekta. Było to krótkie rozważanie religijne, oparte zazwyczaj na jakimś przykładzie. W okresie Wielkiego Postu uczestniczyli w rekolekcjach, głoszonych przez karmelitów. Wszystko powinno wspomagać rozwój powołania kapłańskiego i zakonnego, którego początki, jak sądzono, chłopcy przynosili ze sobą z domów rodzinnych.

Takie początki powołania miał również Staszek Warzecha, kiedy został uczniem Niższego Seminarium. Wzrastał w pobożnej rodzinie, jego katechetą w szkole podstawowej był święty kapłan, którego życie i działalność, początkowo na pewno podświadomie, kształtowały w nim atrakcyjny obraz kapłana. W Niższym Seminarium poznał z bliska karmelitów. Tutaj też przeczytał Dzieje duszyśw. Teresy od Dzieciątka Jezus, które, jak twierdził pod koniec życia, ostatecznie zaważyły o tym, że wybrał zakon karmelitański. Miał wówczas niespełna 16 lat i ukończył piątą klasę gimnazjalną dawnego typu.


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Nowicjusz
o. Honorat Gil OCD

Zgodnie z utartym już zwyczajem, kandydaci do nowicjatu wybrali się na kilkudniową – od 22 do 25 lipca – wycieczkę do Zakopanego. Było ich dwunastu. Towarzyszyli im o. Józef Prus i o. Adeodat Surmiński, który od stycznia 1935 roku był prefektem i równocześnie katechetą. 27 lipca kapituła wadowicka wyraziła zgodę na przyjęcie całej dwunastki do zakonu. 9 sierpnia, również zgodnie ze zwyczajem, udali się z o. Augustynem Kozłowskim na Jasną Górę, aby prosić Matkę Bożą o błogosławieństwo na drogę nowego życia. Rozpoczęli je w klasztorze czerneńskim, gdzie znajdował się nowicjat. Każdy otrzymał własną celę. Jako kandydaci mieli prawo do udziału w aktach życia zakonnego, czyli we wspólnych posiłkach, modlitwach, w rekreacji razem z nowicjuszami. O północy wstawali, by z całym zgromadzeniem wielbić Boga psalmami i pobożnymi czytaniami. Znali wprawdzie nieźle łacinę, ale nie wszystkie teksty były dla nich zrozumiałe.

Obłóczyny wyznaczono na środę, 28 sierpnia. Przygotowali się do nich przez ośmiodniowe rekolekcje. Habit zakonny przyjęli z rąk przeora klasztoru, o. Alfonsa Marii Mazurka. Każdy otrzymał też nowe imię jako znak zerwania ze światem i rozpoczęcia życia wyłącznie dla Boga. Odtąd Staszek Warzecha będzie się nazywał brat Rudolf od Przebicia Serca św. Teresy od Jezusa. Po latach, już z własnej inicjatywy, będzie się podpisywał: Rudolf Maria, aby w ten sposób podkreślić swoją wewnętrzną więź z Matką Bożą, którą często nazywał Matuchną.

W Czernej wszystko sprzyjało skupieniu i modlitwie. Rozległy siedemnastowieczny klasztor otoczony był zalesionymi wzgórzami. Wspólnota nowicjacka była liczna i młoda. Oprócz nowicjuszów kleryków, należało do niej sześciu ojców i piętnastu braci konwersów, spośród których sześciu było nowicjuszami.

Na czele tej licznej i młodej wspólnoty stał człowiek w sile wieku, pełen energii, który wiedział, czego chce zarówno w zakresie spraw gospodarczych, jak też na polu życia duchowego zgromadzenia. Lubił swój klasztor i traktował go jako swój dom rodzinny, któremu poświęcił wszystkie swoje siły. "Planów górnolotnych nie mam – mówił do zgromadzenia, kiedy po raz pierwszy obejmował urząd przeora w 1930 roku – a program, którego zamierzam się trzymać, jest bardzo prosty, nieskomplikowany i dla nas jako dla zakonników niezbędnie potrzebny, ten mianowicie, że i sam chcę wypełnić, i od innych tego tylko wymagać, do czego nas śluby zakonne, Reguła, Konstytucje i inne nasze przepisy zobowiązują". Przez wszystkie lata swojej pracy w Czernej zarówno na terenie klasztoru, jak i na terenie gospodarstwa o. Alfons prowadził prace modernizacyjne, dbając równocześnie o duszpasterstwo w kościele i życie duchowe podległej mu wspólnoty. Stwierdzenie, że będzie od podwładnych wymagał tylko tego, co sam wypełnia, nie były pustymi słowami. Mógł powiedzieć za św. Pawłem: "Bądźcie, bracia, wszyscy razem moimi naśladowcami i wpatrujcie się w tych, którzy tak postępują, jak tego wzór macie w nas".

O ile przeor był wzorem przede wszystkim dla ojców, przykładem gorliwego brata zakonnego, który – podobnie jak jego bratanek umiejętnie łączył zalety troskliwego gospodarza z głębokim życiem wewnętrznym – był br. Bogumił Mazurek (1874–1960). W tym czasie w Czernej pracował również świątobliwy o. Kamil Gleczman. W czasie II wojny światowej , podobnie jak przeor, chociaż w innych okolicznościach, wierność powołaniu kapłańskiemu potwierdził ofiarą życia z rąk ukraińskich nacjonalistów (1944 r.).

Bezpośrednim wychowawcą nowicjuszów był ich magister. Brat Rudolf miał w nowicjacie dwóch mistrzów. "Pierwszy, o. Gabriel Klimowski (1899–1981), człowiek serca, poświęcający wiele godzin kierownictwu duchowemu w konfesjonale – wspomina współbrat w nowicjacie – dawał nam dużo okazji do swobody, ale perswazją i prośbą osiągał wiele efektów wychowawczych. Po 8-miu miesiącach pracy o. Gabriela kończył z nami przez 4 miesiące «zmagania» wychowawcze o. Bazyli Jabłoński (1910–1978). Był to mistrz równie dobry, lecz energiczniejszy; z okazji studiów filozoficznych w Belgii a teologicznych w Rzymie zaobserwował funkcjonowanie wzorczych nowicjatów i kolegiów karmelitańskich. Toteż i czerneńskiemu nowicjatowi wlał nowy ożywczy prąd i nadał [nowy] kształt. Brat Rudolf wyszedł spod ręki o. Bazylego przemieniony. Z żywiołowego młodzieńca stał się ułożonym i dziwnie skupionym profesem".

O. Bazyli poprowadził brata Rudolfa i jego współbraci przed ołtarz Matki Bożej Szkaplerznej, gdzie po roku nowicjatu, 29 sierpnia 1936 roku, złożyli pierwsze śluby zakonne na ręce prowincjała o. Franciszka od Nawiedzenia NMP. O głębszej więzi duchowej pomiędzy mistrzem a nowicjuszem świadczy fakt, że wiele lat później o. Rudolf przepisał sobie modlitwę o. Bazylego, ułożoną na srebrny jubileusz ślubów zakonnych. Oto jej tekst:

"Ja, br. Bazyli od św. Anzelma, w dniu srebrnego jubileuszu swej profesji zakonnej, aby doskonalej uwielbić Boga w Trójcy Świętej Jedynego i zasłużyć sobie na Jego nieskończone miłosierdzie, oddaję się Jemu przez ręce Maryi Niepokalanej jako szczególna Jej własność, aby ze mną postępował całkowicie według woli i upodobania swego. Aby ten cel doskonalej osiągnąć, przyrzekam i ślubuję i pod grzechem się zobowiązuję iść zawsze i z miłością

przyjmować wyraźnie poznaną wolę mego Boga. Równocześnie zobowiązuję się do poznawania woli Bożej w sposób łatwo mi dostępny. Chociaż czuję całą nieudolność swoją do wypełnienia tego zobowiązania, całą ufność moją pokładam w nieskończonym miłosierdziu Bożym, jak również w macierzyńskiej pomocy Maryi. Amen".

W ciągu roku nowicjatu liczna początkowo grupa nowicjuszów stopniała o połowę. Razem z bratem Rudolfem habit zakonny otrzymało 14 nowicjuszów, później dołączyło do nich jeszcze dwóch. Śluby zakonne składało tylko dziewięciu, w tym sześciu alumnów Niższego Seminarium. Najstarszy z profesów, br. Elizeusz Trzeciak (1906–1982), był młodym kapłanem z diecezji kieleckiej. Jako najstarszy był seniorem nowicjatu. Bezpośrednio po profesji rozstał się ze swoimi kolegami: oni kontynuowali studia, o. Elizeusz natomiast został skierowany do pracy duszpasterskiej. Br. Kolumban Węgrzyn, który przed wstąpieniem do zakonu był alumnem seminarium diecezjalnego, wyjechał do Krakowa studiować teologię, natomiast bracia Artur Wiosna i Fryderyk Gilih, Jugosłowianin, udali się na dalsze studia do zakonnego Kolegium Filozoficznego na Górę Karmel. Tak więc 10 września magister nowicjatu, o. Bazyli Jabłoński, przywiózł do Wadowic tylko byłych alumnów Niższego Seminarium. Najmłodszym z nich był brat Rudolf od Przebicia Serca św. Teresy od Jezusa.


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Kleryk
o. Honorat Gil OCD

Egzamin dojrzałości

Brat Rudolf ze swoimi współbraćmi wrócił do gniazda, które opuścił przed rokiem. W ciągu tego roku wiele się zmieniło w jego życia. Z młodego gimnazjalisty stał się młodym karmelitą, który w dalszym ciągu miał być jeszcze gimnazjalistą, ponieważ przełożeni zakonni postanowili, że cały kurs, przed rozpoczęciem studiów filozoficznych, ma zdać egzamin dojrzałości.

Klerycy zamieszkali oczywiście w klasztorze, na drugim piętrze południowego skrzydła. Chociaż przedtem jako alumni nie mogli przebywać na terenie klasztoru, nie był im on jednak obcy. Zwłaszcza nie byli im obcy mieszkańcy klasztoru, z którymi spotykali się przy różnych okazjach. Bliski im był klasztorny ogród, na terenie którego również alumni mieli swoje miejsce gier i zabaw, bliskie im były okoliczne góry i okoliczne miejscowości. Brat Rudolf miał bliżej do rodzinnego domu. Wprawdzie nie mógł go odwiedzać, ale od czasu do czasu mogli to czynić ojciec i rodzeństwo.

W wadowickim klasztorze, podobnie zresztą jak i w Czernej, po wiosennej kapitule prowincjalnej zaszły istotne zmiany. Dotychczasowy przeor, o. Antoni Foszczyński, został I definitorem prowincjalnym i chociaż pozostał w Wadowicach, często wyjeżdżał, zajmował się bowiem odzyskaniem dawnych klasztorów. Na urzędzie przeora zastąpił go o. Gabriel Klimowski, były magister brata Rudolfa z Czernej. Dla kleryków ważniejszym od przeora był jednak magister, bezpośrednio odpowiedzialny za ich wychowanie. Od wiosny był nim o. Augustyn Kozłowski, rodem z Wadowic, dobrze znany zarówno w klasztorze, jak i w rodzinnym mieście. Był dobrym kaznodzieją, w latach dwudziestych przez pewien czas był kapelanem więziennym, a kilka lat przed wybuchem II wojny światowej został pomocniczym kapelanem miejscowego garnizonu wojskowego. Lubił wojsko, a wojskowy sposób bycia wyraźnie mu imponował. Nie zawsze wpływało to korzystnie na jego relacje ze wspólnotą zakonną, niekiedy bowiem mylił mu się klasztor z koszarami. Cierpieli na tym bardziej wrażliwi klerycy. Dla nich ten "wojskowy magister", jak go nazwał kolega brata Rudolfa, był o tyle trudny do akceptacji, że diametralnie różnił się od obu magistrów nowicjatu, zwłaszcza od łagodnego i dobrego o. Gabriela. Brat Rudolf był już jednak na tyle dojrzały duchowo, że "przeszedł zwycięsko ogniową próbę".

Jak wiemy, Stanisław Warzecha wstąpił do nowicjatu po ukończeniu piątej klasy gimnazjalnej dawnego typu. Taka była wówczas praktyka. Budziła ona jednak coraz więcej oporów w odrodzonej prowincji. Coraz mocniej odczuwano potrzebę dostosowania studiów zarówno do potrzeb własnych, jak i wymagań duszpasterskich. Kiedy przed laty zaistniała alternatywa fundacji w Krakowie lub w Wadowicach, o. Jan Bouchaud uważał, że ojcowie nie są przygotowani do pracy w dużym mieście. Był przekonany, że otwarcie alumnatu w Wadowicach i kształcenie jego uczniów w miejscowym gimnazjum dostarczy zakonowi kandydatów odpowiednio przygotowanych do podjęcia studiów filozoficznych i teologicznych. Przekształcenie alumnatu w prywatne gimnazjum dało wprawdzie zakonowi większy wpływ na wychowanie chłopców, spowodowało jednak obniżenie poziomu nauczania, zwłaszcza w pierwszych latach, kiedy w szkole uczyli zakonnicy do tego nieprzygotowani. Aby uzyskać prawa państwowe dla szkoły, a także posiadać wpływ na kierunek wychowania, niezbędne było wykształcenie przynajmniej kilku własnych nauczycieli. Ponadto w prowincji przewagę zdobyło sobie przekonanie, że klerycy przed podjęciem studiów seminaryjnych powinni ukończyć szkołę średnią z egzaminem dojrzałości włącznie. Uważano, że tylko w takiej sytuacji ich decyzja złożenia ślubów zakonnych będzie w pełni wolna. Uważano też, że należy zadbać o wykształcenie wyższe dla lektorów uczących filozofii i teologii. Tak więc troska o zapewnienie własnej kadry zarówno dla prywatnego gimnazjum, jak i dla kolegiów zakonnych skłoniła przełożonych prowincji do umożliwienia klerykom zdawania matury. Pierwsza grupa kleryków zdała egzamin dojrzałości w trybie eksternistycznym w V Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego w Krakowie w maju 1932 roku, druga – ośmioosobowa – w roku 1936 egzaminy pisemne zdawała w Collegium Marianum Palotynów na Kopcu pod Wadowicami, a egzaminy ustne we własnym gimnazjum na Górce. Tylko dwóch z nich zdawało po jednym egzaminie ustnym, pozostali zaś byli z nich zwolnieni, ponieważ z egzaminów pisemnych otrzymali oceny bardzo dobre.

Brat Rudolf i jego koledzy w ciągu półtora roku mieli przerobić materiał trzech klas: szóstej, siódmej i ósmej. Dopiero w połowie października dowiedzieli się, jak praktycznie będzie wyglądało przygotowywanie się do egzaminu. Dzięki staraniom o. Józefa Prusa, naczelnik Kuratorium Okręgu Szkolnego w Krakowie zgodził się, że pod koniec roku szkolnego 1936/37 zdadzą egzamin eksternistyczny z klas szóstej i siódmej, który będzie równoznaczny z egzaminem wstępnym do klasy ósmej w Prywatnym Gimnazjum Karmelitów Bosych w Wadowicach. Tylko oni byli jej uczniami. Program pierwszych dwóch klas przerabiali pod kierunkiem: Jana Dihma (historia), Władysława Salamona (łacina i biologia), Tadeusza Hanusiaka (język polski) i Henryka Gawora (język grecki, język niemiecki i matematyka).

W zasadzie przerobienie dwóch klas gimnazjalnych w ciągu jednego roku szkolnego, i to pod kierunkiem wytrawnych profesorów, nie przekraczało możliwości przeciętnie zdolnych i pilnych studentów. Trzeba jednak pamiętać, że brat Rudolf i jego koledzy byli klerykami zakonnymi i studia nie zwalniały ich z żadnych obowiązków życia zakonnego. A każdego dnia zajmowały one kilka godzin. I tak kleryk codziennie dwie godziny spędzał na modlitwie myślnej, uczestniczył we mszy św., odmawiał wspólnie brewiarz, dwa razy dziennie poświęcał kilka minut na rachunek sumienia, kwadrans na czytanie duchowne, w każdym tygodniu magister miał dla kleryków naukę o życiu zakonnym, trochę czasu zajmowało również utrzymanie porządku w klasztorze. Zresztą nie tyle był ważny czas, jaki należało poświęcić na te praktyki, ile dyscyplina wewnętrzna, aby nauka nie była czymś najważniejszym, aby nie angażowała w pełni sił duchowych, aby "nie wysuszała umysłu". Mistrzowie duchowi zawsze przestrzegali przed tym studentów, nawet teologii. "Klerycy studenci powinni przede wszystkim wiedzieć, że gdy przykłada się umysł do nauki nawet rzeczy duchowych – przestrzegał o. Jan Baptysta Bouchaud, wychowawca wielu pokoleń polskich nowicjuszów i studentów na przełomie XIX i XX wieku – często wola staje się oschłą i jakby bez czucia. (…) Niech więc klerycy nasi bardzo na to uważają i tak starają się nabywać nauk, aby podczas nich nie zapomnieli o rzeczach duchowych. (…) Jak nauki nie mogą, bez wielkiej szkody dla duszy, zajmować czasu przeznaczonego modlitwie, rozmyślaniu i innym ćwiczeniom duchownym, tak podobnież nie trzeba trawić na modlitwie czasu przeznaczonego naukom" – przestrzegał wytrawny mistrz.

Brat Rudolf, dzięki systematyczności i pilności, podołał obowiązkom studenta, nie zaniedbując równocześnie troski o rozwój własnego życia duchowego, zwłaszcza życia modlitwy. W maju 1938 roku zdał w Prywatnym Gimnazjum Karmelitów Bosych w Wadowicach "gimnazjalny rozszerzony egzamin dojrzałości dawnego typu klasycznego wobec Państwowej Komisji Egzaminacyjnej, powołanej przez KOSK pismem z dnia 30 marca 1938 r.". W skład Komisji wchodzili: Tadeusz Hanusiak – egzaminator z języka polskiego, Józef Borowiec – egzaminator z matematyki, Józef Titz – egzaminator z języka niemieckiego, dr Jan Dihm – egzaminator z historii, Henryk Gawor – egzaminator z języka greckiego i łaciny oraz o. Józef Prus – egzaminator z religii. Przewodniczącym Komisji był Edward Turszmit, dyrektor VI Gimnazjum w Krakowie. Świadectwo dojrzałości nosi datę 25 maja 1938 r. Brat Rudolf otrzymał oceny bardzo dobry z religii, polskiego i łaciny, dobry z greki, historii, fizyki, propedeutyki filozofii i ćwiczeń cielesnych, a dostateczny z niemieckiego i matematyki. Z fizyki, propedeutyki i ćwiczeń wpisano oceny końcowe z ostatnich klas gimnazjum. Był to pierwszy egzamin dojrzałości w Gimnazjum na Górce; w tym roku młodzież polska po raz ostatni zdawała egzamin dojrzałości po ukończeniu ośmioklasowego gimnazjum dawnego typu.

Studia seminaryjne

Po maturze brat Rudolf rozpoczął studia filozoficzne, również w Wadowicach. Nowy rok szkolny, czy raczej akademicki, rozpoczął się jednak dopiero 24 września, po ośmiodniowych rekolekcjach rocznych. Tak więc maturzyści mieli czas odpocząć po kilkunastu miesiącach intensywnej nauki. Czas ten spędzili we własnym klasztorze. Wówczas nie było zwyczaju, aby klerycy wyjeżdżali na wakacje do innego klasztoru. Za to częściej chodzili na kilkugodzinne przechadzki w okoliczne góry, czy też urządzali całodzienne wycieczki na dalsze szczyty. Ponadto pomagali w klasztornym gospodarstwie, zwłaszcza podczas żniw.

Pod koniec wakacji w klasztorze znacznie wzrosła liczba młodzieży zakonnej. Do sześcioosobowego pierwszego roku filozofii dołączyło się kilkunastu młodych profesów z Czernej, którzy przyjechali do Wadowic, aby tutaj ukończyć dwuletnie liceum i zdać egzamin dojrzałości. Właśnie w tym roku oddano do użytku trzecie piętro nad zachodnim skrzydłem klasztoru, gdzie mieli zamieszkać. To od nich ta część klasztoru otrzymała nazwę "liceum". Byli to uczniowie pierwszej klasy liceum nowego typu, przyjęci do gimnazjum na rok szkolny 1934/35. W maju tego roku definitorium prowincjalne potwierdziło, że odtąd do nowicjatu będzie się przyjmować absolwentów gimnazjum.

W ramach dwuletniego studium filozofii brat Rudolf, oprócz dyscyplin ściśle filozoficznych, jak metafizyka, ontologia, logika, metodologia, psychologia, historia filozofii, uczył się także apologetyki, historii Kościoła, języków greckiego i francuskiego i śpiewu gregoriańskiego. Można zauważyć brak łaciny. Tę już wszyscy na tyle dobrze znali, że bez trudu mogli korzystać z łacińskich podręczników, słuchać wykładów w tym języku, również po łacinie odpowiadać i zdawać egzaminy zarówno pisemne, jak i ustne. Na pierwszym roku filozofii lektorami byli o. Hieronim Pszczółka i o. Robert Mrugacz. O. Hieronim był już doświadczonym nauczycielem. Od 1920 roku uczył w Prywatnym Gimnazjum najpierw religii, łaciny, języka polskiego i matematyki, potem już tylko łaciny, a po II wojnie światowej był znany jako świetny znawca i wykładowca teologii moralnej. O. Robert w roku 1938 ukończył studia teologiczne (w roku poprzednim otrzymał święcenia kapłańskie) i został ojcem duchownym w Prywatnym Gimnazjum. Nie wiemy, jak podzielili się przedmiotami.

Drugi rok filozofii brat Rudolf z kolegami miał kontynuować w Krakowie, ustępując miejsca w Wadowicach młodszym współbraciom, którzy przybyli tam z nowicjatu, aby rozpocząć naukę w liceum. Było ich piętnastu. 18 czerwca zdał komisyjny egzamin z wszystkich przedmiotów pierwszego kursu. Komisji przewodniczył prowincjał, o. Franciszek Kozicki. Na mocy prawa, członkiem komisji był również nowy przeor klasztoru, o. Augustyn Kozłowski, którego na urzędzie magistra po kapitule prowincjalnej zastąpił o. Onufry Walczak. Nowy magister usposobieniem bardziej przypominał o. Gabriela Klimowskiego, niż swego bezpośredniego poprzednika na tym urzędzie. W ten sposób ukształtował się zarząd klasztoru na cały okres wojenny, czego wówczas nikt nie mógł przewidzieć.

Od wiosny poprzedniego roku nad Europą gromadziły się coraz ciemniejsze chmury. Zdawano sobie sprawę, że zbiera się na wielką burzę wojenną. Rozbiór Czechosłowacji, zajęcie przez Niemców Czech i Kłajpedy, żądania wysuwane przez Hitlera wobec Polski nie pozostawiały złudzeń, że obejmie ona również Polskę. W Polsce powołano pod broń rezerwistów zwolnionych do cywila w jesieni 1938 i na wiosnę 1939 roku. Przełożeni prowincji zaczęli niepokoić się o los młodzieży zakonnej, zgromadzonej w klasztorach w pobliżu zachodniej granicy państwa.

Nie mając wpływu na przebieg wielkich wydarzeń, trzeba było kierować bieżącym życiem prowincji. Kilka tygodni po egzaminie, 8 lipca 1939 roku, zgodnie z planem brat Rudolf z kolegami wyjechał do klasztoru w Krakowie. Dziesięć dni później definitorium prowincjalne zmieniło pierwotne plany i podjęło decyzję o wysłaniu tego kursu do klasztoru we Lwowie. W roku 1932 rozpoczęto tam budowę centralnego kolegium dla prowincji. Aby w tworzącym się domu zakonnym łatwiej zaprowadzić regularne życie zakonne, w roku 1935 wysłano tam kleryków z drugiego roku teologii, którzy jednak w następnym roku zostali przeniesieni do Czernej, gdzie w tym czasie nie było nowicjuszów. W tym samym celu udawał się do klasztoru we Lwowie drugi rok filozofii. Dnia 7 sierpnia brat Rudolf był już we Lwowie. Jego kolejnym magistrem został o. Bernard Smyrak, redaktor miesięcznika "Głos Karmelu" i dobrze zapowiadający się pisarz. W poprzednim roku akademickim rozpoczął wprawdzie studia z zakresu historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale bardziej ciągnęła go działalność, niż systematyczne ślęczenie nad książką.

Trzy tygodnie później lawina ludzka ruszyła na wschód. Łudzono się, że tam wojna nie dotrze, że na wschodnich rubieżach Polski będzie można bezpiecznie przeczekać do zakończenia wojny. W lawinie tej znaleźli się nowicjusze i klerycy karmelitańscy z Czernej, Wadowic i Krakowa, a także – zwłaszcza młodsi – ojcowie i bracia. W wyniku tej migracji wspólnota klasztorna we Lwowie wzrosła do 45 osób.

Kiedy już w pierwszych dniach września samoloty niemieckie zaczęły bombardować Lwów, w klasztorze wybuchła panika. Jedni chcieli uciekać do klasztoru w Wiśniowcu, inni przez Rumunię do Rzymu. Tę drugą alternatywę radził wybrać wadowicki profesor Jan Dihm, który również znalazł się we Lwowie. Uważał, że miasto wcale nie jest bezpieczne przed atakiem niemieckim, przewidywał również możliwość inwazji sowieckiej ze wschodu. Brat Rudolf znalazł się wśród tych, którzy z polecenia prowincjała udali się do Wiśniowca. Szli w kilku grupach. On najpewniej szedł z grupą o. Roberta Mrugacza. Aby uniknąć ostrzelania przez samoloty niemieckie, szli nocami, a w dzień odpoczywali. Tragiczny dzień 17 września zastał ich w Wiśniowcu. Tamtejszy klasztor został fundowany w 1644 roku przez słynnego Jeremiego Wiśniowieckiego, skasowany zaś przez władze rosyjskie w 1832 roku. Sto lat po kasacie karmelici wrócili do starych budowli (1931). W tym czasie istniała tam kilkuosobowa wspólnota.

Obawa przed bolszewikami była znacznie większa niż przed Niemcami, dlatego "bieżeńcy" bezzwłocznie wyruszyli w drogę powrotną. Było coraz niebezpieczniej. Z nieba groziły niemieckie samoloty, na ziemi zaś wrogie nastawienie części ludności ukraińskiej. Poczucia bezpieczeństwa dodawały spotykane tu i ówdzie oddziały polskiej armii. Na krótko zatrzymali się w Krzemieńcu, w budynku słynnego ongiś Liceum. We Lwowie prowincjał polecił im wracać do Krakowa. San, który już wówczas stał się rzeką graniczną, dzielącą ziemie polskie zagrabione przez Niemców i Sowietów, brat Rudolf ze swoją grupą przekroczył pod Jarosławiem w nocy, łódką. Tutaj grupa rozproszyła się i każdy, jak kto mógł, na własną rękę – najczęściej pociągiem – wracał do Krakowa.

Grupa adeptów filozofii ponownie zebrała się w Krakowie, już pod okupacją niemiecką, w październiku, najpewniej pod koniec tego miesiąca. W tym czasie zwyczajnie w kolegiach zakonnych rozpoczynał się nowy rok akademicki. Przypuszczalnie rozpoczęto go również i w tym roku. Przeorem klasztoru był wówczas dobrze im znany o. Gabriel Klimowski, magistrem zaś o. Paweł Gut, równocześnie bardzo aktywny jako duszpasterz. Ponieważ w Krakowie trudno było wyżywić tak liczne zgromadzenie, już z końcem listopada tego roku kurs brata Rudolfa przeniesiono do klasztoru Czernej. W Czernej brat Rudolf przeżył niezwykle mroźną pierwszą zimę wojenną. Klasztor nie posiadał zapasów węgla na zimę, a stare, wilgotne mury wymagały dużo opału. Brat Rudolf odmroził wówczas ręce. Ślady tych odmrożeń pozostały mu na całe życie.

W czasie rocznego pobytu w Czernej brat Rudolf ukończył drugi rok filozofii i razem z kolegami został promowany na pierwszy rok teologii, ale już w Krakowie. Wracali do Krakowa, ponieważ musieli zwolnić cele dla przyszłych nowicjuszów. Ponadto pozostawała w klasztorze grupa młodych profesów, która wstąpiła do nowicjatu w jesieni 1939 roku.

W styczniu 1940 roku, na polecenie władz niemieckich, większą część ogrodu i zachodniego skrzydła klasztoru w Krakowie oddano do użytku Polakom wysiedlonym z Poznańskiego. Regularne życie zakonne, jak życie każdej rodziny, wymaga własnej przestrzeni. Takiej przestrzeni nie można było zapewnić ówczesnej wspólnocie zakonnej, tym bardziej, że nie wszyscy zakonnicy rozumieli jej potrzebę, co nie było bez szkody dla poziomu życia zakonnego. Pamiętać przy tym trzeba, że klasztor był domem formacyjnym. Sytuacja wspólnoty zakonnej jeszcze bardziej pogorszyła się, gdy w pierwszych dniach stycznia 1943 roku Niemcy zajęli prawie cały klasztor, z wyjątkiem kościoła i pomieszczeń bezpośrednio z nim związanym. Większość zakonników, w tym wszyscy klerycy, musieli przenieść się do Czernej. W Krakowie zostali tylko ci, którzy byli niezbędni dla obsługi kościoła. Odtąd klasztor służył oddziałom niemieckim cofającym się z frontu wschodniego.

Ostatniego grudnia lub w pierwszych dniach stycznia 1944 roku brat Rudolf z trzema kolegami wyjechał do Czernej, by tam kontynuować czwarty rok teologii i przygotować się do święceń kapłańskich.

W normalnych warunkach brat Rudolf, zgodnie z ówczesną praktyką, otrzymałby święcenia kapłańskie po trzecim roku teologii. W czerwcu 1941 roku definitorium prowincjalne postanowiło, że w czasie wojny zarówno klerycy, jak i bracia donaci nie będą składali ślubów uroczystych, a klerycy otrzymają święcenia kapłańskie dopiero po zakończeniu wojny lub po ukończeniu czwartego roku teologii. W roku następnym decyzję tę jeszcze bardziej obostrzono i klerykom, którzy już ukończyli cały kurs teologii, polecono jeszcze przez rok studiować teologię duchowości. Do święceń kapłańskich mieli być dopuszczani sukcesywnie, według uznania prowincjała. Krok ten tłumaczono "specjalnymi warunkami naszych czasów". Najpewniej chodziło o zapewnienie klerykom pełnej wolności wyboru, jak też o to, by nie zwracać uwagi okupantów większą liczbą jednocześnie wyświęconych kapłanów.

Duchowe przygotowanie do kapłaństwa

Postanowienia definitorium prowincjalnego tylko częściowo dotyczyły brata Rudolfa: rok później został kapłanem, natomiast uroczyste śluby zakonne złożył we właściwym terminie, czyli po ukończeniu 21. roku życia. Stało się to 21 listopada 1940 roku w Krakowie, niedługo po rozpoczęciu studiów teologicznych, na ręce ówczesnego prowincjała o. Franciszka Kozickiego.

Nie wiemy, jak się do nich przygotowywał. Z całą pewnością uważał je za swoje szczególne zaślubiny z Chrystusem. Symbolem i zewnętrznym znakiem tych zaślubin był krzyż z wizerunkiem Ukrzyżowanego, który otrzymał w dniu ślubów prostych, i który odtąd stale nosił na swojej piersi. Brat a później ojciec Rudolf był łatwo rozpoznawalny po zewnętrznej sylwetce: lekko przygarbiony, ze skrzyżowanymi rękami ukrytymi pod szkaplerzem. Była to dla niego postawa naturalna, nie było w niej żadnej sztuczności. "Prawą dłonią trzymał krzyż profesyjny, przypięty z lewej strony, i przyciskał (może z miłością) do serca, tak żeby nikt tego nie dostrzegał. Stąd wyglądał nieco skrępowany. Ale to wskazywało, jak miłował krzyż Pana Jezusa; że na krzyżu opierał swe życie, a skarb swój taił w sercu. Ta postawa była u niego tak regularna, że z przyzwyczajonych do takiego jego wyglądu mało kto może uprzytomniał sobie, co ona oznacza".

"Pokochał brat Rudolf – kontynuuje swoje wspomnienia jego współbrat zakonny – krzyż z wyboru, mianowicie umartwienia. A było ich co nie miara w ciągu sześciu lat mrocznej okupacji, zimnej, głodnej, czyniącej z ludzi obszarpańców, zastraszającej wsie i miasta. Gdy w zimie z 1939 na 1940 roku poprzemrażaliśmy sobie w Czernej uszy, nosy, palce u rąk z powodu braku węgla, najwięcej ucierpiał brat Rudolf, który oszpecającej palce opuchliny nie zdołał się już nigdy pozbyć. Był potem rok w Krakowie podczas kursu teologii, kiedy od stycznia do połowy lipca nie widzieliśmy absolutnie czegokolwiek z nabiału. Dla chorego na żołądek brata Rudolfa nowe źródło cierpień; w żadnym z tych i im podobnych przypadków nie słyszało się skargi z jego ust. (…)

Znanym był brat Rudolf z wierności wszystkim przepisom i porządkowi domowemu, a tzw. drobne rzeczy nie były dla niego nieważne. Toteż gdy starszy kurs organizował jakąś akademię, wówczas autorowi humoreski tematów dostarczały m. in. Migawkowe fakciki zachowań brata Rudolfa. Śmiali się wszyscy, ale znaczna część musiała sobie zdawać sprawę, że choć żart skierowany był do bawiącego się towarzystwa, wykorzystano jednak budujący szczegół z naszego kleryckiego życia. Dla oszczędzenia rzekomo ojcu przeorowi kasowych kłopotów z nabyciem opału, brat Rudolf nie pogardził nawet latającymi po korytarzu strużynami i papierkami".

Zarówno dla profesorów, jak i dla kolegów brat Rudolf był wzorem etyki studenckiej. "W czasie egzaminów pisemnych nie zawsze byliśmy dozorowani, bo i tak profesor wiedział, co kto umie, ale zawsze egzamin pisemny służył za kryterium, jak kto umie i jak sobie radzi, i jak będzie potem sobie radził. Po jednym z takich egzaminów, a był to ostatni po czwartym roku egzamin pisemny, profesor odrzucił wypracowanie jednemu z nas, choć nawet napisane było na bardzo dobrze. Podstawą odrzucenia było: brat X nie mógł lepiej niż brat Rudolf napisać zadania, mógł tylko napisać z książki za pazuchą! Brat Rudolf był szczery, prostolinijny, uczciwy…".

We wrześniu 1941 roku, w czasie rocznych rekolekcji, które głosił o. Konstantyn, kapucyn, brat Rudolf zaczął prowadzić notatnik duchowy. Najczęściej wpisywał do niego pojedyncze zdania, słowa czy też wezwania do różnych świętych z prośbą o modlitwę. Podobnie jak jego "siostrzyczka", św. Teresa od Dzieciątka Jezus, którą nazywał też swoją "mistrzynią", uważał, że święci w niebie są po to, by tu na ziemi pomagali swojemu braciszkowi. Zdarzało się, że układał w swoim notatniku własną litanię do wszystkich Świętych. Zapisywał tam również dla pamięci postanowienia podjęte w czasie miesięcznych dni skupienia, rocznych rekolekcji czy przy innych okazjach. Zapiski te potwierdzają cytowane wyżej wspomnienia kolegi brata Rudolfa z czasów kleryckich o umiłowaniu przez niego cierpienia i wierności w małym. 7 marca 1942 roku, w czasie miesięcznego dnia skupienia, zapisał: "Umiłowanie woli Bożej w cierpieniach. Pobudki: Jezus Ukrzyżowany". Poprzez wyrzeczenie się siebie, przyjmowanie codziennych cierpień, wierność w drobnych rzeczach, podobnie jak jego mistrzyni, św. Teresa od Dzieciątka Jezus, pragnął powiedzieć Chrystusowi, że Go kocha. Pod koniec tego samego miesiąca zapisał: "Głupstwami świadczyć – Quidquid mihi fecisti [Cokolwiek dla Mnie uczyniłeś]. O Jezu, ja pragnę Cię kochać. W małych rzeczach fidelis [wierny]. O Jezu, ja pragnę Cię kochać, jak jeszcze nie byłeś kochany!". Dostrzegamy tu wyraźne połączenie miłości z wiernością.

Chociaż zbliżały się święcenia kapłańskie – dwa miesiące wcześniej przyjął subdiakonat – nie obiecuje, jak wielkich rzeczy dokona dla Chrystusa, gdy zostanie jego kapłanem i apostołem, ale już teraz pragnie Mu dowieść swojej miłości w monotonnym życiu kleryka–studenta, które składa się z powtarzanych codziennie czynności: udział w aktach wspólnych zgromadzenia, udział w wykładach, nie zawsze najciekawszych, przestawanie codziennie z tymi samymi ludźmi, doświadczanie ich słabości, a także dbanie o porządek we własnej celi i w klasztorze. To wszystko można wykonywać z rutyną, ze zniechęceniem, a można też ożywić miłością do ludzi i do Boga. Bo miłość Boga nie może istnieć w oderwaniu od miłości tych, za których Chrystus umarł na krzyżu. Stąd pojawia się i taka notatka: "Miłowanie Boga w bliźnich", połączona z prośbą do św. Teresy od Dzieciątka Jezus, aby go nauczyła takiej miłości. Trzy lata później, kilka miesięcy po święceniach kapłańskich, kiedy już nie tylko wiedział, ale i doświadczył, że kapłaństwo Chrystusowe jest owocem krzyża, w dniu odnowienia ślubów zakonnych zanotował: Cruci affixus sum cum Christo, czyli: "razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża"(Ga 2, 19; 15r). Pisząc te słowa św. Pawła, bardziej myślał o swoich ślubach zakonnych niż o kapłaństwie. Składając je i żyjąc nimi, wyrażał wolę naśladowania Chrystusa w Jego posłuszeństwie, ubóstwie i czystości. To właśnie przez nie, naśladując Apostoła narodów, "został z Chrystusem przybity do krzyża".

W czasie studiów seminaryjnych klerycy nie tylko przyswajają sobie wiedzę niezbędną do pełnienia posługi kapłańskiej, ale są formowani na godnych szafarzy tajemnic zbawienia. Jednym z elementów tej formacji jest stopniowe wprowadzanie w obowiązki kapłańskie poprzez przyjmowanie kolejnych posług i święceń. Przyjmowanie ich było poprzedzone rekolekcjami, które dawały okazję do refleksji nad własnym życiem duchowym. 18 stycznia 1942 roku brat Rudolf otrzymał święcenia subdiakonatu u bonifratrów w Krakowie. Poprzedziły je siedmiodniowe rekolekcje, odprawione już w listopadzie poprzedniego roku. Przyjęcie subdiakonatu w ówczesnej praktyce Kościoła wiązało się z podjęciem zobowiązania życia w celibacie, stąd nic dziwnego, że – jak można wnioskować z notatek brata Rudolfa – szczególnie temu tematowi były poświęcone rekolekcje. Oto kilka myśli usłyszanych w czasie tych rekolekcji i zanotowanych: "Osamotniony zstąpić do własnego serca, by się złączyć z Tym, który mię nigdy nie opuszcza". Nie jest więc kapłan osamotniony, kiedy pamięta, że jesteśmy dziećmi Ojca Niebieskiego, Niepokalanej Matki, że jesteśmy braćmi Jezusa. "Kapłan, przepasany pasem czystości, musi przynieść światu to, czego mu najpilniej potrzeba: panowanie nad sobą i powściągliwość. – Niepokalane Serce jest dla nas wzorem i środkiem czystości; było ono tak czystym dzięki swemu zjednoczeniu z Jezusem. To samo musi się stosować do kapłana". "Prawdziwie powiedzieć trzeba, że odrobina nabożeństwa do osoby Pana Jezusa skuteczniej chroni duszę od upadków i niewierności przeciw anielskiej cnocie, niż wszystkie środki razem wzięte". W dniu święceń brat Rudolf zanotował modlitwę: "Ojcze Najmiłosierniejszy, przez Najsłodsze Serce Jezusa, przez Niepokalaną Matkę i Świętych, błagam Cię, rozpal duszę moją płomieniem Twej miłości i daj mi łaskę jak największą liczbę dusz przyciągnąć do Twej miłości".

Na kolejny stopień święceń czekał brat Rudolf ponad rok. W maju 1943 roku definitorium prowincjalne postanowiło, że z czterech studentów trzeciego roku teologii diakonat otrzyma tylko dwóch: brat Otto Filek i brat Rudolf. Pozostali dwaj koledzy musieli jeszcze jakiś czas poczekać.

Święcenia diakonatu, również poprzedzone rekolekcjami, otrzymał 29 czerwca 1943 roku w Krakowie. W dniu tym zanotował tylko: "Accipe Spiritum Sanctum – Przyjmij Ducha Świętego". Pamięć o obecności Ducha Świętego szczególnie mu towarzyszyła w czasie przygotowań do tych święceń. W trakcie rekolekcji wpisał do swojego notatnika strofę z brewiarzowego hymnu do Ducha Pocieszyciela, obiecanego uczniom przez Chrystusa: "Consolator optime, / Dulcis hospes animae, / Dulce refrigerium – Najlepszy Pocieszycielu, / słodki Gościu duszy, / słodkie orzeźwienie".

Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień, kiedy mógł o sobie powiedzieć: "Tu es sacerdos in aeternum – Jesteś kapłanem na wieki", i krzyczeć w głębi serca z Izajaszem prorokiem: "Audite insulae et populi: Dominus ab utero matris vocavit me – Wyspy, posłuchajcie mnie! / Ludy najdalsze, uważajcie! / Powołał mnie Pan już z łona mej matki!". Ile w tych słowach radości i wdzięczności za dar kapłaństwa otrzymany darmo od Boga!

Kapłaństwo przeżył brat Rudolf jako zobowiązanie do pełnego oddania się Bogu, którego obecność adorował w głębi swojej duszy: "Uwielbiam Cię, Trójco Najświętsza, we mnie obecna!". Pragnął pozwolić działać Chrystusowi w sobie, pragnął się stale wsłuchiwać w Jego słowa, aby je wprowadzać w życie, aby prowadzić grzeszników do Niego: "Dać działać Chrystusowi w mej duszy, nie wyprzedzać działania Jego, ale iść za nim". "Mów do mnie, Jezu, a mów do mnie wciąż! Czymże jest dusza moja, pozbawiona dialogu z Tobą, Jezu?". Wzorem przeżywania obecności Jezusa była dla niego Maryja, dlatego prosił Ją: "Niepokalana! Przygotuj serce moje dla Jezusa". Obecność Boga w duszy była dla niego największym dobrem, z którym żadne inne dobro ziemskie nie mogło rywalizować: "W Tobie, Boże, mam wszystko: i niebo, i ziemię!".

Brat Rudolf z tak wielkim napięciem przeżywał dni poprzedzające święcenia, że w czasie rekolekcji utracił sen. O. Apoloniusz Godyń, który jako ceremoniarz miał kierować obrzędami święceń kapłańskich, w trosce o kondycję fizyczną przyszłego prezbitera, wieczorem podał mu środek nasenny. Ponieważ rano brat Rudolf nie wstał w przewidzianym czasie, poszedł go obudzić. Zapukał raz i drugi, a kiedy ten nie odpowiadał, wszedł do celi i zobaczył go leżącego w łóżku. W pierwszym momencie przeraził się, sądząc, że jego podopieczny nie żyje. Aby go obudzić, musiał nim przez chwilę dobrze poruszać.

Święcenia miały miejsce 24 czerwca 1944 roku, rankiem, w kościele czerneńskim. Brat Rudolf i jego współbrat Otto Filek przyjęli je z rąk bpa Stanisława Rosponda, który w tym czasie wizytował parafię w Paczółtowicach. Ustronie czerneńskie sprzyjało skupieniu uwagi wyłącznie na ważności przeżywanej chwili. "Do ostatniego momentu przed rozpoczęciem ceremonii – wspomina o. Otto – o niczym i o nikim nie myśleliśmy, jak tylko o świętości kapłaństwa, która miała na nas spłynąć. Niczym innym nie wolno było się wówczas zajmować. Przybyłymi na święcenia gośćmi zaopiekował się o. magister Bazyli, a nawet sam o. przeor Alfons. Ja dopiero stojąc z orszakiem w bramie kościoła na przyjęcie biskupa, zobaczyłem wśród wchodzących, kto przybył…". Do brata Rudolfa nikt nie przyjechał. Chociaż jego rodzinne Bachowice nie leżały daleko, były już jednak w Reichu, a Czerna znajdowała się w Generalnym Gubernatorstwie, czyli za granicą. Neoprezbiter miał co złożyć Chrystusowi w darze podczas swojej pierwszej mszy świętej, odprawianej razem z biskupem.

Następnego dnia po święceniach odprawił mszę św. prymicyjną w klasztorze krakowskim, a 9 lipca w Czernej. Mszę św. prymicyjną w rodzinnej parafii o. Rudolf odprawił już po zakończeniu wojny. Kazanie prymicyjne wygłosił o. Augustyn Kozłowski, przeor klasztoru w Wadowicach. Kaznodzieja, zgodnie ze swoim zwyczajem, w czasie kazania zwrócił się do prymicjanta ze znaną wszystkim apostrofą, zaczynającą się od słów: Tremendum mysterium, której tenże – również zgodnie ze zwyczajem – wysłuchał stojąc.


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

 Wychowawca
o. Honorat Gil OCD

Jak już wspomniano wyżej, bezpośrednio po święceniach o. Rudolf został pomocnikiem magistra nowicjuszów w Czernej. I odtąd, z krótką przerwą (1951–1952 i 1953–1954) przez prawie pięćdziesiąt lat pełnił obowiązki wychowawcy młodzieży zakonnej: dwa lata był socjuszem w Czernej (1944–1946), trzy lata magistrem w Wadowicach (1946–1948 kleryków, 1952–1953 nowicjuszów), piętnaście lat magistrem studentów teologii w Krakowie (1948– –1951, 1954–1966), dziewięć lat magistrem nowicjuszów w Czernej (1972–1981) i osiemnaście lat ojcem duchownym Niższego Seminarium w Wadowicach (1966–1972 i 1981–1993). W większości przypadków obowiązki te łączył z urzędem podprzeora klasztoru. Był więc najbardziej doświadczonym wychowawcą w dziejach odrodzonej prowincji polskiej, a najpewniej również w całych dziejach prowincji polskiej. Tylko nieliczni zakonnicy okresu powojennego nie zetknęli się z nim jako wychowawcą.

W Niższym Seminarium jako ojciec duchowny był spowiednikiem i organizatorem życia religijnego alumnów. W nowicjacie wprowadzał młodych w życie zakonne, przede wszystkim jednak w życie modlitwy w konferencjach i rozmowach osobistych. Pierwsza gorliwość młodych ułatwiała pracę, własne zaś doświadczenie ostrzegało przed emocjonalnym podejściem do życia, tak częstym u młodych. Trzeba było umiejętności mistrza, by nie gasząc gorliwości, wspomagać u młodych proces dojrzewania w życiu duchowym, który zresztą trwa przez całe życie, na każdym etapie osiągając (lub nie) dojrzałość właściwą wiekowi. Praca ze studentami teologii była jeszcze bardziej wymagająca, szczególnie kiedy oczekiwali oni pomocy w podejmowaniu decyzji przed złożeniem uroczystych ślubów zakonnych i przyjęciem sakramentu kapłaństwa.

"Z całą pewnością – wspomina jego wychowanek z nowicjatu – był magistrem wymagającym. Nie cofał się przed częstym pouczaniem i upominaniem, jednak zawsze bez okazywania emocji, choć nieraz miałby słuszne powody, aby się zdenerwować. Wobec trudności, z którymi się do niego przychodziło, sam zachowywał spokój i starał się wlewać prawdziwy pokój w nasze młode serca i umysły, którymi czasem wstrząsały rozmaite passiones (o których wiele nam mówił na podstawie Instructio novitiorum o. Jana a Jesu Maria). Uczył nas na wszystko patrzeć w Bożej perspektywie. Nie zawsze była to nauka łatwa, ale prędko poznaliśmy, że była to opcja prawdziwa i jedyna dla zakonnika.

Swoją postawą uczył nas nade wszystko wierności powołaniu, ukochania Zakonu i pewnego zdrowego – a jakże przydatnego – dystansu wobec spraw dotyczących świata zewnętrznego, tak tego wielkiego, jak i naszego małego, czyli wspólnoty czerneńskiego klasztoru. Równocześnie naszą uwagę kierował na Pana Boga, na umiłowanie Go, oddanie się Mu i wierną Jemu służbę, na pracę nad sobą, na codzienne pełnienie prac i obowiązków, na szczególną cześć i miłość do Najśw. Maryi Panny, nabożeństwo do św. Józefa, świętych Karmelu i sługi Bożego Ojca Rafała Kalinowskiego. (…)

Uczył nas swoją postawą ogromnego pietyzmu do Ojca św., pasterzy Kościoła i przełożonych zakonnych, a także szacunku wobec każdego współbrata w Zakonie, nawet gdy słabości ludzkie były aż nadto widoczne. Dobroć jego uzewnętrzniała się także we wszelkich kontaktach z ludźmi świeckimi, których spotykaliśmy czy to w czasie naszych przechadzek, czy na wielkich rekreacjach. Podejście do ludzi miał proste, serdeczne i pełne szacunku, może niekiedy trochę lękliwe. We wszelkich trudnościach zalecał usilną modlitwę i wzbudzał nadzieję, że przecież Pan Bóg sprawom jakoś zaradzi. Jego ufność w siłę modlitwy była nadzwyczajna".

Naczelną zasadą o. Rudolfa było zaufanie do wychowanka, do jego dobrej woli. Dlatego z reguły bronił kleryków, kiedy decydowały się ich losy na zebraniach kapituły klasztornej, czy potem wspólnoty wychowawczej. "Do jego litości uciekał się ten i ów. I za to płacił drogo, gdy potem zawiodło kilku jego nadzieje", napisał inny wychowawca z tego okresu. To prawda. Ale prawdą jest również, że można to powiedzieć o każdym wychowawcy, nawet tym najsurowszym. Jedni nadużywają dobroci, a inni karmią się doznaną dobrocią i potem nią żyją.

Z całą pewnością o. Rudolf nie był wybitnym konferencjonistą czy też kaznodzieją. Pamiętam, że niektórzy współbracia krzywili się, że nie przekazywał w swoich konferencjach systematycznej wiedzy o życiu wewnętrznych. Jego konferencje były raczej komentarzami do tekstów z Pisma św., nauczania papieży, dokumentów Kościoła, prawa zakonnego, teologów, zwłaszcza zaś św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża. Oświecały one umysł, ale przede wszystkim pobudzały wolę. Komentarze te ubogacało i potwierdzało świadectwo jego życia. Ono zostawiało trwalszy ślad w pamięci, do którego się potem wracało chętniej, niż do usłyszanych słów.

Pozornie o. Rudolf nie był również wybitnym organizatorem. Potrafił jednak wyzwalać i wspierać inicjatywy swoich wychowanków. A ponieważ w latach 50. kursy kleryckie były liczne, nie brakowało więc studentów zdolnych i przedsiębiorczych. Klerycy realizowali udane spektakle sceniczne, chór klerycki mógł zachwycić nawet wybredne ucho. Kiedy pod koniec 1956 roku otworzyły się możliwości wydawania czasopisma kleryckiego, o. Rudolf poparł tę inicjatywę. W ten sposób periodyk "Juventus Teresiana", wydawany najpierw na powielaczu, a gdy to stało się niemożliwe, przez pewien czas jako maszynopis, dał szansę spróbowania swego pióra większości tych, którzy później, już po studiach specjalistycznych, trudnili się pisarstwem naukowym czy popularnym. Poparł również kilku kleryków, którzy wykorzystując popaździernikową odwilż, chcieli zdać państwowy egzamin dojrzałości w trakcie studiów teologicznych, co wymagało sporo wysiłku, zwłaszcza że początkowo niektórzy profesorzy nie patrzyli na to zbyt łaskawym okiem. I ten wysiłek po kilku latach również posłużył dobru prowincji. Część ówczesnych maturzystów po święceniach podjęła studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i odmłodziła kadrę profesorską prowincji.

Rozmiłowany w tradycji i historii Zakonu, cenił dobro, które niosła współczesność. Aby ułatwić klerykom kontakt ze współczesną nauką, zapraszał z wykładami profesorów krakowskich uczelni. Studenci mieli dostęp do wszystkich wychodzących wówczas katolickich czasopism i wielu korzystało z tej możliwości.

O. Rudolf w różnoraki sposób troszczył się o kształtowanie powołań do zgromadzeń żeńskich, a jako spowiednik i kierownik duchowy miał wpływ na formację sióstr zakonnych. Kilka z jego podopiecznych wstąpiło do zgromadzenia Karmelitanek Dzieciątka Jezus i do różnych klasztorów Karmelitanek bosych, jedna została norbertanką. "Była też wśród nich – czytamy w jednym ze wspomnień – moja kuzynka, która do tej pory, szczęśliwa jako siostra zakonna w zgromadzeniu SS. Karmelitanek Dzieciątka Jezus, czynnie pracuje jako katechetka oraz wśród dzieci biednych i chorych. Kiedy byłyśmy w bractwie, o. Rudolf powierzał jej w przedstawieniach role zakonnic, grywała rolę św. Tereni, a w Dziejach duszy rolę Teresy zanim wstąpiła do klasztoru i rolę tej Teresy, która już była w zakonie. Mnie przypadała wtedy rola Celinki, siostry Teresy, pewno dlatego, że byłam do niej podobna zewnętrznie".

Wychowawczyniom młodych zakonnic radził "indywidualne podejście, zawsze dobroć i wyrozumiałość, ale połączoną ze stanowczością, i zawsze świadomość, że Jezus jest Mistrzem, Jezus jest Przełożonym, my – Jego narzędziami. Radził przypominać przełożonym miejscowym, by do sióstr juniorystek podchodziły z wielką cierpliwością, długomyślnością, z dobrocią, z wyczuciem i miłością matki…". Siostry przygotowywał do tego, by były gotowe na wszystko, na każdą pracę, ale równocześnie przełożonym radził wykorzystać wyuczony zawód i zamiłowania swoich podwładnych.


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Pierwsza posługa kapłańska
o. Honorat Gil OCD

W święceniach kapłańskich brata Rudolfa uczestniczyło także trzech nowicjuszów kleryków. Byli to bracia: Franciszek Powiertowski, Andrzej Bobola Zajdler i Mieczysław Maria Woźniczka. Przed miesiącem, 16 maja, otrzymali habit zakonny. Były to pierwsze obłóczyny po czteroletniej przerwie. W tych latach klasztor nowicjacki pełnił rolę domu studiów. Ukryty w lasach klasztor nie był narażony na bezpośrednie skutki działań wojennych. Życiem klasztoru kierował o. Alfons Mazurek. Folwark klasztorny został objęty przymusowym zarządem państwowym, skutkiem czego zakonnicy również odczuwali niedostatek żywności. Wprawdzie chleb nie był na kartki, ale był wydzielany: jedna skibka na dzień. Niekiedy trzeba się było również podzielić z bardziej potrzebującymi przy furcie klasztornej. Sytuacja bytowa w klasztorze pogorszyła się, gdy w kwietniu 1944 roku w klasztorze umieszczono 160 dzieci z Zakładu ks. Siemaszki w Czernej, zajętego przez wojsko niemieckie.

W tym też czasie wojna przybliżyła się do klasztoru. Niemcy rozpoczęli budowanie okopów na zachodniej granicy Generalnego Gubernatorstwa, zmuszając do pracy ludność polską. W okolicznych lasach dochodziło do starć między partyzantami a wojskiem i policją niemiecką.

Bezpośrednio po święceniach o. Rudolf został mianowany przez prowincjała, o. Józefa Prusa, socjuszem magistra nowicjuszów, o. Bazylego Jabłońskiego. Ponieważ, obok nowicjuszów, w klasztorze znajdowała się również grupa kleryków studentów, o. Bazyli zajął się nimi, a opiekę nad nowicjuszami zlecił swojemu pomocnikowi. Jednego z nich, brata Franciszka Powiertowskiego, o. Rudolf zapamiętał na całe życie. Świetnie się rozumieli i mieli jedno wielkie pragnienie: stale przebywać w obecności Boga.

"Od pierwszych dni mego spotkania z nim – wspomina o. Rudolf – uderzała mnie jego wierność życiu zakonnemu, regulaminowi nowicjatu. Jego radosne przeżywanie życia karmelitańskiego, jego ofiarna miłość bliźniego oraz umiłowanie modlitwy, liturgii. Dopiero po jego śmierci, gdy odczytałem jego «Dzienniczek» i «Myśli», uświadomiłem sobie główny motyw tej jego wierności. Oto np. jego słowa z «Dzienniczka» pod dniem 31 VII 1944 roku:

«Przed jakimś półtora miesiącem uczułem pragnienie coraz większego zjednoczenia z Bogiem, ulegając jednak częstemu rozproszeniu, prosiłem Stwórcę o pomoc. I oto wydawać mi się poczęło, że widzę jakby siebie drugiego jako człowieka; może to nie byłem ja, raczej ideał, do którego jakbym miał dążyć. Zacząłem obserwować ten ideał w duchu i starałem się wzbudzać w sobie te wszystkie jego uczucia święte, do których sam, tak mi się wydawało, nie byłem zdolny. Przez naśladowanie to zacząłem powoli się zmieniać; były chwile, że byłem pełen miłosnej ku Bogu radości…». (…)

Żywo też przeżywał prawdę o obecności Bożej w swym życiu i chodził w głębokim poczuciu tej obecności. (…)

Dni wybuchu Powstania Warszawskiego bardzo przeżywał i trwożył się o losy swych rodziców i braci w Warszawie. Najważniejszą jego troską było, żeby nikt z nich nie zginął bez łaski uświęcającej. Martwił się zwłaszcza o los jednego ze swych braci, który odwykł od praktyk religijnych i korzystania z sakramentu miłosierdzia. Przychodził do mnie w te dni, by otrzymać pozwolenie na dodatkowe umartwienie, na nocne czuwania w intencjach swego brata i bliskich. Wiele też wskazuje za tym, że Bogu ofiarował i swoje życie w intencjach brata i braci, i rodziców.

W dniu 24 sierpnia 1944 r., po południu, wybraliśmy się (bracia nowicjusze) na rekreację i by odwiedzić w Siedlcu naszych pracujących przy żniwie braci studentów. Szliśmy, ubrani w habity zakonne, przez las. Po spotkaniu i rozmowie z o. magistrem i braćmi wyruszyliśmy w drogę powrotną, by zdążyć na rozmyślanie i modlitwy brewiarzowe. U skraju lasu zatrzymała nas straż żołnierzy niemieckich i nie pozwoliła nam wracać drogą przez las, natomiast zezwoliła, byśmy wracali obok lasu na Czatkowice. Następny posterunek tak samo zezwolił nam wrócić tą drogą. Gdyśmy już uszli nieco drogi skrajem lasu, zaczęto do nas strzelać. Nieco jeszcze wcześniej brat Franciszek małym dzwoneczkiem dał nam znak na przypomnienie sobie Bożej obecności. Bodaj pierwszym strzałem został raniony brat Franciszek. O ile pamiętam, ze słowem «Jezu» upadł na ziemię, wydając ciche jęki bólu. Wszyscy obecni z nas położyli się na ziemię pośród rosnących tam paproci. Strzały wciąż jeszcze dolatywały do nas. Pośród tych strzałów brat Franciszek otrzymał rozgrzeszenie i po kilkunastu minutach zakończył życie. (…)

Po zakończeniu Powstania Warszawskiego przyjechali do Czernej bracia śp. brata Franciszka, spodziewając się, że ich brat, Jurek, najbezpieczniej przebywa w zacisznej Czernej i w klasztorze. Brat, o którego śp. brat Franciszek najbardziej był zatroskany, po przeczytaniu jego «Dzienniczka» i wspomnienia o nim, poprosił o spowiedź i przyjął Komunię św.". Brat Franciszek poprzez pośrednictwo swojego magistra zrealizował swoje najgłębsze pragnienie: doprowadził swojego brata do spotkania z Chrystusem w sakramencie pokuty i Eucharystii. O. Rudolf, znając z notatnika duchowego pragnienie swojego nowicjusza, wykorzystał nadarzającą się okazję jako kapłan. W ciągu swego życia będzie mistrzem takiego właśnie postępowania. Zawsze, w każdej sytuacji był przede wszystkim kapłanem, ale czynił to tak delikatnie, że nie zrażał do siebie, ale właśnie pociągał – nie tyle do siebie, ile do Chrystusa.

Konającemu nowicjuszowi rozgrzeszenia udzielił o. Rudolf. Po raz pierwszy w swoim kapłańskim życia skorzystał z władzy odpuszczania grzechów. Skorzystali z niej również inni nowicjusze, nie wiedząc, jaki spotka ich los.

Niemcy w tym czasie urządzali obławę na partyzantów w miejscowych lasach. Dlatego bardzo ryzykowne było wybranie się w drogę skrajem lasu. Kiedy do zabitego podeszli żołnierze, jeden z nich pochwalił strzelca za celny strzał: "Majstersztyk!" – powiedział. Pierwsza kula trafiła w kręgosłup i była śmiertelną. Czy żołnierze świadomie strzelali do zakonników? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. W każdym razie, jeżeli nawet śmierć brata Franciszka była skutkiem omyłki, nie tylko jej nie żałowali, ale ją aprobowali.

O. Rudolf bardzo przeżył tę śmierć. Czuł się odpowiedzialny za powierzonych mu nowicjuszów, którzy wymogli na nim, by wracać krótszą drogę, zamiast iść szosą. Mocno zabolały go słowa przeora, o. Alfonsa Mazurka, który oskarżył go z tego powodu o nieroztropność i pośrednio także o odpowiedzialność za tę śmierć. Nigdy jednak o tym nie mówił, a o przeorze zawsze wyrażał się z największym uznaniem i był zwolennikiem jego beatyfikacji jako męczennika. Wówczas, pod datą 24 sierpnia, w swoim notatniku duchowym napisał tylko jedno słowo: Fiat!. Następne zapiski pochodzą dopiero z końca września i nie nawiązują do wydarzeń sprzed miesiąca.

Śmierć cenionego nowicjusza nie była jedynym wydarzeniem, które zaciążyło nad pierwszymi tygodniami kapłaństwa o. Rudolfa. Kilka dni później, obok świeżej jeszcze mogiły brata Franciszka, został pochowany przeor klasztoru o. Alfons Mazurek. 28 sierpnia, w ramach obławy na robotników do kopania okopów, również do klasztoru w Czernej dotarł oddział SA. W klasztorze przeprowadzono pobieżną rewizję, a obecnym w nim zakonnikom (klerycy pracowali przy żniwach w gospodarstwie klasztornym w Paczółtowicach), zdolnym do pracy, polecono udać się do punktu zbiorczego w Czernej. W grupie tej znalazł się również o. Rudolf. "Pod strażą – wspominał po latach – wyszliśmy z klasztoru aleją św. Józefa i obok kapliczki św. Jana Chrzciciela. Po zejściu do drogi dołączono nas do innych i szliśmy w stronę Krzeszowic. Za niedługo jadący przed nami Niemcy (SA) zażądali, aby o. Alfons, przeor, odłączył się od naszej wspólnoty i wsiadł z nimi do auta. Ojciec spokojnie oświadczył, że z braćmi czuje się dobrze i chętnie pragnie wśród nich pozostać. Wtedy polecono mu wsiąść do ich auta. Gdyśmy już (bez Ojca Alfonsa) zdążali, wiezieni ciągnikiem, szosą ku Rudawie, zauważyliśmy wiezionego na furmance, leżącego i przykrytego karmelitańskim płaszczem zakonnika. O. Walerian Ryszka zdążył zeskoczyć i podbiec pod furmankę, i odkryć płaszcz, a jego oczom ukazał się bolesny widok dogorywającego i straszliwie umęczonego Ojca Alfonsa, przeora naszego klasztoru. Umierającemu Ojcu udzielił rozgrzeszenia i od woźnicy dowiedział się, że ma polecenie zawiezienia umierającego na cmentarz do Rudawy".

O. Alfonsa zamordowali Niemcy na przydrożnej łące w Nawojowej Górze. Pogrzeb odbył się następnego dnia na cmentarzu klasztornym w Czernej. O. Rudolf z innymi zakonnikami przez cały dzień pracował w Rudawie przy kopaniu okopów. Wieczorem świeckim pozwolono wrócić do domów, zakonników natomiast przewieziono na nocleg do sąsiednich Nielepic. Następnego dnia wieczorem mogli udać się na pogrzeb swego przeora.

"Mimo potajemnego pogrzebu, w pogrzebie uczestniczyła też spora gromada wiernych, pogrążonych w smutku i płaczu. Ale chyba i w poczuciu wewnętrznego przekonania, że ta śmierć ojca i kapłana była i jest świadectwem życia wierności Chrystusowi i Kościołowi; że ma coś z piękna i wspomnienia śmierci pierwszych chrześcijan, męczenników i ich pogrzebu w katakumbach…".

Te dwie śmierci, przeżyte w pierwszych dniach kapłaństwa, głęboko zapadły w pamięci o. Rudolfa. Śmierć nowicjusza, który nie wahał się ofiarować swego młodego życia za bliskich, śmierć kapłana, który w czasach panowania nienawiści udowodnił, że miłość jest mocniejsza od nienawiści.

O. Rudolf pozostawał pod urokiem postaci o. Alfonsa. Byli różnymi osobowościami i mimo tego samego powołania zakonnego, nieco inaczej je rozumieli i realizowali. O. Rudolfowi imponowała surowość o. Alfonsa nie tyle wobec innych, ile wobec siebie samego: "Surowy był w wymaganiach, starał się, aby zakonnicy istotnie urzeczywistniali wielkie ideały swojego powołania, ale czego wymagał od innych, tego wpierw sam dawał przykład. Toteż dziwnie harmonizowała jego postać, poważna i surowa, ze starym klasztorem czerneńskim, z jego powagą i spokojem" – pisał w cytowanym wyżej fragmencie klasztornej kroniki.

Wydaje się jednak, że duchowo bliższy mu był brat Franciszek. Byli prawie rówieśnikami. Obaj dopiero zaczynali swoją przygodę życia w bliskości Boga. U brata Franciszka podziwiał radość z przeżywania swego powołania i konsekwencję w oddawaniu Bogu każdej chwili swego życia, każdej swojej czynności. Był dla niego ściętym wiosennym kwiatem, którego niebo pozazdrościło ziemi. Zachwycał go pokój jego serca w czasie gdy na ziemi trwała krwawa wojna. "Najdoskonalszym wyrazem owego uciszenia duszy to prawie nieustanny odtąd (tj. od chwili obłóczyn – przyp. C.G.) uśmiech, towarzyszący mu aż do ostatniej chwili życia. Zaiste, ów tyle mówiący uśmiech, który odtąd stał się przywitaniem i pożegnaniem każdego, kto miał szczęście spotkać się z bratem Franciszkiem – był chyba «małą tajemnicą» jego duszy, mimo woli zdradzał jego pokrewieństwo ze Świętą z Lisieux".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Opiekun bractwa Dzieciątka Jezus
o. Honorat Gil OCD

W grudniu 1946 roku obradowała pierwsza po wojnie kapituła prowincjalna prowincji polskiej Karmelitów bosych. O. Rudolf został mianowany magistrem studentów filozofii w kolegium zakonnym w Wadowicach. Objął urząd 18 stycznia następnego roku, razem z nowym przeorem o. Paulinem Ogorzelcem.

W pierwszych latach powojennych wystąpiło ogromne ożywienie działalności duszpasterskiej na ziemiach polskich. W tym ożywieniu wzięli również udział Karmelici bosi. Przybyło kilkudziesięciu młodych księży, którzy rwali się do pracy duszpasterskiej: głosili rekolekcje i misje parafialne, prowadzili katechizację, wiele klasztorów podjęło się prowadzenia duszpasterstwa parafialnego, na kilka lat odżyły III Zakon Karmelitański i bractwa. Do najbardziej żywotnych należało bractwo Praskiego Dzieciątka Jezus.

Pierwsze bractwa Praskiego Dzieciątka Jezus powstały na ziemiach polskich u schyłku XIX wieku, ale szczególny kult Dzieciątka Jezus w zakonie swymi korzeniami sięgał czasów św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża. W polskich klasztorach karmelitańskich pierwsze bractwo zostało założone w 1914 roku w klasztorze krakowskim. W tym samym roku, 25 grudnia, powstało bractwo w Wadowicach, gdzie od samego początku istniał boczny ołtarz poświęcony Praskiemu Dzieciątku Jezus. Ku zaskoczeniu wszystkich, już w pierwszym dniu do bractwa wpisało się ponad 300 osób, różnego wieku i stanu, w tym wielu żołnierzy. Był to bowiem pierwszy rok wielkiej wojny. W szpitalach wojskowych i koszarach stale było pełno. 25 stycznia następnego roku odbyło się w kościele pierwsze nabożeństwo brackie. W roku 1919 zaprowadzono nowennę przed uroczystością Bożego Narodzenia. Jakkolwiek bractwo było przeznaczone dla ogółu wiernych, w jego życiu i nabożeństwach brały udział przede wszystkim dzieci. Bractwo wadowickie posiadało własną bibliotekę religijną.

W okresie II wojny światowej bractwo przestało istnieć. Odnowienie jego działalności nastąpiło 1 stycznia 1947 roku, najpewniej z inicjatywy o. Rudolfa. W tym dniu po sumie odbyła się tradycyjna procesja ze żłóbkiem. W czasie sumy, odprawianej przez przeora o. Paulina, kazanie wygłosił o. Rudolf. Mówił o potrzebie odnowienia wszystkich w Chrystusie, a zwłaszcza najmłodszego pokolenia. W nabożeństwie licznie uczestniczyły dzieci. Kronikarz, a był nim również o. Rudolf, zanotował: "Dzisiejsza procesja jest uważana za datę ożywienia tradycyjnego w Karmelu Bractwa Dzieciątka Jezus".

O. Rudolf był opiekunem bractwa wadowickiego przez półtora roku, do czerwca 1948, a potem przez trzy lata kierował bractwem w klasztorze krakowskim. W obu przypadkach był równocześnie magistrem kleryków, co było jego głównym obowiązkiem. I trudno w to uwierzyć, że wystarczyło kilka lat, aby zrobić tyle dobrego!

W Wadowicach o. Rudolf przyjął do bractwa około 400 dzieci. Te, które brały czynny udział w życiu bractwa, podzielił na trzy kółka, w zależności od wieku. "Kółko Aniołów Stróżów" było przeznaczone dla chłopców i dziewczynek do lat dziesięciu, "Kółko św. Stanisława Kostki" – dla chłopców starszych, do lat piętnastu, i "Kółko Przyjaciółek św. Tereni" – dla dziewczynek starszych, również do lat piętnastu. Ważną rolę w życiu bractwa odgrywały starsze opiekunki, najczęściej rodzice dzieci. Na podkreślenie zasługuje współpraca pani Janiny Piotrowskiej, która z talentem reżyserowała wszystkie przedstawienia, akademie i uroczystości przygotowywane przez dzieci.

Miesięczne nabożeństwo brackie, początkowo odprawiane 25 każdego miesiąca, z czasem zostało przeniesione na niedzielę najbliższą tej dacie. Składało się ze śpiewanej "Drogi betlejemskiej", nauki o. Rudolfa i procesji z Najświętszym Sakramentem. Po nabożeństwie o. Rudolf spotykał się z członkami bractwa w drugiej zakrystii. Spotkanie to miało charakter formacyjny.

Bractwo miało własny sztandar, poświęcony 11 maja 1947 roku. O. Rudolf szczególną troską otoczył "Kółko Przyjaciółek św. Tereni". Starał się rozbudzić u starszych już dziewczynek świadome życie religijne, stawiając im za wzór bardzo popularną wówczas św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Dowodem szczególnej troski o to właśnie kółko i pewnej autonomii tego kółka wobec bractwa jest fakt, że miało ono własny sztandar, poświęcony 5 października 1947 roku, w trakcie uroczystości związanych jubileuszem 50-lecia śmierci swojej Patronki. Przy tej okazji dziewczęta złożyły przyrzeczenie pracy nad sobą na wzór św. Teresy. Całe bractwo brało udział w uroczystej procesji ze żłóbkiem i błogosławieństwem dzieci po sumie w uroczystość Nowego Roku. W 1948 roku sumę noworoczną celebrował ks. prałat Karol Kozłowski, żłóbek z Dzieciątkiem Jezus niósł adoptowany chłopiec, któremu rodziców zamordowali Niemcy.

Bardzo liczne imprezy brackie, urządzane z udziałem rodziców, odgrywały ważną rolę formacyjną. Dzieci organizowały dni matki, w okresie świątecznym grały jasełka, a przy innych okazjach "Legendy o Matce Bożej" według Stachiewicza, "Jasia i Małgosię", "By zbawić dusze" na tle życia św. Teresy od Dzieciątka Jezus… O. Rudolf organizował dla nich wyjazdy do grobu o. Rafała Kalinowskiego w Czernej lub na kilkudniowe rekolekcje w domu rekolekcyjnym sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus. Spotkania w Czernej stały się stałym elementem jego pracy duszpasterskiej. W grudniu 1947 roku zanotowano w kronice klasztornej, że na imprezy brackie, nawet tak niewinne, jak "wieczór św. Mikołaja", było potrzebne pozwolenie Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Jak słabą musiała czuć się nowa władza, która się bała spotkań kilku- lub kilkunastoletnich dzieci!

Młodzi artyści wyjeżdżali ze swoimi przedstawieniami do Czernej, Bachowic, Krakowa… Niektórzy członkowie bractwa także w dni powszednie uczęszczali na msze święte. O. Rudolf zapraszał do Wadowic bractwa z Czernej i Krakowa, aby mogli się zapoznać, wymienić doświadczenia.

Ten sam styl pracy kontynuował o. Rudolf w Krakowie w latach 1948–1951. Specjalnością o. Rudolfa było nawiązywanie bardzo osobistych kontaktów zarówno z dziećmi, jak i z dorosłymi. Takie kontakty podtrzymywał również z niektórymi penitentami. Stawał się ich ojcem, opiekunem, przyjacielem, który dyskretnie czuwał nad rozwojem ich życia religijnego, pamiętając także o potrzebach doczesnych. Nie pozostawiał samym sobie dorastających dzieci. Z tymi, którzy chcieli, najczęściej były to dziewczęta, podtrzymywał kontakt także w wieku młodzieńczym, towarzyszył ich studiom, doradzał w wyborze zawodu, dawał śluby, chrzcił dzieci, odwiedzał rodziny… Tworzyli oni pewnego rodzaju rodzinę duchową, z którą spotykał się w domu rekolekcyjnym w Czernej, na opłatku, a z niektórymi również "na kwaśnym mleku" u swojej siostry w Bachowicach. Przez kilka lat (1948–1952) pewnego rodzaju pośrednikiem w tych kontaktach był miesięcznik "Pod Opieką św. Józefa", wydawany przez Karmelitów bosych w Krakowie. Pismo było poświęcone rodzinie, świetnie więc mieściły się w nim jego artykuły skierowane najpierw do dzieci, a potem do młodzieży i dorosłych. Często w tych artykułach wykorzystywał "przygody" z własnego życia duszpasterskiego.

Wspólnota tworząca się wokół o. Rudolfa nie była osławionym "towarzystwem wzajemnej adoracji". O. Rudolf podprowadzał do Boga i równocześnie dyskretnie uwrażliwiał na człowieka. Czynił to własnym przykładem, delikatną zachętą, ukazaniem możliwości bycia pożytecznym. I tak dobro rodziło dobro i zataczało coraz szersze kręgi.

Opowiada o tym jedna z członkiń bractwa, później pielęgniarka: "Poznałam Ojca, kiedy byłam kilkunastoletnią dziewczynką. Przyjechał wówczas z Wadowic do Krakowa, dwa, może trzy lata po święceniach kapłańskich, gdzie był ojcem moderatorem Bractwa Dzieciątka Jezus. W Krakowie, w klasztorze Karmelitów Bosych również nim został. Założył także kółko «Przyjaciółek św. Tereni od Dzieciątka Jezus». Bractwo to i kółko szybko się powiększało dzięki Ojcu, który posiadał zdolność zjednywania dzieci i młodzieży dla pracy w tych kółkach. Nie tylko dlatego, że organizował jasełka, żywe obrazy, np. z Dziejów duszy opracował trzyaktowe przedstawienie pt. «By zbawiać dusze», ale też organizował dla nas dni skupienia w Czernej u Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus, a później, w miarę jak dorastałyśmy, też w Czernej – rekolekcje dla maturzystek, pielęgniarek, przedszkolanek i nauczycielek. Dni skupienia były dwudniowe, a rekolekcje – pięciodniowe. Nie wszystkie uczestniczki mogły sobie pokryć koszta uczestnictwa. O. Rudolf zawsze tak organizował te rekolekcje, że chętne osoby mogły zawsze pojechać.

Pamiętam dobrze, jak o. Rudolf zabrał naszą grupę do Wadowic, gdzie w klasztorze Karmelitów Bosych odbywały się uroczystości ku czci św. Józefa. Po uroczystości miało się odbyć przedstawienie pt. «By zbawiać dusze» w wykonaniu miejscowego kółka Przyjaciółek św. Tereni. Z Krakowa na uroczystości przyjechałyśmy na życzenie Ojca ze sztandarkami Dzieciątka Jezus i św. Tereni. Przed klasztorem zobaczyliśmy starszego człowieka, do którego o. Rudolf był bardzo podobny. Człowiek ten uklęknął przed Ojcem, ucałował jego ręce – ręce kapłana, a o. Rudolf pochylił się przed tym człowiekiem i ucałował jego ręką; bo był to jego ojciec. Przedstawił go nam. Był to bardzo wzruszający dla nas moment.

A oto parę tylko przykładów, jak o. Rudolf pomagał w Krakowie nie tylko dzieciom i młodzieży, ale ludziom chorym i biednym. Pomagał im nie tylko modlitwą. W Wielki Piątek nasze bractwo miało adorację przy Grobie Bożym. Nasze nazwiska były rozpisane przy dwóch klęcznikach. Przed kościołem podeszła do mnie nieznana 16-letnia dziewczynka. Jak się później okazało, miała na imię Wandzia. Wyraziła ona życzenie wzięcia udziału w adoracji. O. Rudolf przydzielił ją mnie do pary. Po godzinie, kiedy podnosiłyśmy się z klęczników, dziewczynka zemdlała. Przenieśliśmy ją do zakrystii. Kiedy przyszła do siebie, Ojciec zapytał ją, gdzie mieszka. Okazało się, że mieszka niedaleko mojego domu. Ojciec poprosił mnie, abym ją odprowadziła do domu. Zanim ruszyłyśmy, Ojciec przyszedł z kucharzem, który przyniósł cztery świeże, ciepłe i pachnące makowce. Okazało się bowiem, że Wandzia miała kilkoro młodszego rodzeństwa, w tym jedno z upośledzeniem fizycznym i umysłowym. W domu bieda, izba w suterenie. W domu na święta nic nie było. Natychmiast zorganizowaliśmy pomoc. Z inicjatywy Ojca zaopiekowałam się tą rodziną, zwłaszcza tym chorym dzieckiem, przez dłuższy czas.

Kiedy byłam w liceum i o. Rudolf dowiedział się, że po jego ukończeniu wybieram się do szkoły pielęgniarskiej, często posyłał mnie do obłożnie chorych zarówno dorosłych, jak i dzieci. Najczęściej przesyłał dla nich książki, niekiedy gazetkę «Pod Opieką św. Józefa», redagowaną przez Karmelitów, do której też pisał artykuły. Moja rola polegała na pielęgnacji oraz także czytaniu osobom ciężko chorym. Miałam wrażenie, że posyłając mnie do tych ciężko chorych i sparaliżowanych ludzi, dzieci po Haynego– –Medina, chciał mnie wypróbować, czy nadaję się do tego zawodu. Odwiedzał też chorych, pomagał im i modlił się za nich. Wspominał mi raz, że był z Komunią świętą u 17-letniej Irenki. Irenka po chorobie Hynego–Medina przykuta była na stałe do wózka inwalidzkiego. Prosił mnie, abym czasem do niej poszła i porozmawiała z nią, bo czuje się ta dziewczynka bardzo osamotniona. Ucieszył się, kiedy się dowiedział, że czasem na tym wózku gdzieś ją wywiozłam na powietrze czy do kościółka. Czasami także jakąś rówieśniczkę do niej wysyłałam dla towarzystwa. A kiedy już zdobyłam dyplom, nieraz u jego umiłowanych obłożnie chorych robiłam takie zabiegi jak zastrzyki, cewnikowania, sondy, stawianie baniek itd.".

Krakowska gimnazjalistka, która wstąpiła do Karmelitanek Dzieciątka Jezus, tak wspomina o. Rudolfa z tamtych czasów: "Był rzeczywiście przyjacielem dzieci i młodzieży. Bóg obdarzył go charyzmatem polegającym na umiejętności podejścia do każdego potrzebującego, czy to dziecka, czy dorosłego, i poświęcenia mu czasu bez ograniczenia. Był jak chleb, do którego każdy z nas mógł podejść o każdej porze dnia i spożyć, ile tylko zechciał. Nigdy nie okazywał, że mu się śpieszy. Słuchał, okazując wielkie zainteresowanie i chęć pomocy. Wyratował mnie z kryzysu wiary, jaki w tym czasie przechodziłam, co było powodem, że mało nie utraciłam jej na zawsze.

Z Bractwa Dzieciątka Jezus wyłonił «Kółko Przyjaciółek św. Teresy», o której nam bardzo często opowiadał. Zebrał w nim dziewczęta i dla nas poświęcał czas w cotygodniowych zebraniach. I właśnie z tej gromadki wiele z nas poświęciło się życiu zakonnemu, gdyż Ojciec umiał się wsłuchiwać w natchnienia Ducha Świętego w duszach i odpowiednio nimi pokierować.

Był też bardzo dobrym spowiednikiem kierownikiem duchowym. W konfesjonale zawsze go można było spotkać na każdym nabożeństwie, gdzie służył wiernym. Konfesjonał jego znajdował się przy ołtarzu św. Teresy. Tu pełnił swoją służbę delikatnie, a równocześnie umiejętnie, tak jak wyczuwał, aby nie przeszkadzać działaniu Bożemu w duszy. W tych czasach, kiedy komunizm w szkołach średnich wywierał ogromny wpływ, jakże opatrznościowym stał się ten wspaniały wychowawca dzieci i młodzieży!

Praktykował, żył i nam przekazywał drogę dziecięctwa duchowego. Miał również wielkie nabożeństwo do św. Józefa. Pamiętam, że gdy kiedyś zwierzyłam się ze swoich trudności – było to przed maturą – ofiarował mi medalik św. Józefa, który przechowuję z wielką czcią do dnia dzisiejszego. Zachęcał do ufnej modlitwy do tego, który był Opiekunem Dzieciątka Jezus. Myślę, że nie tylko zachęcał, ale modlił się za nas. (…) I jeśli dzisiaj napiszę, że wszystko, co w tych latach młodzieńczych, trudnych i narażonych na wielkie niebezpieczeństwa, osiągnęłam pozytywnego w duszy, zawdzięczam o. Rudolfowi – nie będzie żadną przesadą, jak również i to, że był doskonałym wzorem świętego karmelity. Gdziekolwiek się ruszył, często szedł otoczony gromadą dzieci. Bo do wszystkich i dla wszystkich miał otwarte serce".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Duszpasterz akademicki
o. Honorat Gil OCD

O. Rudolf nigdy nie był duszpasterzem akademickim w obiegowym znaczeniu tego słowa. Nikt mu nie zlecił duszpasterskiej posługi wobec młodzieży akademickiej. Mimo to w czasie swego pobytu w Krakowie wielu studentów, zwłaszcza studentek, korzystało z jego kapłańskiej posługi. Dla jednych była to kontynuacja opieki duszpasterskiej rozpoczętej już w szkole podstawowej czy średniej, inne nawiązywały z nim kontakt już jako studentki. I chociaż z czasem część z jego penitentek utworzyła pewnego rodzaju wspólnotę, która się spotykała przy różnych okazjach, duszpasterstwo to miało raczej charakter indywidualny. Nie było jednak pozbawione wymiaru społecznego. O. Rudolf – "kapłan z otwartymi oczami" – swoim przykładem i zachętą otwierał oczy swoich studentek na potrzeby koleżanek, chorych, potrzebujących pomocy.

O. Rudolf troszczył się nie tylko o życie duchowe swoich studentek, ale również interesował się ich zdrowiem, odżywianiem, spoczynkiem, ilością snu, zachęcał do odpoczynku na świeżym powietrzu. Interesował się również rodziną, zwłaszcza gdy byli w niej chorzy. Jeżeli miał okazję, odwiedzał rodzinę. Starał się o lekarstwa dla chorych. Towarzyszył uroczystościom rodzinnym, pamiętał również o uroczystościach studentek, które założyły rodziny czy też wstąpiły do zakonu. "Ojciec okazywał zawsze delikatne zainteresowanie całym człowiekiem – zdrowiem (czasem podał adres lekarza, znał ich wielu), gdy odwiedzałam Ojca, przynosił do rozmównicy (przeważnie osobiście) posiłek na tacy, klucz do toalety, zapytywał o podróż, w razie potrzeby był gotowy zapewnić miejsce na nocleg itd. Tak czynił wobec mnie, tak też czynił wobec wszystkich".

Do pomocy studentom wciągał również bractwo Dzieciątka Jezus. "Naprzeciw klasztoru Karmelitów znajduje się dziś Wyższa Szkoła Ekonomiczna (obecnie pod nazwą Akademii Ekonomicznej). Dużo studentek wybierało sobie za spowiednika o. Rudolfa. Były wśród nich też biedne, które nie miały pieniędzy na podstawowe wydatki. Niektóre z nich nie miały pieniędzy nawet na podręczniki i przybory szkolne. Czasem chodziłam do nich z książkami oraz listami od o. Rudolfa. Studentkom zamiejscowym z różnych uczelni starał się pomóc w znalezieniu tanich kwater. Martwił się o nie, pamiętam, jak mówił do mojej mamy, że to taki trudny i niebezpieczny okres dla młodych dziewcząt. A moja mama szukała wśród naszych dobrych znajomych lokum dla nich. Okresowo niektóre z nich mieszkały u nas. Pamiętam kilka studentek z Wadowic, poleconych do nas na mieszkanie. Staraliśmy się im pomóc, mimo naszych trudnych warunków mieszkaniowych".

O metodzie pracy o. Rudolfa opowiada inna studentka: "Po raz pierwszy spotkałam Ojca Rudolfa w czerwcu 1956 r., byłam wtedy studentką trzeciego roku Wyższej Szkoły Ekonomicznej (obecnie: Akademia Ekonomiczna) w Krakowie. Z kilkoma koleżankami pojechałam w pewną niedzielę rano do Czernej, gdzie wcześniej udał się o. Rudolf, by tam spotkać się z nami, pokazać nam klasztor Ojców Karmelitów Bosych, dom rekolekcyjny Sióstr i zapoznać nas z o. Danielem [Rufeisen]. Uderzyło mnie wielkie skupienie o. Rudolfa, powaga a równocześnie pogoda, życzliwy uśmiech na twarzy, dobroć dla nas i dla o. Daniela, którego wyraźnie wysuwał na pierwszy plan. O. Daniel przyjął nas wtedy do szkaplerza św. Wracałyśmy do Krakowa wieczorem, tym samym pociągiem co Ojciec Rudolf, ale nie razem. Na peronie w Krzeszowicach, w oddali od nas, Ojciec stał w pelerynie, w kapeluszu, skupiony.

Bardziej zapamiętałam drugi wyjazd do Czernej na dzień skupienia po wakacjach, w październiku. Przyjechałam z koleżankami już w sobotę wieczorem. Nocleg w domu rekolekcyjnym Sióstr. Rano, w kaplicy Sióstr o. Rudolf odprawił Mszę św. z homilią. Po Mszy św. i po dziękczynieniu poprosił Siostry, by zaśpiewały w swoim chórze zakonnym: «Pójdę, kędy mnie wzywa mój Bóg i mój Pan…» oraz «Posłuchaj, córko, już nadszedł czas…». Po śniadaniu miał jeszcze konferencję do nas, a po niej dał nam możliwość osobistego spotkania z nim i rozmowy w zakrystii. (…)

W tym czasie w Krakowie poprosiłam Ojca o spowiedź i kierownictwo duchowe. Spowiadałam się regularnie co 2 tygodnie, często co tydzień. Niektóre z moich koleżanek były już wcześniej penitentkami Ojca, inne doszły później. Oprócz spowiedzi, przychodziłyśmy do Ojca do rozmównicy ze wszystkimi troskami i radościami, czasem wspólnie, ale przeważnie pojedynczo. Była to ogromna pomoc w czasie naszych studiów na uczelni na wskroś komunistycznej i w latach, gdy nie było jeszcze żadnego duszpasterstwa akademickiego (przynajmniej nic na ten temat nie wiedziałyśmy). Dołączały się do nas nowe koleżanki i grupka się powiększała, każda z nas cieszyła się, gdy mogła nową koleżankę z Ojcem zapoznać.

Oprócz dni skupienia w Czernej, organizował Ojciec dla nas «opłatek» i «jajko święcone» u Sióstr Karmelitanek Bosych przy ul. Kopernika. Zwykle któreś z nas to załatwiały, ale inicjatywa pochodziła od Ojca. Były to niezapomniane chwile, serdeczna, miła atmosfera. Przy łamaniu się opłatkiem moje koleżanki umiały składać Ojcu życzenia w pięknych słowach, ja zwykle miałam trudności, pragnęłam życzyć skarbów najcenniejszych, ale nie umiałam wyrazić. Pamiętam raz powiedziałam: życzę Ojcu wszystkiego… i zamilkłam, a Ojciec na to z życzliwym uśmiechem, z wielką dobrocią, serdecznością: «a ja niczego, tylko Jego Samego». Przyjęłam te słowa jako najcenniejsze życzenie – Jezus Sam, którego pragnęłam.

Ojciec podchodził do nas w sposób bardzo indywidualny, według potrzeby każdej, zawsze był gotowy przyjąć, z dobrocią wysłuchać trosk, porozmawiać, wyspowiadać, a przecież był w tedy w Krakowie magistrem kleryków.

Zachęcał do nabycia i korzystania z Pisma Świętego, Naśladowania, Mszału rzymskiego (wydanego wtedy w Tyńcu), który był bardzo pomocny w przeżywaniu Mszy świętej, odprawianej wówczas po łacinie. Pierwszą książką, jaką mi Ojciec pożyczył do przeczytania, były Dzieje duszy, potem Droga doskonałości (zachęcając do rozważania modlitwy «Ojcze nasz» według wskazówek św. M. Teresy), potem inne.

Czasem do rozmównicy wychodził Ojciec z książką i nieraz coś z niej przeczytał. Ojciec nie tłumaczył tekstu, ale wiedziałam, że to są jakieś głębokie przeżycia duszy i że Ojciec sam to przeżywa i tego pragnie dla mnie. Takie spotkania pomagały mi bardzo w modlitwie, zachęcały do nieustannego ćwiczenia się w obecności Bożej w warunkach studenckiego życia. (…)

Ojciec często też posyłał nas tam, gdzie trzeba było komuś pomóc, np. na Dębniki, ul. Zielna, do Domu Starców i Kalek (taka była wtedy nazwa), tam pomagałyśmy szczególnie Irenie Grzegorczyk, młodej wówczas dziewczynie po Heine–Medina, która zaocznie przerabiała szkołę średnią.

Modlitwie naszej polecał Ojciec różne sprawy, różne osoby, często kleryków, swoich wychowanków. Czasem korzystał z naszych usług dla kleryków, np. jednemu z kleryków robiłam sweter na drutach. (…)

Byłam szczęśliwa, kiedy w ostatnim roku studiów przeniesiono nas z domu akademickiego przy ul. Racławickiej, do nowo wybudowanego domu akademickiego przy ul. Modrzewskiego; wtedy na Mszę św. rano chodziłam już tylko do kościoła Ojców Karmelitów i wieczorem mogłam pozostać na adoracji, sama lub z koleżankami, aż do chwili zamknięcia kościoła (ok. godz. 21.00). Ojciec zazwyczaj jeszcze długo po Mszy św. wieczornej spowiadał (w konfesjonale pierwszym od ołtarza św. Józefa), wychodził z konfesjonału cicho, powoli, w wielkim skupieniu i długo klęczał przed Tabernakulum, zatopiony w modlitwie. Czasem cichutko podchodził do nas, błogosławił i dawał znak, żeby już iść na spoczynek. Możliwość widzenia Ojca tak rozmodlonego była dla nas wielką pomocą do modlitwy.

Ogromną zachętą do pragnienia bliskiego kontaktu z Bogiem była możliwość widzenia Ojca w czasie Mszy św., którą odprawiał zawsze w wielkim skupieniu, podobnie przy Salve i w czasie gdy wieczorem przenosił Najświętszy Sakrament z kościoła do wewnętrznej kaplicy klasztoru. I oczywiście nieoceniona łaska Sakramentu pokuty, pomoc przy konfesjonale.

Każde spotkanie z Ojcem, każde – i w latach studenckich, i w latach życia zakonnego – mówiło mi o bliskości Boga, którego Ojciec był tak czytelnym znakiem. Wtedy, w latach studenckich w Krakowie, przy spotkaniach informował nas o sprawach i potrzebach Kościoła św. i uczył ogarniać je modlitwą, zwłaszcza osobę Ojca św. Piusa XII, ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego, biskupów, kapłanów, kleryków przygotowujących się do kapłaństwa.

Z inicjatywy Ojca napisałyśmy list do ks. prymasa Wyszyńskiego z podpisem każdej. Jakaż była nasza radość, gdy po niedługim czasie Ojciec odczytał nam list od ks. Prymasa i każdej wręczył odbitkę fotograficzną tego listu oraz dla każdej imienne błogosławieństwo Ojca św. Piusa XII".

Inna studentka pisze: "Ojca Rudolfa poznałam u rodziców mojej koleżanki, gdy miałam 14 – 15 lat. Zatem znałam go ponad 40 lat. Cały ten okres z większym lub mniejszym nasileniem owocował «dobrem» naszych rozmów i korespondencji. (…) Byłam licealistką szukającą drogi życia i rozwoju duchowego, Bóg postawił na mojej drodze świątobliwego kapłana – Ojca Rudolfa. To on mi delikatnie zaproponował rekolekcje zamknięte w Czernej u SS. Karmelitanek; brałam w nich udział chyba trzy razy. To u niego odbyłam spowiedź generalną. Jak dobry Ojciec udzielał porad, wskazówek, sugerował rozwiązania, przestrzegał i przypominał o prawdziwej drodze dziecka Bożego. Zawsze to robił bardzo delikatnie, z wyczuciem taktu i osobowości rozmówcy. Lata studiów obfitowały w różnorakie problemy: materialne i duchowe, i naukowe.

Z rozczuleniem czytam w listach, jak o. Rudolf proponował pokrycie kosztów biletu z Katowic do Krakowa, jak częściowo (lub całkowicie?) opłacał pobyt na rekolekcjach, dawał darmo bilety na «jasełka», przekazywał stosik karteczek świątecznych do korespondencji, wykonanych przez siostry zakonne. Podrzucał też książki do poczytania. W latach 80-tych były trudności z nabyciem wszystkiego! Np. bardzo pragnęłam mieć mszalik. Zwierzyłam się o. Rudolfowi. W krótkim czasie otrzymałam taki i do tej pory do niego zaglądam. Ojciec Rudolf znał moje radości, problemy, sukcesy i porażki na studiach, wiedział o moich pierwszych miłościach. Były to osobiste rozmowy z Ojcem lub «rozmowy» listowe. Gdy przyjeżdżałam z Katowic (tam studiowałam) do domu rodzinnego, do Wadowic – nie było to często, gdy sobie przypomnimy naukę w soboty i pracę w soboty, niewiele autobusów i złe połączenia kolejowe – często odwiedzałam Ojca Rudolfa na Górce. Dzwoniło się do furty, braciszek uchylał drzwi, mówiło się o celu przybycia, otwierał rozmównicę i prosił poczekać na Ojca. Ojciec po chwili przychodził, z wielkiego szacunku chciało się pocałować dłoń kapłana (jak to było w zwyczaju), ale Ojciec nigdy na to nie pozwolił! Zawsze przynosił kilka cukierków, czekoladek, obrazki święte. Sprawiało to wielką radość, mimo że nie było się już dzieckiem! Wypytywał o postępy w nauce, zdane kolokwia, egzaminy i to, czy ma się co jeść w akademiku, czy nie marzniemy i czy nie zapomina się o mszy św. i częstej Komunii św. Za każdym razem błogosławił, oddawał pod opiekę Matki Bożej, św. Józefa, o. Rafała Kalinowskiego lub polecał modlitwę do św. Tereni od Dzieciątka Jezus. Pamiętam, że to z Ojcem Rudolfem (najpierw) dzieliłam się radością pierwszych miłości, potem dopiero była mama! Ojciec był bardzo delikatny w tych «sercowych sprawach». Starał się zasugerować, abym zwracała uwagę na wnętrze duchowe poznanych kawalerów, ich pobożność, ich wiarę, stosunki w rodzinie chłopaka. Jakże to i dzisiaj ważne i aktualne! (…) Kiedy założyłam rodzinę, o. Rudolf interesował się moim życiem rodzinnym i pracą zawodową. Gdy przyszedł na świat mój syn, razem chodziliśmy odwiedzić o. Rudolfa do klasztoru. Często o. Rudolf święcił nasze koszyki z pokarmem w Wielką Sobotę. Syn jako licealista i student też odwiedzał o. Rudolfa. Dzięki niemu mógł zobaczyć i pomodlić się w celi św. Rafała Kalinowskiego".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Spotkania w Czernej
o. Honorat Gil OCD

Klasztor w Czernej odgrywał szczególną rolę w życiu i działalności duszpasterskiej o. Rudolfa. Siedemnastowieczny klasztor, dawny erem, zagubiony pośród lasów i wzgórz, stwarzał szczególną atmosferę wewnętrznego wyciszenia, pokoju, wolności… Ułatwiała ona nawiązanie kontaktu z Bogiem, usłyszenie głosu Boga, który mówił przez piękno przyrody, przez czcigodne pamiątki przeszłości, a także był lepiej słyszany we własnym sercu, bo nic Go tam nie zagłuszało. Ponadto w Czernej był łaskami słynący obraz Matki Bożej Szkaplerznej, grób sługi Bożego, a z czasem błogosławionego i świętego o. Rafała, był wreszcie dom rekolekcyjny SS. Karmelitanek Dzieciątka Jezus. O. Rudolf chyba zawsze miał przy sobie serię widokówek klasztoru i obrazki Matki Bożej Czerneńskiej, jak Ją nazywał, które pokazywał i które rozdawał przygodnie spotkanym ludziom, zachęcając ich do odwiedzenia tego miejsca. Gdy ktoś zwierzał mu się z jakichś szczególnie trudnych problemów, których nie potrafił rozwiązać, radził udać się do Czernej i tam pomodlić się przed obrazem Matki Bożej. Młodych, zwłaszcza maturzystów, zachęcał do odprawienia rekolekcji w Czernej. W domu rekolekcyjnym dwa, trzy razy w roku spotykał się ze swoją rodziną duchową. Autorki cytowanych w tej książce wspomnień często wspominają o tych spotkaniach. Spotkaniom tym przewodniczył do końca życia.

Kiedy na początku lat osiemdziesiątych zamieszkał na Górce w Wadowicach, był już słabszy, klasztor w Czernej ustąpił miejsca klasztorowi na Górce św. Józefa. Tutaj także w kościele był obraz Matki Bożej Szkaplerznej (napisał nawet jego krótką historię), była Cela św. Rafała, gdzie prowadził każdego z odwiedzających na modlitwę, był łaskami słynący obraz św. Józefa. Ponadto uczniowie Niższego Seminarium prawie co roku przygotowywali jasełka, na które zapraszał znajome rodziny z dziećmi. Brakowało mu tylko domu rekolekcyjnego.

W domu rekolekcyjnym w Czernej o. Rudolf najpierw prowadził rekolekcje dla studentów, a potem, w latach 80. i 90. "dla grupy tych dawnych studentów, a później już założonych przez nich rodzin wraz z ich dziećmi. Wzruszający to był obraz, gdy o. Rudolf był otoczony przez tych ludzi różnych zawodów w jadalni u Sióstr na wspólnych dyskusjach i osobistych rozmowach, gdzie ci znajomi, a teraz wspólnie odprawiający rekolekcje, dni skupienia, szukali wskazówek i porad oraz pomocy w rozwiązywaniu trudnych problemów życiowych. Wśród całej tej grupy, dość zróżnicowanej wiekowo, bo ludzie dorośli jako rodzice ze swoimi, często dorastającymi już dziećmi, a nawet spotykałam i małe dzieci, panowała wielka rodzinna atmosfera, pogoda i radość, a jednocześnie Czcigodny Ojciec Rudolf umiał wprowadzić wszystkich w klimat modlitwy i skupienia. Wzruszające było widzieć całe rodziny wraz z dziećmi na adoracji nocnej, zmieniające się co godzinę. Posiłki w czasie tych spotkań rekolekcyjnych Czcigodny Ojciec spożywał razem, by móc wykorzystać czas jeszcze na rozmowy. Poświęcał się całkowicie, by służyć poprzez głoszone konferencje, sakrament pojednania, rozmowy indywidualne czy wspólne dyskusje. Centralnym momentem tych dni skupienia czy rekolekcji była codzienna Msza św. z homilią bardzo treściwą, głoszoną przez Czcigodnego Ojca, i wcześniej przygotowane czytania i śpiewy przez uczestników rekolekcji. Najświętszą Ofiarę sprawował Czcigodny Ojciec w wielkim skupieniu, rozmodleniu, nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne, jak kręcące się dziecko czy jakiś hałas. Na twarzy dało się zauważyć w czasie Mszy św. jakiś niebiański wyraz i przebywanie w świecie ducha. Całą grupę rekolekcyjną oddawał w opiekę szczególną Matce Najświętszej, Królowej szkaplerza świętego, prowadząc na zakończenie rekolekcji nabożeństwo ku Jej czci i przyjmując nowych młodych uczestników do szkaplerza św. Z całą grupą udawał się Czcigodny o. Rudolf do klasztoru Ojców, aby oddać przed cudownym obrazem Matki Bożej Czerneńskiej w szczególną opiekę każdego z uczestników i ich rodziny".

"W naszym domu rekolekcyjnym w Czernej – wspomina inna karmelitanka – miewał dni skupienia oraz opłatek i jajko święcone dla poznanych dawniej osób, wśród nich wielu było lekarzami z zawodu i innych. Przyjeżdżały całe rodziny, również z dziećmi. Kilka razy byłam świadkiem bardzo miłej, rodzinnej, pogodnej, a równocześnie Bożej, pełnej skupienia atmosfery. Ojciec był dla nich wszystkich autorytetem, ojcem szczerze kochanym".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Kapłan z otwartymi oczami
o. Honorat Gil OCD

O. Rudolf był bardzo gorliwy w pełnieniu posługi kapłańskiej, zwłaszcza wtedy, gdy od tej posługi mogło zależeć zbawienie człowieka. Pewnego razu, kiedy gościł w klasztorze sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus, "przybiegła kobieta z płaczem, że zmarło jej dziecko, które miało już 12 miesięcy i nie było ochrzczone. Ojciec Rudolf zerwał się i biegiem popędził do dziecka. Kiedy ja zabiegłam, już całe dziecko zalane było wodą. Ojciec przeżył to bardzo, ale podnosił na duchu i zachęcał do modlitwy". A tak łatwo było w takim przypadku zganić matkę za zwlekanie z chrztem dziecka.

W lecie 1989 roku, po godzinie 8.00 wieczorem, o. Rudolf spotkał na schodach kościoła w Wadowicach kobietę. Kościół był już zamknięty. Zainteresował się nią. Okazało się, że przyszła na piechotę z Kęt. Jej zachowanie się wskazywało na chorobę psychiczną. O. Rudolf doprowadził ją do szpitala "na Karmelu", gdzie chorą zajęły się pielęgniarki. Sprowadzony przez nie samochód odwiózł ją do szpitala psychiatrycznego w Andrychowie. Przed odjazdem o. Rudolf przyniósł jej z klasztornego refektarza coś do zjedzenia, okazało się bowiem, że od rana nic nie jadła. Potem wyszło na jaw, że już wcześniej spotkali ją dwaj inni ojcowie, zapytali się, czy czeka na kogoś, a ona odpowiedziała, że tak. Odeszli więc uspokojeni. Postąpili "normalnie". O. Rudolf, dzięki swoim "otwartym oczom" potrafił odkryć potrzebę człowieka i przyjść mu z pomocą.

Pod koniec listopada 1991 roku opowiedział mi o. Rudolf, że wychodząc z konfesjonału spotkał przy drzwiach kościoła klęczącą i zapłakaną kobietę. Zatrzymał się przy niej i zapytał, czy nie czeka na spowiedź? Odpowiedziała, że nie, ale w szpitalu umiera jej ojciec i nie chce się spowiadać. Poprosił, aby go do niego zaprowadziła. Uczyniła to bez przekonania. Ciężko chory bez żadnej trudności skorzystał z sakramentu pokuty. O. Rudolf opowiadał o tym z radością jako o wielkiej łasce uzyskanej za przyczyną św. Rafała. Był to wtorek w czasie nowenny przed kanonizacją bł. Rafała.

W marcu 1992 roku po powrocie ze szpitala, sprowokowany przeze mnie, odpowiedział: "Jestem pod wrażeniem wielkiego miłosierdzia Bożego. Na sali leżał chory w ciężkim stanie, już niemówiący. Gdy tam wszedłem, inni chorzy, którzy go dobrze znali (pochodzili z tej samej wioski), mówili: Proszę księdza, on nie. Od lat nie przystępował do sakramentów świętych, nie chodził do kościoła, uważał się za niewierzącego". O. Rudolf podszedł jednak do niego, wyciągnął krzyż i powiedział: może pan ucałuje krzyż? Chory chwycił krzyż i kilkakrotnie ucałował. O. Rudolf udzielił mu sakramentu chorych ku zaskoczeniu, a nawet zgorszeniu niektórych pacjentów z sali.

W kwietniu 1998 roku o. Rudolf wrócił ze szpitala bardzo obolały. Opowiedział mi o pacjencie rozżalonym na swego proboszcza. Z tego powodu nie przystępował do sakramentów świętych. Po długiej rozmowie chory uległ dobroci o. Rudolfa i skorzystał ze spowiedzi. Potem poprosili go o spowiedź dwaj inni pacjenci z sąsiedniej sali. O. Rudolf był przekonany, że to właśnie dla nich Pan Bóg przyprowadził go do szpitala, ponieważ bardzo potrzebowali spowiedzi.

Na tych, którzy uczestniczyli we mszach świętych odprawianych przez o. Rudolfa, głębokie wrażenie robiło jego skupienie. Jedna z zakonnic po 26 latach pamiętała jego pierwszą homilię, chociaż zapomniała następne. Po przeczytaniu fragmentu Ewangelii o rozmowie Jezusa z Nikodemem, trzymając lekcjonarz w rękach powiedział z wielką mocą: "Tak Bóg umiłował świat, że dał nam swego Syna…". "Dziś, po tylu latach – wspomina owa zakonnica – widzę jasno, że słowa Pisma świętego dla Ojca były życiem w Jego życiu kapłańskim. Tą świadomością Boga jako Ojca po prostu żył".

"Udzielał swego kapłańskiego błogosławieństwa zawsze z wielką wiarą, z powagą i z czcią, jakby Sam Pan Jezus to czynił, z takim głębokim zaufaniem do Pana, stając się tylko narzędziem w Jego rękach. Lubił błogosławić rodziny, lubił błogosławić małżeństwa, matki oczekujące dziecka i na każde zwrócić uwagę, błogosławił dorastające dziewczęta…".

Umiejętnie wpływał na stałe pogłębianie życia religijnego, potrafił też leczyć zastarzałe rany i urazy, na które pozornie nie było lekarstwa: "Ojciec Rudolf był dobrym aniołem dla całej naszej rodziny. Nie pominął żadnej okazji, ażeby umocnić nas w miłości Boga. Tak właśnie nastąpiło ofiarowanie całej naszej rodziny Najświętszemu Sercu Jezusa. Miało to miejsce w mieszkaniu, gdzie mieszkaliśmy razem z moimi rodzicami. (…)

Również w przypadku mojego Ojca przekonaliśmy się, ile dobrego może sprawić taki bezpośredni kontakt ze świętym kapłanem. Mój Ojciec był człowiekiem głęboko wierzącym, uczęszczał na Msze święte, rozczytywał się w Biblii, ale miał opory z przystąpieniem do spowiedzi, a w konsekwencji z przyjmowaniem Pana Jezusa w Komunii świętej. Prowadził z Ojcem długie dysputy, których owocem było całkowite pojednanie się z Bogiem i tak już pozostało do jego śmierci".

Pamiętał o imieninach swoich "dzieci Bożych", o ich uroczystościach rodzinnych, o życzeniach świątecznych, a także o ich troskach i potrzebach. Pamięć tę wyrażał krótkim ale serdecznym listem, w którym zawsze było coś dla ducha, podsunięte w sposób delikatny i niedrażniący. Pamiętał także wtedy, gdy "dziecko Boże" zapomniało o nim. "Na uroczystość imienin – pisał – proszę przyjąć wiązankę dobrych życzeń. Nade wszystko życzę obfitych, cichych radości w głębi duszy, radości ze spełnionych obowiązków matki, radości dobrej córki względem Waszej, potrzebującej serca i pomocy mamy, radości uśmiechniętej wiernej żony. Niech i Matka Boża, Królowa wiosny, uśmiechnie się do Ciebie, Dziecko Boże, niech wyleje i wyprasza Wam swe błogosławieństwo i matczyne pociechy w dobrym zdrowiu i radosnej rodzinnej miłości, a kiedyś i wdzięcznej miłości dzieci i wnucząt". W innych kartkach pytał adresatkę, czy ma coś dobrego do czytania?

Gdy do furty klasztornej przychodził ktoś z prośbą o pomoc duchową w trudnych sprawach, najczęściej wysyłano do niego o. Rudolfa, w przekonaniu, że właśnie on najskuteczniej pomoże. "W swoich radach – wspomina jeden z tych, który z jego pomocy skorzystał – o. Rudolf zalecał rozwiązania pełne dobroci i wyrozumiałości. Po każdorazowym z nim spotkaniu wychodziłem ogromnie umocniony, pełen ufności i wewnętrznego pokoju. Jego rady okazywały się skuteczne, kierowanie się nimi przynosiło dobre owoce. Podczas rozmowy o. Rudolf zawsze cierpliwie wysłuchiwał, co miało być powiedziane i zauważyć można było jego szczere zainteresowanie oraz skupienie na przekazywanej treści. Zazwyczaj potem podawał jakiś budujący przykład z własnego doświadczenia lub z życia świętych.

Osoba o. Rudolfa, przykład jego życia, pokora wewnętrzna i pokora gestów (choćby bardzo delikatny sposób pukania do drzwi) budziły szacunek i pewien respekt. Jednak jego naturalność i bezpośredniość niwelowały jakiś nadmierny dystans. Można było zawsze być pewnym życzliwego przyjęcia i wysłuchania".

Miał niewątpliwie niezwykły dar otwierania serca człowieka na Boże miłosierdzie. To nie znaczy, że zawsze potrafił przełamać ludzkie opory. Ale nigdy nie rezygnował i wiedział, że nie on jest ostatnią instancją, że łaska Boża działa od wewnątrz człowieka i dosięga go nawet wtedy, kiedy zewnętrznie nic na to nie wskazuje. Najczęściej jednak przełamywał lody i urazy narosłe z sercu człowieka. Oto jeden z przykładów. Matka dorastającego syna nie wiedziała, jak mu pomóc. Chłopiec już w szkole podstawowej palił papierosy, nadużywał alkoholu, zaniedbał praktyki religijne. Ktoś ze znajomych poradził jej skontaktowanie się z o. Rudolfem, który w tym czasie mieszkał w Czernej. Po długim oporze, syn zgodził się pojechać z nią do Czernej, ale z góry się zastrzegł, że do spowiedzi nie przystąpi. "Kiedy byliśmy w kościele – wspominała po latach matka – przyszła pielgrzymka młodzieży. Wszyscy radośni, ubrani byli w jasne koszulki, śpiewając, grali na gitarach. Przyjechali z księdzem, który odprawił dla nich mszę św. Kazanie, które wygłosił, było jakby do mojego syna skierowane. Mój syn stał wśród tej wesołej młodzieży ubrany całkiem na czarno, był cały naburmuszony i zły. Młodzi wszyscy przyjmowali Komunię św. Ja nie poszłam, bo nie chciałam podkreślać, widzisz, ja idę, a ty nie. Postanowiłam pójść w swojej parafii na mszę św. wieczorną, aby przyjąć Komunię św.".

Gdy matka spotkała się z o. Rudolfem, uprzedziła go, że syn nie chce przystąpić do sakramentu pokuty, na co on odpowiedział: "…to, że Piotr tu przyjechał, to nie dlatego, że Pani tak chciała, czy Piotr sam. Matka Boża chciała, aby tu przyjechał. Proszę iść do Sióstr, powiedział Ojciec, a ja sobie tu z Piotrem porozmawiam. Poszłam, zostawiając syna z o. Rudolfem. W powietrzu znać było burzę. Kiedy doszłam do Sióstr, aby spotkać się z s. Marią…, która nas do klasztoru doprowadziła, rozszalała się burza. Siostra mówi: teraz się Piotr spowiada. Niebo walczy o jego duszę, a potem po burzy zaświeciło piękne słońce. Tak to siostra skomentowała: teraz dusza Piotra jest piękna, jak ten dzień słoneczny itd.

Kiedy wróciłam od Sióstr, Piotr stał przed kościołem z oczami wilgotnymi od łez. Zapytał mnie, czy mogę przyjąć Komunię św., bo o. Rudolf udzieli nam jej. Dobrze, że nie poszłam do Komunii św. na Mszy – pomyślałam. (…)

Ojciec pobłogosławił nas. Po ojcowsku pożegnał, a my szczęśliwi wracaliśmy do domu. Piotr mówił mi, że to była pierwsza spowiedź, z której był zadowolony i szczęśliwy. Przyrównał swój stan duszy do tej pogody owego dnia. Tak było, jak siostra mówiła. Spowiadał się, jak była burza, płakał w tym czasie, kiedy padał deszcz, a jak słońce zaświeciło, to i jemu na duszy zrobiło się jaśniej".

Potem kontynuował naukę, poznał dziewczynę, pojechał z nią do Czernej, aby ją przedstawić o. Rudolfowi, oboje przystąpili do spowiedzi i przyjęli szkaplerz z rąk o. Rudolfa.

"Posiadał wielką umiejętność słuchania innych, umiał wprowadzać taką atmosferę życzliwości, że człowiek mógł swobodnie wypowiedzieć się do końca. Miał wielką umiejętność wczuwania się w sytuację drugiego człowieka, wielką wyrozumiałość i dobroć". Umiejętność ta ogromnie ułatwiała mu pozyskanie zaufania, co z kolei prowadziło do nawiązania kontaktu i porozumienia.

Zaczynał rozmowę od spraw banalnych, by delikatnie przejść na tematy religijne. Zawsze, bez podkreślania tego, był kapłanem. A gdy trzeba było usłużyć człowiekowi, czas dla niego nie istniał. "Poświęcił tyle czasu, by zaradzić potrzebie bliźniego, wysłuchać, znaleźć radę. Nie zauważyłem, by Ojciec Rudolf, spotykając się z ludźmi, okazywał pośpiech czy zniecierpliwienie. Pamiętam wiele takich zdarzeń, gdy ja lub inne osoby z rodziny długo czekały na Wujka (i ze wstydem przyznaję się, że z powodu mojej słabości przyczyniało się to niekiedy do mojego zniecierpliwienia), gdy w tym czasie służył swoją osobom bliźnim. Jedno z takich zdarzeń miało miejsce w Zakopanem, w Dolinie Strążyskiej w 1981 lub 1982 roku. Spotkane przypadkowo osoby przy kapliczce «Ave Maria» zagadnął, rozwinęła się serdeczna rozmowa, osoby te zaczęły się dzielić problemami. Wujek obiecał modlitwę. Wymieniono adresy. Wiem, bo o. Rudolf wspominał, że przez długie lata korespondencja ta była podtrzymywana. Ostatnio wspominał spotkane wtedy osoby w listopadzie 1998 r.

Również w Dolinie Strążyskiej w roku 1981 lub 1982, rozmawiając początkowo z jedną osobą, po kilkunastu minutach skupił na sobie uwagę kilkunastu przypadkowych młodych turystów. Jeśli dobrze pamiętam, to mówił z uśmiechem o Czernej, tamtejszym obrazie Matki Bożej i Rafale Kalinowskim. Ja to skomentowałem na posiłku u karmelitanek na Reglach w Zakopanem: «Otoczyli Wujka, jak jakąś sławną osobę».

W ostatnich latach (90-te) w swych rozmowach często wracał do wątku, jak kapłaństwo Chrystusa jest potrzebne. Gdy o tym mówił, wyraźnie jego twarz jaśniała pogodą i radością. Cieszył się, że może służyć jako kapłan ludziom, którzy posługi kapłańskiej są spragnieni. Wiem, że posługa ta w tym czasie dotyczyła sakramentu pokuty, pociechy zanoszonej chorym w szpitalu wadowickim i doradztwa duchowego. Na mnie, jako kapłana, wyznania te działały jako wielkie świadectwo dobrze przeżywanego i realizowanego kapłaństwa.


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Doświadczenie bliskości Boga
o. Honorat Gil OCD

Już w późniejszych latach życia, gdy ktoś przepraszał o. Rudolfa za zajmowanie mu czasu, odpowiedział: "Jestem kapłanem dla was". I tak rzeczywiście było. Był do dyspozycji każdego, kto potrzebował jego pomocy. I czasem, służąc człowiekowi, z radością odczuwał bliskość Boga. Jeden z takich przypadków z pierwszych lat kapłaństwa sam opisał:

"Było to w roku 1948. W pierwszą sobotę lutego. W klasztorze św. Józefa «na Górce» w Wadowicach właśnie odśpiewano Salve Regina. Rozpoczęło się nabożeństwo ku czci Niepokalanego Serca Najświętszej Maryi Panny. Przełożony rozkazującym tonem polecił mi pójść do kościoła, do konfesjonału. Zdziwiło mię to, bo tego nie zwykł był czynić, zważając na moje zajęcia w tymże samym czasie. Poszedłem.

Po skończonym nabożeństwie, gdy wyszedłem z konfesjonału, pielęgniarka z pobliskiego szpitala (z baraku poświęconego św. Józefowi) podeszła do mnie, oświadczając mi, że ów młodzieniec, którego odwiedziłem przed paru dniami już kona albo może już zakończył życie. Był to młody mężczyzna, zaledwie 24-letni, schorowany na skutek przeżyć w obozie koncentracyjnym w czasie okupacji. Wziąwszy błogosławieństwo od przełożonego, po kilku minutach byłem już w szpitalu. Chory, o którym mowa, istotnie był już bez świadomości, w agonii. Stan taki, jak mi oświadczono, trwał już kilka godzin. Obok łóżka umierającego płakały matka i młoda żona.

– Janku, ksiądz przyszedł – głośno zawołałem do ucha umierającego, dawnego szkolnego kolegi. I stała się rzecz niespodziewana. Konający w tejże chwili przestał się rzucać, odzyskał natychmiast przytomność. Przenikliwym i pełnym rzewnej wdzięczności wzrokiem popatrzył w moje oczy, podnosząc równocześnie obie ręce do uścisku.

– A mama jest? – spytał rzewnym, nigdy niezapomnianym głosem. – Jest mama – powiedziałem. – To dobrze…

W tej chwili począłem przygotowywać go do wzbudzenia aktu żalu.

– Janku, czy żałujesz za swoje grzechy? Czy wierzysz we wszystko, co św. Kościół naucza? – Wierzę…

Podniosłem rękę i wyrzekłem wszechmocne słowa odpuszczenia: Ja cię rozgrzeszam w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

Jeszcze zupełnie był przytomny. Zaczęliśmy wspólnie odmawiać Wierzę w Boga Ojca. W połowie Credo głos zaczął mu słabnąć, cichnąć. Za mną powtórzył jeszcze: «Jezu! Mario! Józefie święty, bądźcie przy mnie przy skonaniu».

W tejże chwili przyszło mi na myśl stwierdzić, czy na jego piersi spoczywa szkaplerz święty. Wszak dziś sobota! Lecz zdumienie moje nie miało granic, gdy na piersi umierającego spostrzegłem nie szkaplerz Matki Boskiej z Góry Karmel, ale medalik, medalik św. Józefa!… Teraz już znikła tajemnica mego «przymusowego» tu przybycia: on, Patron dobrej śmierci, przyprowadził mię do konającego.

Ogromne uczucie zdumienia przemieniło się w jednej chwili w uczucie uwielbienia.

Przyjąłem go do szkaplerza. Zanim położyłem szkaplerz na jego piersi, przyłożyłem go do ust konającego. Ucałował…

Zaczęliśmy – siostra zakonna, chorzy na sali – litanię do św. Józefa. Po niej litanię do Najświętszej Maryi Panny. Jeszcze nie dokończyliśmy, gdy siostra powiedziała: Już zakończył życie.

Popatrzyłem. W jednej dłoni trzymał, wraz z siostrą, gromnicę, drugą przyciskał szkaplerz i medalik św. Józefa.

Odszedłem, ale ze zdumieniem i uwielbieniem.

Ze zdumieniem: bo jeszcze tajemnicze zaświaty nigdy tak «namacalnie» nie stały mi się bliskie, jak dziś przy łożu tego oto umierającego.

Z uwielbieniem dla św. Józefa: bo wszak dziś spotkało mię to niewymowne szczęście, że tutaj, na oddziale jemu poświęconym, Patrona dobrej śmierci «uchwyciłem» za rękę.

I odczułem, że to ręka Ojca, Przyjaciela wiernego i za życia, i przy śmierci".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Duszpasterz chorych
o. Honorat Gil OCD

Niekiedy zdarza się, że kapłani boją się chorych, zwłaszcza umierających, o. Rudolf ich szukał. W Wadowicach, niezależnie od posługi w szpitalu, miał gromadkę chorych w domach, którym w każdy I piątek miesiąca przynosił Pana Jezusa. Ponieważ byli oni rozproszeni po całym mieście, a on nie był już pierwszej młodości, prosił jednego z klasztornych kierowców, aby mu posłużył samochodem.

W rozmowach często wracał do problemów "ludzi spotkanych w podróży, czy przychodzących do klasztoru, ale najczęściej problemy ludzi chorych i cierpiących w szpitalu, którym – jako kapelan szpitala – usługiwał z największym oddaniem, zawsze gotowy do usług z gorliwością, z radością, że może służyć. Odchodząc z rozmównicy w Wadowicach, często myślałam, że z takim oddaniem służyć choremu można tylko wtedy, gdy się naprawdę widzi w nim cierpiącego Chrystusa".

Interesował się także chorymi w rodzinach swoich "dzieci Bożych". Opowiada jedna z karmelitanek: "W czasie mojej formacji zakonnej i później otoczył duchową troską moich nieuleczalnie chorych dwóch braci, zawsze w listach pisał o nich, co się z nimi dzieje, od rodziny bowiem nie miałam informacji. Odwiedzał ich w szpitalu w Andrychowie, a nawet był raz w domu rodzinnym".

Inna karmelitanka Dzieciątka Jezus wspomina: "Gdy się dowiedział o zmartwieniu, chorobie, za wszelką cenę starał się pomóc. Ktoś z mojej rodziny zachorował poważnie i znalazł się w szpitalu w Krakowie. Śp. o. Rudolf pojechał do Krakowa i odnalazł tę osobę, podniósł na duchu, obiecał modlitwę, zachęcił do ufności – zdrowie wnet wróciło. Serdecznie współczuł, gdy ktoś z rodziny mojej odszedł do Pana i zawsze brał udział w pogrzebie, choć jego siły były słabe, a droga na cmentarz wadowicki daleka. Po pogrzebie pocieszał i obiecał modlitwę.

Niekiedy intuicyjnie wyczuwał, że znajoma osoba chora potrzebuje go i na niego oczekuje. Opowiada o tym jedna z karmelitanek Dzieciątka Jezusa, która odwiedziła w szpitalu swoją znajomą, bliską śmierci. Przy pożegnaniu chora prosiła ją, by dała znać o. Rudolfowi, że bardzo pragnie się z nim spotkać. "Ogromnie się zdziwiłam – wspomina siostra – kiedy wychodząc ze szpitala na schodach spotkałam o. Rudolfa i oznajmiłam mu prośbę chorej, a Ojciec powiedział: właśnie idę do Basi".

W Krakowie został telefonicznie wezwany do swojej penitentki, pani E. Od dłuższego czasu była obłożnie chorą, a on w pierwsze piątki przynosił jej Komunię św. Kiedy zadzwonił do drzwi, zebrani w mieszkaniu zrobili wielkie oczy.

– Kto ojca wzywał? Mama jest nieprzytomna.

Na jego prośbę dopuszczono go do umierającej. Udzielił jej sakramentu chorych, po czym penitentka otworzyła oczy i powiedziała:

– Ojcze, a spowiedź?

Wyspowiadała się i dopiero potem zmarła. I nigdy się nie wyjaśniło, kto do niego telefonował.

O. Rudolf szczególnie łatwo nawiązywał kontakt i zaprzyjaźniał się z chorymi dziećmi. Wspomina jedna z pielęgniarek: "Kiedy już po dyplomie pracowałam w szpitalu jako pielęgniarka, przychodził o. Rudolf do nas, gdyż nie miałyśmy kapelana. Leżały tam po parę miesięcy dzieci i młodzież z chorobami przewlekłymi (na serce, nerki, choroby reumatyczne), ostrymi białaczkami. Po wyjściu ze szpitala wracały często ponownie. Uczyły się też w szpitalu. Niektóre z nich, chore na białaczkę, umierały w szpitalu. O. Rudolf często przychodził do nich z posługą religijną. Ale też odwiedzał je często, przynosił książki, owoce i słodycze. Dzieci za nim przepadały. Pamiętam dwie dziewczynki bliźniaczki, które leżały w szpitalu z małymi przerwami przez okres dwóch lat, poważnie chore na nerki. O. Rudolf podtrzymywał je na duchu, często je odwiedzając. Pamiętam, jak w dniu mego ślubu, którego udzielał nam o. Rudolf w kościele Karmelitów Bosych w Krakowie, po skończonej uroczystości podeszły do nas te siostry bliźniaczki z babcią, by złożyć nam życzenia. Wyszły w tym dniu ze szpitala na przepustkę, a kiedy zorientowały się, że ślubu udzielał nam o. Rudolf, prosiły, by ułatwić im spotkanie z nim w rozmównicy, gdyż babcia chciała mu podziękować za opiekę, a one pożegnać się przed wyjazdem z Krakowa".

O tej umiejętności nawiązywania kontaktu z dziećmi i młodymi wspomina również inna pielęgniarka: "O. Rudolf, cichy, spokojny i nigdy nienarzucający się nikomu wnosił na sale chorych taki spokój i radość, dużo spowiadał, ale przede wszystkim rozmawiał, w sobie dobrze znany sposób umiał do tej rozmowy wciągnąć wszystkich: dzieci, młodzież i starszych.

Szczególnie upodobał sobie dzieci i młodzież. Tłumaczyć to można zapewne tym, że był nauczycielem i wychowawcą. Jeśli miałyśmy go szukać na oddziale, bo na przykład był telefon, że ktoś z innego oddziału nagle prosi o spowiedź czy sakrament namaszczenia, to przeważnie siedział na sali wśród dzieci i młodzieży, one bardzo go lubiły. Przynosił chorym dużo książek, modlitw, obrazków na długie szpitalne godziny. Zapewne dużo modlił się za swych szpitalnych przyjaciół, by choroba szybko minęła, wzmocniła siły duchowe każdego z nich, bo patrząc z doświadczenia mojej pracy zawodowej, człowiekowi czasem trudno zrozumieć, dlaczego choroba, nieszczęście dotyka właśnie mnie. (…)

Pamiętam, na oddziale leżał chłopiec, może dziesięcioletni, przywieziony z rozpoznaniem: ostre zapalenie kości. Jego stan się pogarszał z dnia na dzień, wysoka temperatura, bóle kości tak mocne, że czasami nawet tracił świadomość. O. Rudolf był przy łóżku tego dziecka codziennie, przejęty tym, co się działo, jak my wszyscy. Dużo się modlił, rozmawiał z jego przerażoną matką jak i z dzieckiem (o ile było to możliwe). Pierwszy raz na własne uszy słyszałam, jak małe dziecko w gorączce majaczy, modli się o własną śmierć, «ale żeby jego mamusia o tym nie wiedziała». Do dziś mam przed oczami widok: na łóżku, przed dyżurką pielęgniarską leży mały, blady chłopiec, ma zamknięte oczy, a przy nim siedzi cichutko zakonnik w brązowym habicie, nic nie mówi, siedzi spokojnie. To był o. Rudolf.

Historia tego chłopca zakończyła się szczęśliwie, został szybko wysłany do Prokocimia, Kliniki Dziecięcej, wyzdrowiał. Dziś zapewne ciężko jest mu sobie przypomnieć te ciężkie chwile ze swojego dzieciństwa. Jak to dobrze, że spotkał o. Rudolfa lub na odwrót, że o. Rudolf spotkał tego chłopca i szybka jego modlitewna interwencja pomogła temu chłopcu wyzdrowieć, zanim choroba nie poczyniła w jego organizmie zbyt wielkich spustoszeń".

Odwiedzając chorych w szpitalu, spotykał się także z lekarzami i "…pozostawiał po sobie wrażenie kapłana oddanego całkowicie Bogu, a przy tym tak prostego, dostępnego dla ludzi, promieniującego życzliwym uśmiechem, pokojem i dobrocią".

Jedna z lekarzy, po takim spotkaniu powiedziała, "że nigdy takiego kapłana nie spotkała, że coś z niego promieniuje. Po upływie dłuższego czasu w rozmowie ze mną wróciła znowu do tych wspomnień i zapytała mnie, czy byłaby możliwość spotkania jeszcze kiedyś Ojca Rudolfa. W marcu 1993 r. spotkała się w naszym klasztorze w Łodzi i odprawiła u Ojca długą spowiedź, po której nie ukrywała swego szczęścia. Wiadomość o śmierci Ojca zrobiła na niej głębokie wrażenie, powtarzała kilkakrotnie: «wciąż o nim myślę, od niego coś promieniowało»".

Przełożonej karmelitanek Dzieciątka Jezusa radził, aby pielęgniarkom, które wstępowały do zgromadzenia, pozwalały pracować w tym zawodzie, ponieważ to jest zgodne z duchem zgromadzenia, a nie narzucać im na siłę katechezy. Bardzo cenił posługę pielęgniarki.

Gdy w Wadowicach oddział wewnętrzny znajdował się w budynku na Karmelu, w niedziele, przed mszą św. o. Rudolf chodził po salach z Komunią św. "Zauważył, że personelowi jest bardzo ciężko, dużo chorych, nowe, ciężkie przyjęcia. Była to niedziela. Już na mszy południowej o. Rudolf modlił się, abyśmy w pracy na oddziale ze wszystkim sobie poradziły. (…) Pielęgniarki, salowe, lekarze, pacjenci, wszyscy szanowali o. Rudolfa, bo swoją miłością i taktem niósł Pana Boga wszędzie tam, gdzie akurat był On najbardziej potrzebny. Wśród chorych, którzy spędzali w szpitalu jakiś czas, zdrowi i szczęśliwi wracali do domów, wdzięczni Jezusowi za uzdrowienie oraz wśród tych chorych, którzy w szpitalu kończyli swą wędrówkę życiową. Im Bóg był szczególnie drogi i potrzebny, by jeszcze raz okazać miłosierdzie i miłość w ostatnich chwilach życia".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Gdy rodził się człowiek
o. Honorat Gil OCD

Matki oczekujące potomstwa i przychodzące na świat dzieci były szczególnym przedmiotem troski o. Rudolfa. Ilu dzieciom wymodlił szczęśliwe narodziny, ilu matkom zdrowie – tylko Pan Bóg wie. Oto kilka wspomnień, które opowiadają o tej jego wielkiej miłości dla rodzącego się życia:

"Pierwsze osobiste spotkanie z Ojcem Rudolfem miałam w szpitalu w Wadowicach na oddziale ginekologiczno–położniczym. Odwiedził mnie Ojciec Rudolf, gdy leżałam w siódmym miesiącu ciąży. Była to ciąża bliźniacza i wszystko wskazywało na to, że będzie to poród przedwczesny, i tak też się stało.

Co czułam, gdy Ojciec mnie odwiedzał? Spokój i wiarę w to, że wszystko dobrze się ułoży. Przez cały ten czas modlił się o moje zdrowie i nienarodzonych jeszcze dzieci, pocieszał, uśmiechał się, rozdawał swą dobroć i miłość do chorych.

Nadszedł moment, kiedy przez cesarskie cięcie nasze dzieci przyszły na świat. Ogarnęła mnie ogromna radość a zarazem cierpienie i ból. Dzieci, które urodziłam, chłopiec i dziewczynka, były w bardzo złym stanie, można powiedzieć, że bez większych szans na przeżycie. (…) Mój mąż, zatroskany o życie naszych dzieci, poszedł na Karmel modlić się o zdrowie i życie dla naszych dzieci. Spotkał tam Ojca Rudolfa, zwierzając się z radości i bólu, jakie czuł z powodu złego stanu zdrowia dzieci.

Wiem, że Ojciec Rudolf bardzo modlił się o zdrowie dzieci. Wypraszał dla nich łaski u Najświętszej Maryi Panny, podtrzymywał na duchu mojego męża, aby się nie martwił, bo wszystko będzie dobrze. (…) Przez cały ten czas w szpitalu trzymałam w dłoni zdjęcie świętego Rafała Kalinowskiego, otrzymane od mojej siostry z zakonu (…) Obecność Ojca Rudolfa, modlącego się o życie naszych dzieci, podnosiła mnie na duchu, utwierdzała, że Pan Bóg nas bardzo kocha i Matka Najświętsza, do której Ojciec Rudolf tak gorąco się modlił (…) Przez cały czas Ojciec Rudolf zawierzał nas Matce Bożej, pomagał duchowo, wymodlił zdrowie, a nawet życie dla naszych dzieci, które są zdrowe i bardzo dobrze się rozwijają. Do końca życia będziemy mu za to wdzięczni. (…)

Kiedy widzieliśmy się z Ojcem Rudolfem, błogosławił nasze dzieci i nas, dostawaliśmy obrazki, które przechowuję w domu. Wielokrotnie Ojciec Rudolf dzwonił do nas do domu, pytając o zdrowie. Za każdym razem było to duże wydarzenie, że mimo wielu obowiązków, jakie miał, pamiętał o nas".

"Na jednej z sal – opowiada pielęgniarka – leżała ciężarna kobieta, matka kilkorga dzieci. Miała nowotwora złośliwego dróg rodnych. Lekarze nakłaniali ją do usunięcia ciąży, twierdząc, że złośliwy guz w czasie porodu zagraża życiu matki i dziecka. Poza tym leczenie operacyjne miało być poprzedzone leczeniem promieniami radu, co także nie było wskazane dla kobiety w ciąży. Chora długo nie mogła podjąć decyzji. O. Rudolf odwiedzał ją bardzo często. Modlił się za nią w każdej Mszy świętej i podtrzymywał ją na duchu. Modliłyśmy się wszystkie pielęgniarki, łącznie z siostrą zakonną tam pracującą. Odwiedził ją także biskup z Kurii. Pewnego dnia otrzymała też list od prymasa Stefana Wyszyńskiego z zapewnieniem o modlitwie. Wtedy już podjęła decyzję i nie zgodziła się na zabieg. W następstwie tego wypisano ją natychmiast ze szpitala. A ponieważ okazało się, że pochodzi ze Spytkowic, które leżą blisko Bachowic, rodzinnej wsi Ojca, Ojciec Rudolf jadąc do rodziny, odwiedził ją w domu. Okazało się, że ta kobieta nie tylko urodziła zdrowe dziecko, ale złośliwy guz zniknął bezpowrotnie. Do dziś pamiętam imię i nazwisko tej kobiety. W tym szpitalu, w którym pracowałam, pacjentów wzywało się do kontroli do ambulatorium jeszcze przez kilka lat. Pamiętam zdziwienie lekarzy za każdym razem, jak przyjeżdżała – śladu po nowotworze złośliwym, czyli raku nie było".

A oto opowieść innej pielęgniarki i, po długim oczekiwaniu, szczęśliwej matki: "Poznałam Ojca Rudolfa w 1983 r. w szpitalu na oddziale chirurgii kobiecej. Pracowałam tam jako pielęgniarka, zaraz po szkole, którą skończyłam w Bielsku Białej. O. Rudolf przychodził tam bardzo często z posługą kapłańską. (…) O. Rudolf bardzo często rozmawiał z pielęgniarkami, my bardzo go szanowałyśmy (…) W czerwcu 1984 r. wyszłam za mąż, oboje z mężem pragnęliśmy mieć dziecko, szybko, nie czekać, aż się wybudujemy czy kupimy samochód. Upływały miesiące, a na macierzyństwo nie było widoku. Kiedyś w czasie rozmowy z o. Rudolfem zwierzyłam mu się z mojego smutku. Ojciec Rudolf zapewnił mnie, abym wierzyła w miłosierdzie Boże, nie traciła nadziei, a on sam będzie modlił się w mojej intencji, zaopatrzył mnie w różne modlitwy o szczęśliwe macierzyństwo. Mimo podjętego leczenia (w Krakowie), mijały miesiące, jeden rok, drugi i nic. (…)

Mijały trzy lata mojego leczenia, widziałam u mojej pani doktor zniecierpliwienie, wtedy postanowiła wysłać mnie na leczenie sanatoryjne. Sam jeden Pan Bóg wie, jak bardzo nie chciałam tam jechać. (…) Mówiłam o tym o. Rudolfowi, a on bardzo się tym martwił, cały czas powtarzał mi, abym nie traciła nadziei, że Bóg nigdy nie zostawia samych tych, którzy Go proszą, a ja już nawet nie miałam siły się modlić. (…).

Na miesiąc przed wyjazdem do sanatorium Bóg mnie wysłuchał. Do dziś myślę o tym, jak o cudzie. Byłam taka szczęśliwa, cały świat wydawał mi się taki piękny. Największą radość sprawiło mi zakomunikowanie o tym o. Rudolfowi. Wiedziałam o tym, że kiedy może ja traciłam nadzieję, on nigdy nie wątpił, że Bóg spełni moje pragnienie. Radość o. Rudolfa była taka szczera. Teraz zapewniał mnie, że będzie się modlił, żeby ciąża zakończyła się pomyślnie.

Drogi Ojcze, urodziłam córeczkę, Agnieszkę. Ojciec Rudolf błogosławił ją w kościele na Karmelu i powierzył Matce Bożej. Potem kontakt z o. Rudolfem urwał się na kilka lat, a to dlatego, że za dwa lata urodziłam drugą córeczkę, Ewelinę, a za rok Dorotkę. Całkowicie poświęciłam się wychowaniu dzieci i do pracy zawodowej już nie powróciłam.

Pewnego dnia, będąc u lekarza na Pediatrycznej Izbie Przyjęć, przypadkowo spotkałam o. Rudolfa. Ileż było radości, gdy o. Rudolf dowiedział się, że mam trójkę dzieci.

Ten dobry, kochany zakonnik błogosławił całą naszą piątkę i zapewnił nas, że będzie się za nas modlił, abyśmy dawali sobie w życiu radę.

Potem z o. Rudolfem spotkała się na oddziale patologii ciąży moja bratowa Beatka. Leżała po poronieniu; sytuacja znów się powtórzyła. Załamaną, o. Rudolf zaopatrzył w modlitwy w intencji macierzyństwa i zapewnił o szczerej modlitwie. Dziś mój brat i bratowa mają dwuletniego synka Krzysia, którego na Karmelu błogosławił o. Rudolf.

Moje dzieci osobiście znały Ojca Rudolfa. On sam bardzo często do nich dzwonił, rozmawiał, błogosławił, gościł nas w klasztorze, prowadził do Celi św. Rafała Kalinowskiego, zapraszał do Czernej na rekolekcje. Pamiętał, zawsze upominał mnie, abym na czole swych dzieci kreśliła znak Krzyża, co czynię do dziś, a to samo robią moje dzieci nam rodzicom".

"Trzy razy będąc w ciąży poroniłam – wspomina doświadczona matka, krewna o. Rudolfa. Bardzo to przeżywając, wujek modlił się gorąco, abyśmy mogli doczekać się upragnionego dziecka. (…) W 1997 roku zaszłam w ciążę, cieszyłam się, a zarazem bałam. Prosiliśmy wujka o modlitwę, abym donosiła to dzieciątko, które mam pod sercem. Będąc w siódmym tygodniu zakrwawiłam, płakałam bardzo, myśląc, że chyba znów poronię. Pojechaliśmy do szpitala w Wadowicach. Po badaniu USG pani doktor stwierdziła, że serduszko dziecka bije, ale czeka mnie leżenie dłuższe. Było to 17 kwietnia 1997 r., gdy przewieźli mnie na salę, przyszedł w niedługim czasie do mnie wujcio, pocieszając mnie i przynosząc mi obrazeczki. Modliłam się i prosiłam Matkę Bożą, abym donosiła dzieciątko. Dostałam od wujka modlitwę matki w stanie błogosławionym, relikwie św. Rafała i św. Tereni od Dzieciątka Jezus. Miałam bardzo dużo czasu na modlitwę. (…) Leżało ze mną jeszcze pięć pań, które tak jak i ja wyglądały, kiedy wujek do nas przyjdzie. Przychodził do mnie codziennie przez ten okres pięciu miesięcy. (…) Co wtorek z naszych rodzin zawsze ktoś leciał na mszę świętą na Karmel, którą wujek odprawiał do św. Rafała, a my wypisywałyśmy swoje prośby i dawałyśmy jemu. Gdy przychodził, nigdy z pustymi rękoma, zawsze drożdżóweczkę czy pączka lub bułkę z serem czy wędliną, której może nawet sam nie zjadł, i przyniósł mi. Wszystkie panie, gdy wychodził, chciały go uścisnąć w rękę. Gdy wchodził na salę cichusieńko zapukał, a na naszych twarzach pojawiał się uśmiech, że Ojciec Rudolf idzie, taka z niego była dobra dusza, wszyscy tak mawiali. (…)

Urodziłam córeczkę o wadze 950 g i 37 [cm] długą. Była malusieńka i tak bezbronna. Taka chudziutka, że aż serce się krajało, czy będzie żyć. Miała także krwawienie śródczaszkowe. Był to piątek, także dzień Miłosierdzia Bożego. Maleństwo zaraz zabrano na oddział wcześniaków, gdzie czekał już inkubator. Zaraz rano przyjechał mąż Z. z moją mamą, poszli na Karmel prosić wujka o modlitwę. Wujek powiedział, żeby oddać wszystko Matce Bożej i św. Rafałowi, a będzie dobrze. (…) I tak też z pomocą Bożą córeczka przybierała na wadze i rosła. Chcieliśmy ją ochrzcić, mama nie dawała wujkowi spokoju i prosiła o chrzest, że taka malizna, a on do niej tylko mawiał, że na wszystko jest czas, tak że teraz wspominając to wszystko do tyłu, mówimy, że wujek wiedział, że córeczka będzie żyła, bo gdyby nie to, to by sam dążył, aby ją ochrzcić. Postanowiliśmy dać jej na imię Teresa Maria. Terenia dlatego, że wujek też modlił się do św. Tereni i św. Rafała, bo gdyby był chłopczyk, byłby Rafał. (…)".

Kilka miesięcy po śmierci Wujka przyszła na świat siostra Teresy Marii. Ona również była wcześniakiem, a lekarze nie dawali jej wielkich szans na przeżycie. Uczynili wszystko, co mogli, aby ją uratować, ale uważali, że najwięcej zrobił z nieba Wujek.

O. Rudolf często jakby przypadkowo pojawiał się w czyimś życiu, przy różnych okazjach przypominał o swoim istnieniu, potem się o nim zapominało, a on również nie chciał się zbytnio narzucać. Na dnie duszy pozostała jednak pamięć, że jest, że w razie potrzeby można szukać u niego pomocy. Kiedyś wracał z Oświęcimia, gdzie spowiadał karmelitanki bose. Ze szkoły w Oświęcimiu wracała również uczennica, która widząc kapłana, pochwaliła Pana Boga. On nawiązał z nią rozmowę, wymienili adresy, przez kilka lat trwała między nimi korespondencja, zapraszał ją na jasełka do Wadowic, potem ona wyszła za mąż, przyszły dzieci, dużo pracy, korespondencja urwała się. "W styczniu 1999 – opowiada dalej matka – zorientowałam się, że jestem w odmiennym stanie. Przeraziłam się, ponieważ wszystkie nasze dzieci przyszły na świat przez cięcie cesarskie i po bliźniakach lekarze ostrzegali nas, żeby absolutnie nie planować więcej dzieci, gdyż byłoby to zagrożeniem dla mojego życia. I faktycznie bardzo źle się czułam, miałam silne bóle brzucha, a był to przecież dopiero początek ciąży. Bałam się iść do lekarza, nie mogłam jeść, spać, byłam załamana. W głowie kotłowały się najgorsze myśli: co się stanie ze mną, z dziećmi, czy przeżyję? I wtedy pomyślałam, wiedziona Bożym natchnieniem, o o. Rudolfie. Przyjechałam więc do Wadowic, na Karmel, z drżącym sercem stanęłam przed furtą klasztoru i poprosiłam o widzenie z Ojcem Rudolfem.

Ojciec niebawem wyszedł, zaprosił mnie do rozmównicy, trochę lat mnie nie widział, więc się przedstawiłam, on przypomniał mnie sobie, przeprosiłam, że nie dawałam znaków życia. Ojciec powiedział, że pamiętał o mnie w modlitwie, ucieszył się moim przyjazdem. Ja opowiedziałam mu, co u mnie i o całej sytuacji, w jakiej się obecnie znalazłam. Rozkleiłam się i płakałam. Ojciec z wielką delikatnością i dobrocią pocieszał mnie, mówił, żeby zaufać Bogu, że na pewno wszystko dobrze się ułoży. Polecał modlić się za wstawiennictwem św. Rafała Kalinowskiego i św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Prosiłam Ojca Rudolfa o adres jakiegoś dobrego doktora z wadowickiego szpitala. Obiecał mi przesłać, za kilka dni otrzymałam od niego – jak się potem okazało – ostatni list, w którym podał mi dokładny adres do pani doktor z Wadowic oraz ponownie zachęcał do wielkiej ufności w opiekę Matki Bożej.

A wracając do tego spotkania z Ojcem w Wadowicach, poprosiłam go wtedy też o spowiedź św., po której dał mi Pana Jezusa, pobłogosławił mnie, moje dzieciątko. Ojciec obiecał jeszcze modlitwę i Mszę św. w mojej intencji, a na koniec obdarował słodyczami.

Po tym spotkaniu wróciłam do domu całkowicie odmieniona, pełna nadziei i ufności, że będzie dobrze i tak czułam się coraz lepiej, choć cały okres ciąży przebywałam na zwolnieniu, musiałam uważać, nie przemęczać się, choć w domu pracy nie brakowało przy trójce dzieci. I to, moim zdaniem, na pewno był cud, że ciążę donosiłam do końca i przez cięcie cesarskie urodziłam dużą, bo [ważącą] cztery kilogramy, zdrową córeczkę. Cięcie wykonała pani doktor polecona mi przez Ojca Rudolfa, która prowadziła mnie przez całą ciążę. Byłam bardzo zadowolona z tego prowadzenia i z bardzo dobrej opieki medycznej w wadowickim szpitalu".

Niekiedy szczęśliwe matki prosiły go o ofiarowanie ich dzieci Bogu. "Bardzo byłam szczęśliwa, gdy o. Rudolf w czterdzieści dni po urodzeniu Janusza ofiarował go w kościele Bogu przy głównym ołtarzu. Toteż dwa lata później, gdy przyszedł na świat drugi syn, Leszek, zaraz pospieszyłam z dzieckiem do Ojca Rudolfa z prośbą, aby i jego ofiarował. Bogu. Nie przyjmowałam tłumaczenia, że to tylko pierworodnych synów ofiarowuje się Bogu. Na moje usilne naleganie Ojciec machnął ręką, powiedział «no dobrze» i poszliśmy przed główny ołtarz, gdzie odmówił odpowiednie modlitwy. Dzięki Ojcu Rudolfowi nauczyłam się traktować dzieci nie jako moją własność, ale skarb Boga, powierzony w największym zaufaniu mojej opiece. Dlatego starałam się zawsze jak najlepiej wywiązywać z tego zadania".

Pamiętał o tych, których chrzcił i czuł się odpowiedzialny za rozwój ich życia religijnego. Do rodziców chłopca, któremu udzielił sakramentu chrztu, pisał: "…skoro mnie spotkał ów zaszczyt uczynić go dzieckiem Bożym, skoro na mnie spoczął ów obowiązek modlić się i czuwać, by zawsze dzieckiem Bożym pozostał, tyle upatruję, jak dziatki w czasie kazania bawią się i wyśpiewują ze swymi mamusiami, że gdzieś napotkam i waszego Janusza, a tu jak nic, tak nic. Czyżby Mama jeszcze go nie nauczyła śpiewać i dlatego nie zabiera go na nabożeństwa?".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Dobry ojciec
o. Honorat Gil OCD

"Z o. Rudolfem zetknęłam się już w szkole podstawowej jako spowiednikiem. Zawsze, a było to aż do ostatniej spowiedzi, zwracał się do mnie: «dziecko Boże». Był to taki bardzo ciepły zwrot, który pozostawał w pamięci. Zawsze zachęcał do pracy nad sobą. Uderzająca była jego ogromna życzliwość, ciepło, którego doświadczało się w kontakcie z osobą o. Rudolfa. W czasie spowiedzi często mówił o Bożym miłosierdziu, o zawierzeniu Bożemu miłosierdziu. Mówił, żeby nie patrzeć na swoją małość, ale zanurzyć się w Bożym miłosierdziu. Zawsze po spowiedzi u niego odchodziło się podniesionym na duchu, umocnionym, zachęcał mnie do trwania w nadziei. Interesował się tym, co robię, czego się uczę, później, gdzie pracuję. Podsuwał mi lektury, które pomagały mi w pracy nad sobą. Z czasem stał się spowiednikiem moim i mojego męża. Chociaż przenieśliśmy się do Makowa Podhalańskiego i tam mamy mieszkanie do dzisiaj, to jednak przyjeżdżaliśmy do Wadowic, aby skorzystać z sakramentu pojednania u o. Rudolfa. Emanował z niego wewnętrzny pokój i niezwykła radość, która bardzo się udzielała. Był bardzo delikatny i charakterystyczna była u niego ta troska o innych. Pamiętał o naszych dzieciach, pamiętał o różnych drobiazgach, które czasami nam umykały. Pamiętam również, że to, co otrzymywał, rozdawał innym, nie zatrzymywał dla siebie. To może śmieszne: otrzymywał czasami ciasto od rodziny z Bachowic, to dzielił się z nami.

Był bardzo zaangażowany w szerzenie kultu św. Ojca Rafała i gdy przyjeżdżałam z dziećmi na wycieczkę do Wadowic w odwiedziny Ojca Rudolfa, zawsze prowadził nas do celi św. Ojca Rafała. Bardzo szczegółowo dzieciom opowiadał o tej postaci i niejednokrotnie prosił nas, żebyśmy się modlili nowenną do św. Ojca Rafała. Często też dzwonił do nas do domu i tak się składało, że dzwonił wtedy, gdy były jakieś problemy zdrowotne czy inne, i pytał, co u nas słychać.

O sobie bardzo niewiele mówił, był bardzo skryty, małomówny, jeśli chodzi o własną osobę, natomiast był bardzo ciekawy i interesował się wszystkim, co się dzieje w naszym życiu. Był ojcem. W jego obecności człowiek się jakoś ogrzewał, jakby w obecności własnego taty. Szczególnie właśnie wtedy, gdy do nas dzwonił, prosiliśmy go czasami o modlitwę w naszych sprawach i Ojciec mówił: «Za chwileczkę pójdę do Celi św. Rafała, proszę modlić w się w tym samym czasie, żebyśmy byli w jedności duchowej». Albo mówił: «Jutro rano będę odprawiał Mszę św., będę się modlił w waszej intencji, bądźcie ze mną również w modlitwie». I wiele tych właśnie spraw dzięki temu wstawiennictwu rozwiązywało się dobrze. Uczył nas zawierzenia właśnie wtedy, gdy jest trudno i pomimo tego, że jest trudno. Czasami też prosił, żeby modlić się w intencji, o które ktoś go prosił, żebyśmy pozostawali w jedności modlitewnej.

Pamiętam moją ostatnią rozmowę z Ojcem. Był już wtedy w szpitalu, to było kilka dni przed śmiercią Ojca Rudolfa. Zadzwoniłam do szpitala, Ojcu został podany telefon. Był pogodny, tak był radosny; słyszałam, że jest bardzo chory, ale w głosie jego było ciepło. Było to zaskakujące. Prosił, aby modlić się za niego przed obrazem Matki Bożej Makowskiej, do której miał szczególne nabożeństwo, bo swego czasu, opowiadał, tam w Makowie, przed obrazem Matki Bożej wyprosił potrzebne łaski dla swoich bliskich. I jakby zapomniał o swojej chorobie. Weszła wtedy do sali, gdzie leżał, jakaś pani, i Ojciec, zamiast opowiadać o swojej chorobie, zapytał tę panią, jak ma na imię, jak ma na imię jej mąż, dzieci, i prosił nas, abyśmy i tę panią, i jej rodzinę ofiarowali Matce Bożej Makowskiej.

Ciągle był zatroskany o innych. Nawet w tym momencie, gdy był kilka dni przed śmiercią, ciągle myślał o innych i uczył nas modlić się. Uczył nas trwania przy Panu Bogu. Często rozmawiamy o Ojcu Rudolfie. Jesteśmy wdzięczni Bogu, że mogliśmy znać tego człowieka, tego niezwykłego człowieka, tę niezwykłą osobę, która obdarzała ciepłem, miłością wszystkich. Bardzo wierzył w nas i dostrzegał więcej dobra w nas niż my sami w sobie".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Mistrz modlitwy
o. Honorat Gil OCD

O. Rudolf mógł powtórzyć za św. Rafałem Kalinowskim: "Świat wszystkiego mię może pozbawić, ale zostanie zawsze jedna kryjówka dla niego niedostępna: modlitwa, w niej się da streścić przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w postaci nadziei. – Boże, jakim skarbem obdarzasz tych, co w Tobie swą ufność pokładają!". Wszystkie cytowane tutaj wspomnienia jednogłośnie podkreślają znaczenie modlitwy w życiu osobistym o. Rudolfa, a także jej ważne, można powiedzieć – centralne miejsce w jego posłudze kapłańskiej. W szkicach konferencji, które głosił klerykom, znajdujemy najpiękniejsze zdania na temat modlitwy z Pisma św. i najbardziej znanych pisarzy religijnych, na czele ze św. Teresą od Jezusa i św. Teresą od Dzieciątka Jezus. Tajemnicy jego życia nie stanowiły jednak piękne słowa, ale głębokie przekonanie, że ufna modlitwa "czyni cuda". Wychodził z założenia, że Chrystus nie na darmo powiedział: "Proście, a otrzymacie…", a w Ewangelii nie ma przypadku, by nie wysłuchał czyjejś prośby.

O. Rudolf w szczególny sposób cenił modlitwę Kościoła, czyli modlitwę wspólnoty – rodzinnej, przyjacielskiej. Ta modląca się wspólnota przekraczała granice tego świata. Dla niego dogmat o świętych obcowaniu nie był pustą formułą, o której pamięta się tylko w dniu Wszystkich Świętych. Wierzył, że istnieje głęboka więź między Kościołem pielgrzymującym tu na ziemi, a tymi, którzy już odeszli do Chrystusa i że ta więź pogłębia się i umacnia przez wzajemne udzielanie sobie dóbr duchowych (por. LG, 50).

W chwaleniu Boga Kościół na ziemi w szczególny sposób łączy się z Kościołem w niebie w czasie Ofiary Eucharystycznej. Dlatego o. Rudolf często zachęcał do duchowej łączności z nim czasie Mszy św. Nasi bracia i siostry w niebie są nam potrzebni. Oni wstawiają się za nami, modlą się z nami i w naszych intencjach. Z ufnością powinniśmy przez ich pośrednictwo prosić Boga o potrzebne nam łaski. I o. Rudolf to czynił. Miał swoich szczególnych patronów. Na pierwszym miejscu oczywiście była Matka Boża, potem św. Józef, uważany przez niego – za św. Teresą od Jezusa – za mistrza modlitwy, św. Teresa od Dzieciątka Jezus, św. Rafał Kalinowski….

W przytoczonych już tekstach wspomnień niejednokrotnie czytaliśmy o wielkim zaufaniu, z jakim chorzy i potrzebujący powierzali swoje prośby modlitwie o. Rudolfa. A on z całą prostotą "szeptał" o nich Matce Bożej, powierzał je św. Józefowi, "biegł" z nimi do Celi św. Rafała, by tam na klęczkach przedstawić je Bogu. Oto jeszcze kilka świadectw na ten temat:

"Promieniejący pogodą ducha, pokojem, rozmodleniem, samą swoją osobą wprowadzał innych w klimat skupienia i modlitwy. Z całej jego postawy, z całego jego sposobu bycia, zachowania, sposobu chodzenia, emanował głęboki pokój, opanowanie, dobroć. Przed wejściem do konfesjonału w skupieniu przez dłuższą chwilę modlił się przed Najświętszym Sakramentem i również po spowiedzi. Był nieocenionym kierownikiem duchowym. Pod każdym względem był wzorem kapłana, zakonnika, karmelity. Wyczuwało się, że trwa w ciągłej obecności Bożej, zanurzony w Bożym pokoju".

"Modlitwa Ojca zawsze pomogła – pisze katechetka – trudne sytuacje znikały, cierpienie ustawało doskwierać i znów można było z całym entuzjazmem dalej katechizować. Zawsze czułam pomoc modlitewną Ojca, która była wielką pomocą w codziennych zmaganiach o świętość na co dzień".

Proszony listownie o radę, nigdy jej nie udzielał, ale zapewniał o modlitwie i sprawy trudne "same się rozwiązywały". Kiedy zainteresowana mu o tym opowiedziała, odpowiedział: "To dla twojej wiary, dziecko Boże, Pan Bóg tak czyni".

W 1979 r. na jubileuszu 25-lecia ślubów zakonnych s. Walerii mówił na temat modlitwy wstawienniczej, zwracając się do dzieci, którymi się ona opiekowała: "Bo zapewnił Chrystus, mówiąc o tej przyjaźni, zapewnił nas: Ja was wybrałem, abyście szli i owoc przynosili i aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w Imię moje. To są słowa wielkiej otuchy, a Bóg je powiedział. Chrystus powiedział, nie mogą zawieść. Są dla nas jakąś wielką nadzieją i wielką otuchą, i wielką nadzieją dla tych najbliższych, i dla was, kochane dzieci, niech będą! Dlatego jeżeli będziecie mieć jakieś sprawy, kłopoty tu i tam, i te które są bez mamy, osierocone, niektóre z was, i dla których siostra jest jak matka, w jakimś sensie głębokim, to właśnie na ucho jej szeptajcie: Ty masz wielkie łaski u Chrystusa, i u Bożego Dzieciątka, i u Jego Matki. Dlatego powiedz, poproś, bo właśnie na tobie spełnią się te słowa obietnicy Pana: O cokolwiek poprosisz w Imię Chrystusowe, to ci da Chrystus".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Wierny przyjaciel
o. Honorat Gil OCD

Wierność o. Rudolfa w przyjaźni podkreślają liczni autorzy wspomnień. Niektórzy, często przecież przypadkowi znajomi, przestawali odpisywać na jego listy, on tego nie czynił nigdy i najczęściej, dzięki tej jego wierności, przypominano sobie o nim wtedy, kiedy znowu był potrzebny. O takiej wierności w przyjaźni przez dziesiątki lat, w różnych sytuacjach życiowych, chociaż w tym przypadku bez dramatycznych załamań, owocnej także dla innych z najbliższego otoczenia, opowiada autorka jednego ze wspomnień.

"O. Rudolfa po raz pierwszy spotkałam na oddziale chirurgicznym w Wadowicach. Byłam 14-letnią pacjentką, czekającą na kapłana, by mnie wyspowiadał przed czekającą mnie operacją. Zdziwiło mnie ożywienie innych pacjentek, gdy się dowiedziały, że «dziś idzie» o. Rudolf.

Jego uśmiech, spokój, takt i delikatność budziły ogromny szacunek i respekt, a jednocześnie stwarzały atmosferę zaufania i otwartości. Byłam świadkiem, jak wielu chorych prosiło go o sakrament pojednania, rozmowę. Także w późniejszych latach mojej nauki w Liceum Medycznym i praktyki na oddziałach szpitalnych widziałam, jak chorzy garnęli się do Ojca. Nawiązane raz znajomości Ojciec podtrzymywał, co ułatwiała mu niezwykła pamięć. Dzięki niej potrafił dostrzegać małe szczegóły z życia, pracy swych podopiecznych. Dla mnie było to okazją do zdumienia się i zdziwienia, a jednocześnie jeszcze bardziej dawało sposobność, by traktować Ojca Rudolfa jako Przyjaciela, kierownika duchownego, nade wszystko zaś jako Ojca.

Wracam do kolejnych spotkań z o. Rudolfem. Miały one miejsce przed moimi egzaminami do Liceum Medycznego. Bardzo mnie wtedy pocieszył, obiecał modlitwę, pobłogosławił i zachęcił, by powiadomić go o przebiegu egzaminów. Uderzyła mnie wtedy Jego bezinteresowna troska, ogromna życzliwość, dobroć, serdeczność. Z wielką więc radością pobiegłam na Górkę (czyli do klasztoru Karmelitów), by podzielić się z nim pomyślną wiadomością. Nieco później spotkaliśmy się, gdy mój tatuś był chory i przebywał w szpitalu. Ojciec, widząc nas siedzących na ławce, oczywiście nie ominął, ale miło zagadnął. Jego osoba bardzo spodobała się mojemu tatusiowi. Był to jeden z wielu «kroków» Ojca Rudolfa, który umiał bardzo wewnętrznie przemienić mojego tatusia.

Po moim nawróceniu w wieku 17. lat ośmieliłam się poprosić o. Rudolfa, aby został moim kierownikiem duchowym. Miało to miejsce w szpitalu, podczas dyżuru, gdy odbywałam praktykę na oddziale chirurgicznym. Usłyszawszy prośbę, bardzo się zdziwił, wtedy i ja uświadomiłam sobie, że nie bardzo wiem, skąd znam słowo «kierownik duchowy», a także zdumiałam się swoją odwagą. Ojciec dobrodusznie na mnie popatrzył, pokiwał głową i z uśmiechem zaproponował: «Jeśli tak, to proszę przyjść jutro». Tak zaczął się bardzo szczęśliwy dla mnie czas, gdy mogłam korzystać u Ojca z sakramentu pokuty, najpierw co miesiąc, potem co dwa tygodnie. Miał zwyczaj prowadzenia ze mną rozmowy w rozmównicy przed sakramentem pokuty. W czasie tych spotkań Ojciec nie tyle udzielał rad czy wskazówek, co słuchał. Bardzo dziwiłam się sobie, jak mogłam mówić mu o wszystkim, stwarzał tak przejmującą atmosferę zaufania, miłości i wielkiej troski, że wiele razy po wypowiedzeniu dręczących mnie problemów (a niektóre były rzeczywiście bardzo poważne), nagle, nim jeszcze Ojciec coś powiedział, znajdowałam w sercu odpowiedź i rozwiązanie. Zanim Ojciec coś poradził (a rad udzielał bardzo rzadko), chwilę się zamyślił. Lubił wtedy podnosić wzrok ku górze i tak chwilę trwał. Wydawało mi się, że wtedy się modlił. Dziwne to były spotkania. Wychodziłam z nich bardzo wewnętrznie uspokojona, napełniona radością, wdzięcznością i zapałem, by służyć ludziom. Zapewne działo się tak dlatego, że Ojciec lubił dzielić się spotykającymi go troskami. Powierzał mi ludzi, ich kłopoty, zachęcał, by się za nich modlić. Nigdy jednak nie naruszył dyskrecji. Mówił, nie podając imion, nazwisk. Były jednak i takie sytuacje, gdy zachęcał, bym kogoś odwiedziła lub pozdrowiła. Tak poznawałam znajomych Ojca, moje rówieśniczki, które odwiedzały go. Mam do tej pory wrażenie, że należę do wielkiej duchowej Rodziny, której przewodnikiem był o. Rudolf. Często mówił: «Proszę się modlić za tych, których w sercu noszę».

Lubił mówić: «No widzisz, dziecko Boże», «Tak cię to boli, dziecko Boże?», i zamyślił się na chwilę. Jego charakterystyczna uniesiona w górę dłoń dodawała mi wiele odwagi i otuchy. W tamtym czasie zachęcał mnie do żarliwej modlitwy i oddania się pod opiekę Matki Bożej. Często słyszałam zachętę do odmawiania Magnificat czy rozważania pierwszych rozdziałów Ewangelii według św. Łukasza. Prosił, bym także czytała Modlitwę Arcykapłańską z Ewangelii według św. Jana i I List św. Jana. Bardzo często rozmawialiśmy na temat tych fragmentów. Wychodząc ze spotkań, zawsze coś trzymałam w ręku. Raz był to otrzymany od Ojca obrazek, innym razem książka, fragment tekstu. Po sakramencie pokuty Ojciec pytał: «A może, dziecko Boże, dać ci Pana Jezusa?». Nie policzę tych Komunii świętych, które przyjęłam w czasie nauki w Liceum. Zachęcał, bym po szkole, po praktyce przybiegła na Karmel, a on będzie czekał. Później zaowocował ten zwyczaj pragnieniem jak najczęstszego uczestniczenia we Mszy świętej. Widziałam, że Ojciec nie tylko mnie dawał tak Pana Jezusa. Przychodziły inne dziewczęta, pielęgniarki, lekarze i inni.

Kiedyś wydarzyła się zabawna historia. Śpiesząc się bardzo, by zdążyć na umówioną godzinę, nacisnęłam dzwonek przy furcie. Na zapytanie brata, kogo mam poprosić, odpowiedziałam: «Pana Jezusa». Popatrzył na mnie brat dużymi oczami, a ja szybko poprawiłam: «o. Rudolfa». To zdarzenie jednak stało mi się okazją do wielu refleksji. W Ojcu Rudolfie odnajdywałam rzeczywiście samego Pana Jezusa. To dzięki niemu zaczęłam modlić się do Boga Ojca, który jest pełen dobroci, miłosierdzia i troski. Dla mnie Ojciec Rudolf stawał się odzwierciedleniem przymiotów Boga Ojca, które w całej pełni poznam w niebie.

Dodam jeszcze, że Ojciec Rudolf troszczył się nie tylko o pokarm duchowy, ale i także cielesny. Bo gdy ja trwałam na dziękczynieniu, on prosił, bym «nie uciekała» (a gdy «uciekłam», to wypominał mi to przy kilku następnych spotkaniach), a on tymczasem znikał. Wkrótce pojawiał się z zawiniątkiem lub wzywał mnie na korytarz i tam otrzymywałam np. bułkę, owoce, cukierka itd. Nie było możliwości, by odmówić przyjęcia tych darów. Pewnego razu wróciłam do domu z sernikiem, przywiezionym przez Ojca od karmelitanek bosych z Krakowa. Wszyscy w domu dzieliliśmy się tymi kawałkami ciasta z ogromną radością, a mój tatuś (nieco wrogi kapłanom) kwitował: «Takiego księdza to jeszcze nie spotkałem».

Tak o. Rudolf bardzo lubił się dzielić tym, co miał. Poczynając od czasu (jeśli nawet miał go mało, to z wielkim taktem i kulturą dawał do zrozumienia, że czekają na niego obowiązki), swego doświadczenia, dzielił się swym sercem, a także tymi drobnymi gestami życzliwości.

Czy «drobnymi?». Kiedyś zaśmiewaliśmy się z historii, która go spotkała. Jadąc do Andrychowa, wdał się w rozmowę z pewną matką, która właśnie ochrzciła dziecko. Tyle że pojawił się problem: nie mogła go karmić piersią, a o odżywki było wtedy ciężko. O. Rudolf «załatwił» więc dla niej kilka puszek mleka. Problem był tylko, jak odszukać «smutną» mamę? Zadzwonił do parafii w Andrychowie i dowiadywał się o rodzinę, która właśnie ochrzciła dziecko. Po otrzymaniu możliwego adresu, wybrał się do owej rodziny. Serdecznie się śmiał, gdy opowiadał, jakie było ich zdziwienie po otworzeniu drzwi.

Także moja rodzina doświadczyła niezliczonych dowodów troski ojca, tak że o. Rudolf stał się naszym Ojcem. A zaznaczam, że zdobyć zaufanie mojego tatusia nie było łatwo. Kiedy wstąpiłam do Karmelu, Ojciec «pojawił» się w moim rodzinnym domu. Wszyscy byli wzruszeni jego troską. Gdy ktoś zachorował, starał się poszukać lekarstwa, zdobyć leki. Gdy mój tatuś miał zawał, zadzwonił do mnie natychmiast, gdy tylko odnalazł go na oddziale. (…)

Ojciec Rudolf znał mnie bardzo dobrze, był więc świadkiem, jak rodziło się moje powołanie. Nigdy jednak nie wymówił słowa, które sugerowałoby, bym obrała drogę życia zakonnego. (…)

Jakże wiele uczyniły dobrego jego listy. Pisał w nich krótko, często ich treść łączyła się z okresem roku kościelnego, przesyłał odpowiedni cytat jako odpowiedź na moje pytanie. Pisał regularnie, odpisywał szybko. Dzięki listom podtrzymywał więź, czułam, że nadal pragnie mi pomagać. Jego trud, by nadal być przyjacielem, nie znał granic. Teraz z perspektywy czasu dostrzegam, jak bardzo był napełniony Bożą mądrością, roztropnością i darem rozumu. Oceniał jasno i prosto sytuacje. Nazywał błędy, ale nigdy nie potępiał człowieka, który popełniał błędy. Starał się dobrocią otworzyć człowieka na promieniejącą moc łaski. W czasie sakramentu pokuty czuło się [jak] «znika» osoba o. Rudolfa, a jest tylko Bóg – miłujący Ojciec. O. Rudolf potrafił być bardzo przejrzystym narzędziem Bożej Opatrzności. (…)

Kiedy widziałam jego miłość i dziecięce zaufanie do świętych: św. Rafała Kalinowskiego, świętych Reformatorów, św. Tereni, św. Edyty Stein i innych, sama chciałam tak jak Ojciec żyć w ich bliskości. Święci byli jego braćmi i siostrami, którym się oddawał, którym ufał i którym polecał sprawy napotykanych ludzi.

Bardzo bliski był mu los Kościoła. Nie rozumiałam na początku, dlaczego Ojciec Rudolf daje mi do czytania wybrane encykliki, adhortacje Jana Pawła II. Omawialiśmy je potem, odkrywałam wtedy ogromne bogactwo nauki Ojca Świętego. Często i z wielkim szacunkiem i miłością wyrażał się o Ojcu Świętym, podkreślając potrzebę modlitwy za niego. (…)

Bardzo budowała mnie wewnętrznie żywa wiara o. Rudolfa i zdanie się na Pana Jezusa w obliczu trudności. Gdy pewnego razu mówiłam, że boję się przeniesienia na nową placówkę, rzekł: «Ufaj, dziecko Boże, tam dla ciebie Duch Święty przygotował nowe zadania, nowych ludzi, ale i nowe swe łaski». (…)

Jego pobożność zachęcała mnie, by z wielką pokorą stawać przed Panem Jezusem na modlitwie. Pamiętam, jak zachęcał do wytrwania w modlitwie, jeśli o coś prosiłam. Mówił: «Trzeba pukać, aż otworzą», Powtarzał także, że wszystko, co Pan dla nas przygotował, jest najlepsze. O. Rudolf, tak bardzo rozmodlony, potrafił być z drugiej strony bardzo obecny w świecie i problemach dotykających nie tylko jednostkę, ale całe społeczeństwo. Zależało mu na tym, by ludzie godziwie żyli, by nie byli bezkarnie wykorzystywani. Cieszył się, gdy ktoś troszczył się o dobro wspólne, np. miasta, gminy".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Spotkania z Ojcem świętym
o. Honorat Gil OCD

O. Rudolf był rówieśnikiem Ojca świętego Jana Pawła II. Znał go od wczesnej młodości. Widywał go w Krakowie w czasie okupacji w klasztorze przy ul. Rakowickiej, który Karol Wojtyła kilkakrotnie odwiedził. Później spotykali się już jako kapłani w różnych sytuacjach. W niedzielę, 25 lipca 1948 roku ks. Karol Wojtyła, niedługo po swym powrocie ze studiów w Rzymie, przyjechał do klasztoru w Wadowicach na krótkie rekolekcje. O. Rudolf, jako magister kleryków, zajmował się przyjęciem gościa. Umieścił go na trzecim piętrze, w tak zwanym "liceum", w pięknej narożnej celi z widokiem na pasmo Bliźniaków i Leskowca. Biskup Karol Wojtyła celebrował w kościele Karmelitów bosych w Krakowie uroczyste nabożeństwa i udzielał święceń podopiecznym o. Rudolfa.

O. Rudolf dobrze zapamiętał wcześniejsze spotkanie z ks. Karolem Wojtyłą, wikariuszem parafii św. Floriana w Krakowie. "Tam właśnie urządził pionierskie rekolekcje dla chorych z parafii. Kościół zamienił się jakby w salę szpitalną, były pielęgniarki, chorzy z łóżkami, lekarze, sanitariusze. Patronował temu Karol Wojtyła, chodził między nimi z uśmiechem. Na Karmel przyszedł jako czciciel Matki Bożej Szkaplerza świętego z zaproszeniem, żeby tych chorych przyjąć do rodziny świętego Szkaplerza Matki Bożej. Miałem to szczęście – wspomina o. Rudolf – że mnie właśnie tam wysłali.

W ostatnim dniu, na pożegnanie tych chorych, po wygłoszeniu konferencji o Matce Bożej Szkaplerznej i o łaskach Szkaplerza św. razem z Ojcem świętym szliśmy wśród chorych i wśród radości, łez, przyjmowaliśmy chorych do Szkaplerza świętego. Po tym przyjęciu wszystkich chorych wyniesiono (było to we wrześniu, a więc było ciepłe przedpołudnie) i ustawiono w cieniu drzew tego kościoła. Przygotowano śniadanie dla chorych na zakończenie rekolekcji. Chorzy dziękowali, jak mogli, często te dziękczynienia kończyły się wzruszeniami i łzami". Było to w roku 1949 lub 1950.

Pierwsze spotkanie z Ojcem świętym Janem Pawłem II miało także charakter kapłański. Pod koniec życia wspominał je jako jedno z najpiękniejszych przeżyć w swojej długiej posłudze kapłańskiej: "Było to w czerwcu 1979 roku. Miałem to szczęście, że mogłem rozdzielać Komunię świętą w tej papieskiej Mszy świętej i oczywiście, kto miał ochotę, mógł skorzystać ze spowiedzi świętej. Po zakończeniu Mszy świętej był komunikat, że resztę hostii świętych konsekrowanych mieliśmy odnieść do kaplicy sióstr serafitek.

Idąc z tymi hostiami, bo rzeczywiście sporo zostało…, nie bardzo mogłem odszukać drogę do tej kaplicy i pytałem jednego młodzieniaszka, który bawił się w ogródku wśród bloków nad Rudawą, a jego mama podeszła i mówi:

– Widzisz, kochany, chciałeś przyjąć Komunię świętą, a nie dostałeś. Poproś, to ksiądz ci tutaj da Komunię świętą.

– Mamo, mamo, ale ja się muszę wpierw wyspowiadać.

– No to ja cię, kochany, wyspowiadam, tylko sobie ubierz koszulkę.

I poszedł ubrać sobie koszulkę do bloku na górę. Ja sobie usiadłem w ogrodzie na kamieniu. Chłopczyk ów zleciał na dół i rozpoczęliśmy spowiedź. Zanim skończyłem spowiadać, to wielu, którzy byli tam w bloku, zaczęli ustawiać się w kolejkę do spowiedzi. Ta jego mama zastraszona przyszła z kompotem.

– Żeby mi ojciec nie zemdlał tutaj.

A ludzie proszą: – Po kościołach Krakowa w nocy nigdzie nie zdążyliśmy się wyspowiadać, bo takie były wielkie kolejki.

Najświętszy Sakrament położyłem na stoliczku z kamienia i każdy z wiernych, kto tylko miał ochotę, mógł skorzystać ze spowiedzi i rozradowany przyjąć Komunię świętą.

Wracając na Rakowicką spracowany, ale wdzięczny Bogu za kapłaństwo, rozważałem w drodze zdarzenie z życia Chrystusa Pana, kiedy – jak opisuje św. Łukasz w swojej Ewangelii (19, 1–10) – wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. «A pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników…, chciał koniecznie widzieć Jezusa, ale nie mógł…, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, by móc Go ujrzeć… Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: ‘Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu’. Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany… Na to Jezus rzekł do niego: ‘Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu… Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło’».

Słońce chyliło się ku wieczorowi, gdy pieszo przybyłem pod nasz kościół (Karmelitów bosych) przy ul. Rakowickiej. Widocznie Opatrzność Boża sprawiła, że w kielichu doniosłem jeszcze hostie konsekrowane i mogłem podać tym, którzy z powodu stanu zdrowia (po złamaniu nogi) nie mogli brać udziału w papieskiej Mszy świętej na Błoniach i modlili się, żeby im dana była łaska przyjąć Komunię świętą z tej Mszy świętej Ojca świętego Jana Pawła II".

Podobnie przeżył o. Rudolf spotkanie z Ojcem świętym w Zakopanem w czerwcu 1997 roku. Wcale nie chodziło mu o to, by być blisko Papieża, by mieć z nim zdjęcie, ale o to, by uczestniczyć w jego kapłańskiej posłudze. "Cały dzień (ok. 12 godzin) w czwartek, 5 czerwca, spowiadał w kościele Najświętszej Rodziny. Ledwo co dał się uprosić, aby wyjść z konfesjonału i przyjść na plebanię na obiad… – wspomina jego bratanek. W kościele były bardzo długie kolejki oczekujących na spowiedź. Kościół był otwarty przez całą noc z 5 na 6 czerwca, a Wujek spowiadał do ok. godz. 21… Następnego dnia, tj. 6 czerwca, rozdawał Komunię świętą w czasie Mszy świętej papieskiej pod Krokwią w Zakopanem. O godz. 19 tego dnia odprawił Mszę świętą w Starym Kościółku. Był to pierwszy piątek miesiąca, było jeszcze wielu pielgrzymów pragnących wyspowiadać się. Wieczorem tego dnia, pomimo wielkiego zmęczenia, spowiadał jeszcze ok. 2 godziny.

W czasie pobytu o. Rudolfa w Zakopanem, wieczorem 5 czerwca miało miejsce następujące zdarzenie: Ojciec Rudolf spowiadał w kościele Najświętszej Rodziny. W jadalni na plebanii przygotowano kolację. Na kolacji obecny był, w związku z wizytą Ojca świętego, ks. bp Kazimierz Górny, ordynariusz rzeszowski. Poszedłem po Wujka do kościoła, aby przyszedł na kolację. Wujek jednak spowiadał dalej. Za drugim razem, chcąc nakłonić Wujka na tę kolację, mówię, że obecny jest także bp Górny (o. Rudolf z biskupem był w przyjacielskich kontaktach i bardzo go sobie cenił). Poskutkowało. Ojciec udał się na kolację, gdzie serdecznie przywitał się z biskupem. W jadalni obecni byli także inni księża goście, których w tej chwili już nie pamiętam. Zaraz po przywitaniu ks. biskup głośno powiedział do zebranych, wskazując ręką na Ojca Rudolfa: «To jest święty kapłan». Na te słowa Ojciec Rudolf okazał w pokorny sposób niezadowolenie".

Tutaj pragnę dorzucić własne wspomnienie. W jesieni 1953 roku przebywałem na urlopie zdrowotnym w klasztorze sióstr Zmartwychwstanek w Stryszawie na Siwcówce. Podczas rozmowy przy stole śp. o. Daniel Rufeisen powiedział do zebranych księży: "Znam dwóch świętych kapłanów: ks. Tadeusza Federowicza i o. Rudolfa".

W 1991 roku o. Rudolf wziął udział w kanonizacji bł. Rafała Kalinowskiego w Rzymie. Kanonizacja ta zresztą w dużym stopniu była jego zasługą. Miał głęboką ufność we wstawiennictwo bł. Rafała przed Bogiem. Za jego przyczyną polecał Bogu różne udręki i cierpienia, zachęcał do tego również innych. Nic więc dziwnego, że kiedy dowiedział się o nieszczęśliwym wypadku chłopca z Wadowic, z wielką ufnością z jego bliskimi prosił Boga za przyczyną bł. Rafała o łaskę powrotu do zdrowia. A potem, kiedy prośba została wysłuchana, zrobił wszystko, by podjęto kanoniczne badanie tego uzdrowienia, by Kościół uznał tę łaskę za cud potrzebny do kanonizacji. I tak się stało.

O. Rudolf był opiekunem jednej z grup pielgrzymów, które autokarem wyjechały z Wadowic. Pielgrzymi byli oczarowani jego delikatnością i dobrocią. W czasie jazdy z Wadowic do granicy Czechosłowacji miało miejsce wzajemne zapoznanie się uczestników pielgrzymki. "O. Rudolf chodził środkiem autokaru – wspomina jedna z pielgrzymów – podchodził do każdego oferując poczęstunek w postaci pysznych ciastek bądź jabłek. Z każdym zamieniał kilka zdań…" Po drodze pielgrzymi zwiedzali Wiedeń, Wenecję, Padwę, Florencję, Asyż, a w Rzymie najważniejsze kościoły, z bazyliką św. Piotra na czele. W Asyżu tak długo prosił, aż mu przygotowano ołtarz do odprawienia Mszy św. Pielgrzymi bardzo przeżyli odwiedziny polskiego cmentarza na Monte Cassino. "Setki bezimiennych krzyży, smutna cisza i porozrzucane przez wiatr czerwone maki – dowód na to, że tu kiedyś toczyły się ciężkie walki. (…) W drodze powrotnej zwiedziliśmy sanktuarium Marii Goretti. Ponieważ było bardzo późno, kościół był już zamknięty, ale o. Rudolf uparł się, że będzie pukał, aż mu otworzą. I stała się rzecz niezwykła. Z ciemnego zakątka wyszedł kapłan i otworzył nam bramę sanktuarium. Był niezwykle gościnny i opowiedział nam historię sanktuarium". W niedzielę pielgrzymi uczestniczyli we Mszy św. kanonizacyjnej, niektórzy mieli szczęście spotkać się z Ojcem św. i uścisnąć jego dłoń, a w poniedziałek, po Mszy św. dziękczynnej w bazylice św. Pawła za Murami, udali się do Auli Pawła VI na specjalną audiencję dla uczestników kanonizacji. "Bliskość osoby Ojca św. sprawiła, że choć od tej pory minęło dwanaście lat, to pamiętamy o tej pielgrzymce, wspominamy ciepło dobroć o. Rudolfa…". Tutaj niektórzy mogli jeszcze raz ucałować dłoń Ojca św. czy nawet zamienić z nim kilka słów. Przełożony generalny zakonu, o. Kamil Maccise, przedstawiając Ojcu św. o. Rudolfa, powiedział, że współbracia zakonni mają wątpliwości, kto dokonał cudu: o. Rafał czy też o. Rudolf, co Ojciec święty przyjął z uśmiechem.


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Spotkałam świętego człowieka
o. Honorat Gil OCD

"Trzeba być nastawionym na «tak», aby odczytać to posłanie. Nie zamierzam ani nikogo przekonywać, ani nikomu argumentować, że to, co przeżyłam, było niezwykłe, że człowiek, którego spotkałam, był święty.

Nasze pierwsze spotkanie było nieoczekiwane i niezaplanowane. Wtedy już wydawało mi się czymś niezwykłym, jak to możliwe, prawie cud! Nie wiedziałam, że to była maleńka odrobina w porównaniu z tym, co przyniesie mi potem życie.

Moja mama opowiadała mi, że podczas studiów na Akademii Ekonomicznej była w grupie studenckiej, prowadzonej przez o. Rudolfa. Mówiła, jaką pomoc dawały jej te spotkania, zwłaszcza że czuła się zagubiona w Krakowie. Pochodziła ze wsi, a tu same «krakowskie panie», a już szczególnie, gdy zaraz na pierwszym roku studiów zmarł jej ojciec i przerwała studia, nie wiedząc, jak sobie poradzi. Kontynuowała potem, ciesząc się, że ojciec wszystkie lęki doskonale rozumiał.

Gdy miałam 15 lat nie bardzo interesował mnie Kościół, religia. Zdałam właśnie do liceum, byłam prymusem, miałam kochanych rodziców, cudowny dom; byłam po prostu szczęśliwa. Brakowało mi jednak kogoś «do kontaktu» z Panem Bogiem. Z rodzicami zawsze doskonale rozumieliśmy się. Dziękuję Bogu, że dał mi takich wspaniałych rodziców, ale wtedy, w kwestii osobistej relacji z Bogiem potrzeba było kogoś innego (jakby było wstydliwie mówić o «tych» sprawach z rodzicami). Z księżmi i siostrami w parafii kontakt był żaden, a lekcje religii, prawdę mówiąc, okropna nuda. Potrzebny mi był «ktoś».

Pierwsze spotkanie

Podczas jednej z niedzielnych wycieczek (to była tradycja, gdyż uciekaliśmy z bloku do natury) pojechaliśmy do Czernej. Ładnie tam było, cicho…

– To tu jeździłaś jako studentka?

– Tak, popatrz, to tutaj jest zrobione to zdjęcie, co mamy w domu. Jeszcze ojczysko nas tu gromadziło.

– Chodź, zapytamy się, czy jest?

Wtedy nie wiedziałam, że przenosi się księży i zmienia ich funkcje. Jakie to śmieszne poznać kogoś, kto znał mamę jako dziewczynę.

– Dziecko, na pewno go tu nie ma już dawno. To było dwadzieścia lat temu.

– Chodź się zapytać! (Mama zawsze bała się zrobić coś niewłaściwego).

– Przecież tu nikogo nie ma.

Rzeczywiście ani w kościele, ani na alejkach nie było nikogusieńko. Już mieliśmy wyjeżdżać, gdy wychodząc z kościoła, odwróciłam się w korytarzu, aby rzucić okiem na piękny czarny marmur, ozdobiony białymi kwiatami, gdy z bocznych drzwi wyszedł pochylony zakonnik.

– Mamo, jest jakiś zakonnik, zapytaj go. – Pociągnęłam mamę, która już była w drzwiach. Obróciła się i z niedowierzaniem szepnęła:

– To niemożliwe, co za zbieg okoliczności, to chyba o. Rudolf… Nic się nie zmienił przez te dwadzieścia lat.

Jeszcze krótkie wahanie, czy to aby on, czy wypada, i podeszła do zakonnika, który jakby czekał na naszą wizytę.

– Ojcze Rudolfie, ojciec mnie pamięta? Genia z Akademii Ekonomicznej. Byłam w grupie z Urszulą. – Mama ożywiła się i odmłodniała.

– Proszę, proszę, no co za spotkanie! Przyjechała pani Genia do Czernej pokazać, gdzie chodziła jako panienka?

– Tak, tak. To mój mąż, a to moja córka Małgosia.

Byłam bardzo zadowolona, gdzieś w duszy myślałam z dumą: Będę mieć znajomego zakonnika, nareszcie… Nie rozmawialiśmy długo, nie pamiętam o czym. Nie wiedziałam wtedy, jak wiele dla mnie zrobi ten skromny, święty zakonnik w brązowym habicie.

Szkolne i studenckie dzieje

Nasza rodzina dołączyła się do grupy rodzin spotykających się z ojcem w Czernej. Wiem, że dla wielu ludzi te spotkania były niezwykłe, ustawiały się kolejki, aby z ojcem «pogadać». Nie wiem, czy ludzie się spowiadali, czy chcieli, aby ojciec pomógł im rozwiązywać problemy życiowe (często wychodzili ze łzami w oczach). Miałam ochotę iść i ja, ale nie wiedziałam, co mówić. Moje problemy były takie błahe, żadne… Ojciec pozwalał nam, młodzieży, przygotowywać liturgię, nawet mali chłopcy mogli służyć do Mszy. Ojciec był cierpliwy i taki wyrozumiały. Pomagał, gdy myliły się ampułki, gdy gasło kadzidło, gdy zsunęła się serwetka. My, dziewczynki, śpiewałyśmy psalmy, piosenki, no i wyczynialiśmy nowoczesne śpiewy na dwa głosy, żeby było fajnie, modnie, a on nam pozwalał włączać w liturgię wszystko, co przywoziliśmy z oazy. (W tamtych czasach nie było to takie ewidentne). Ojciec cieszył się naszym zapałem.

– Proszę, proszę, pięknie, pani Małgosia. – To powiedzenie dodawało tyle siły i wiary w siebie i chęci pójścia do przodu, że czułam się zdolna robić wszystko. Kiedyś w czasie wakacji namówiłam koleżanki na rekolekcje dla dziewcząt. To o. Rudolf nas zaprosił. Ojciec prowadził te rekolekcje tak pięknie, tak mądrze i tak delikatnie. Niestety, w tamtym okresie nie zdawałam sobie sprawy ze skarbu jego przemyśleń. Byłyśmy w większości za głupie, aby to dobrze odebrać i zrozumieć. Dopiero po latach zrozumiałam, że przez cały czas wskazywał nam Kogoś, że to, co mówił, to nie były piękne kazania, to były drogowskazy prowadzące do Kogoś. Ojciec był prawdziwie sługą Bożym, który prowadzi do Pana, ale nie tylko prowadzi…

Zawsze, przy każdej okazji, gdy szło się do niego «pogadać», z wielką pewnością i zaufaniem mówił: – Polecimy to Matce Bożej Czerneńskiej… Tak jak w listach… Jakże ciepło się robiło na sercu, gdy już będąc we Francji, czytałam: «I uśmiech Matki Bożej Czerneńskiej dla Was wszystkich przesyłam».

W klasie maturalnej dał mi ojciec ankietę do napisania: «Co chciałbym robić w życiu?». Napisałam. – Pięknie, pięknie, dziecko Boże, polecimy to Matce Bożej Najświętszej.

Był zadowolony, że wybrałam medycynę, to pierwszy krok do realizacji mojego powołania. Miałam ogromne pragnienie być lekarzem. (Być potrzebną innym – to było główne motto, co chcę robić w życiu). «Rzuciłam się» na studia, poświęcając wszystko dla nauki. W tamtym okresie nie było to łatwe dla kogoś bez znajomości, niepochodzącego z krakowskiego środowiska lekarskiego, niemającego potrzebnych podręczników (wtedy nie było prawie wcale wydawnictw, a fotokopie były zakazane przez reżim), przebić się, szczególnie przez pierwszy rok. Nie istniały dla mnie ani pory roku, ani wakacje, ani zabawy – tylko nauka. Ale nie miałabym takiej siły przebicia, gdyby nie świadomość, że ojciec modli się za mnie, w mojej intencji. To zdecydowanie on podtrzymywał mnie na duchu. Teraz ze wstydem myślę, jak można było tej świętej osobie zawracać głowę tak prozaicznymi sprawami jak egzaminy.

Doskonale pamiętam, że pod koniec pierwszego roku byłam bardzo zażenowana, aby zadzwonić do niego i prosić o modlitwę; czekał mnie najgorszy i najcięższy egzamin – anatomia. Tak mi ojciec pomógł już w ciągu roku, wstyd dzwonić i jeszcze prosić.

Wieczorem, dzień przed egzaminem, to ojciec zadzwonił do mnie (choć nie wiedział, kiedy mam co zdawać), jakby wyczuł, że zwątpiłam, że tak czekam na jego pomoc.

– Pani Małgosia poleci to Matce Bożej, a ja szepnę słówko św. Tereni jutro na mszy świętej.

Zdałam celująco, i jak się można domyśleć, nie była to moja zasługa. Jego słówka, szeptane to Matce Bożej, to świętemu Rafałowi, to świętej Tereni zawsze przynosiły skutek. Możecie powiedzieć, że to zbieg okoliczności, żaden cud; ja wiem.

Życie dorosłe

Pod koniec studiów coraz natrętniejsze stawało się pytanie o wybór drogi życiowej. Klasztor – nudne. Małżeństwo – jak wszyscy. Służba ludziom jako lekarz – pociągające.

Denerwowałam się na Pana Boga, że nie zsyła jakiegoś znaku, żebym wiedziała, co mam robić. Wtedy też i ja zaczęłam ustawiać się do kolejki do ojca podczas spotkania rodzin w Czernej. Nigdy jasno nie radził, nigdy nie narzucał, nigdy nie dawał jednoznacznej odpowiedzi.

– Polecimy to świętemu Rafałowi…, albo: – Matce Bożej trzeba słówko szepnąć… Myślę, że zawiodłam go, wychodząc za mąż. Chyba miał nadzieję, że pójdę do klasztoru.

Przed ślubem mama powiedziała mi: – Zawieź zdjęcie i coś napisane przez twego chłopaka. Ojciec umie czytać ze zdjęć ludzką naturę i charakter człowieka z pisma.

– Mam wyjść za niego za mąż? – pytam, pokazując zdjęcie. Chyba był zawiedziony, że tak zwyczajnie mówię o takiej ważnej sprawie życiowej.

– To człowiek, który niełatwo się zgina, niepokorny duch.

Miał ojciec rację. Teraz wiem, jaka to wielka łaska była, że to ojciec pobłogosławił nasze małżeństwo, jak to nam teraz owocuje w życiu i pomaga.

Mszę świętą ślubną odprawiało trzech księży. Jeden «odprawiał», drugi sprawował Eucharystię, ojciec zaś w wielkim rozmodleniu był wtopiony w Najświętszą Ofiarę. W każdym momencie Mszy świętej czułam, że modli się w naszej intencji, za nasze małżeństwo (choć mówił w czasie Mszy najmniej). Jestem pewna, że wtedy, w dniu naszego ślubu ojciec wybłagał dla nas wiele łask. Takie wyraziste wrażenie i odczucie jego świętości miałam jeszcze raz podczas wtorkowej Mszy świętej w Wadowicach ku czci świętego Rafała. (…) Czuło się, że jest blisko Boga, zupełnie gdzieś indziej niż my wszyscy, że to co robi dla ludzi, to służba Bogu, aby ich do Niego doprowadzić. Ojciec Rudolf kochał ludzi; na każdą prośbę o modlitwę, na każdy problem zaraz kierował się do Boga.

Myślę, że to był najlepszy «negocjator» z Bogiem, zwłaszcza że zawsze prosił o wstawiennictwo któregoś ze swoich «bliskich znajomych», a to świętego Józefa, a to świętą Terenię, a to świętego Rafała, nie mówiąc o bliskości z Matką Bożą. Myślałam, «gdy Pan Bóg o nas zapomina, to ojciec Rudolf zaraz wstawia się, prosząc o łaskę i miłosierdzie».

Ile ten święty człowiek dla mnie wymodlił.

Mateuszek

Nic mi nie powiedziano, że dziecko, gdy urodziło się, to nie oddychało, było wiotkie i sine. Nawet potem, podczas pobytu w szpitalu, nikt mi nic nie mówił, «nie chciano mnie martwić». Dopiero gdy wszystkich wypisali do domu, a mnie i Mateuszka nie, ujawniło się, że był przyduszony i dostawał antybiotyki. Obawiano się zachłyśnięcia i zapalenia płuc.

Byłam przerażona. Wszystko, co medyczne, naukowe, znajomościowe (oboje z mężem pracowaliśmy w tym szpitalu) zawiodło. Wtedy poprosiłam ojca o pomoc.

– Pani Małgosia zawierzy Matce Bożej Czerneńskiej. Proszę się nic nie martwić, nic a nic.

Z chwilą kiedy ojciec wiedział o jakimś kłopocie, już odczuwało się spokój – sprawa była załatwiona. Mateuszek rósł szybko i super zdrowo. Wyemigrowaliśmy do Francji, nie dawało się żyć w Polsce w układach, układzikach…

Ojciec dodawał otuchy. – Jakże to, pani Małgosia nie czuje się tam dobrze? Toż tam o. Rafał uczył młodego Czartoryskiego. Trzeba pójść śladami Świętego, zobaczyć i prosić o pomoc.

Paryż przestał być obcy, był mój, to tutaj był też na wygnaniu święty Rafał, na wygnaniu tak jak ja. Ile razy przyjeżdżałam do Czernej pełna wątpliwości, klękałam przy trumnie Świętego i patrzyłam na wieżę Eiffla na niej wyrzeźbioną – czułam się umocniona… Ale przecież… nie o tym Świętym mam pisać.

Mateuszek zachorował, niby to nic, przecież małe dzieci często chorują. Ale to było coś innego: gorączka 40°, nieustępująca po niczym, kaszel, że aż siniał, nawet się dusił, do tego bolały go uszy. Lekarstwa nie dawały efektu już od kilku dni, paryscy lekarze kiwali głowami: «no cóż, emigranci…».

Dziecko patrzyło na mnie wyczekująco i w końcu powiedziało: – Dzwoń do o. Rudolfa, no zadzwońże…

Lekarz, który dzwoni do księdza po ratunek!!! Nie do zwykłego księdza, do świętego. Było to tak naturalne, że on zaradzi. Nawet nie zastanawiałam się, że już wtedy byłam głęboko przekonana o jego świętości.

– Pani Małgosia nowennę do świętego Rafała odmówi i jemu poleci swe dzieciątko, a ja do celki pójdę i też się wstawię.

Oczywiście rano dziecko było zdrowe, wesołe, bez gorączki. Jaki to cud, powiecie? To normalne… Ja jednak swoje wiem.

Potem gdy Mateuszek był tylko trochę niezdrów, zaraz kazał dzwonić do o. Rudolfa i przykładać sobie relikwię świętego Rafała. Na początku wszystko mu się myliło: o. Rafał, o. Rudolf…

– Co to za różnica, mamo, obaj są święci – mówił mój mały chłopczyk. Czyżby on już wtedy przeczuwał? (…)

Mama

Spadło to na mnie jak grom. Moja mama chora! Lekarze w przychodni nie wiedzą, co to jest. Mój tatuś jest u nas we Francji, pomaga nam, bo uczymy się do nostryfikacji dyplomu, a tu dwójka małych dzieci, ale tam mama sama… Już po informacjach telefonicznych, jakie ma objawy, wiadomo, że sprawa jest poważna. To, że lekarze z przychodni nie zorientowali się, to brak wiedzy?, doświadczenia? (…) Lecę do Krakowa samolotem, nie wiem, czy uda mi się wszystko załatwić. (…) Przed północą jestem w Krakowie. Badam mamę szybko, ma objawy oponowe, a więc mój mąż miał rację. Następnego dnia na neurologii pada diagnoza: wylew! Od tej chwili mama nie może się podnieść, w każdej chwili może nastąpić paraliż. Skaner potwierdza wylew dokomorowy, prawdopodobnie tętniak. Gdy znowu «poleje» – to koniec…

Dzwonię do Paryża do mojej pracy: – Nie wracam, dajcie mi urlop, jak mamę sparaliżuje, to w ogóle nie wrócę. Tatuś też przylatuje z Paryża z dziećmi. One nie wiedzą, dlaczego babci nie ma w domu, tatuś jest poważny i skupiony. Nie jestem w stanie myśleć logicznie, strach paraliżuje mnie, wszystko każę pisać lekarce na papierze, aby móc radzić się we Francji.

Może by pojechać do o. Rudolfa. Mama chciałaby, ale nie nalega, nie zdaje sobie jeszcze sprawy z powagi zagrożenia.

O. Rudolf przyjechał, długo z mamą rozmawiał, a na koniec dał jej nawet własny różaniec, który dostał od Ojca Świętego. Na obiedzie w domu żartuje i śmieje się.

– Będzie babcia wasza zdrowa, trzeba tylko trochę poczekać.

Lecz zabieram mamę do Francji na angiografię, zobaczyć, czy da się coś uratować przez operację. W Krakowie żegnają ją smutno. Czy jeszcze wróci do swojego domu?

Po pierwszym badaniu w szpitalu wynik: «Nie ma nic, był wylew, to prawda, jest trochę śladu, ale nie ma nic do operowania». Mama wychodzi ze szpitala na własnych nogach, bez uszkodzeń.

Czy to był cud? Pamiętam wesołe oczy o. Rudolfa po wizycie u mamy w szpitalu.

Zawsze w czasie wakacji jechaliśmy do ojca do Wadowic po błogosławieństwo, po radę. Po to, by pobłogosławił główki dzieci: «krzyżyk na czółko». Ojciec zawsze sprawiał wrażenie, jakby był stopniem na drodze do Boga, a to przez pośrednictwo o. Rafała, a to św. Józefa, a to św. Tereni. Dzieci uwielbiały soczki z czarnej porzeczki i bułki od ojca. Będąc jeszcze brzdącami, zabawiały się w charakterystyczne powiedzenia każdej ze znanych im osób. A babcia to mówi ciągle tak, a mama tak, a dziadek tak, a ojciec Rudolf – «proszę, proszę». Chciałam, aby sobie przypomnieli tamte powiedzonka. Teraz po latach pamiętają tylko «proszę, proszę» – o. Rudolfa. (…)

Babcia

We wrześniu dzwoniłam do ojca. Zmarła moja babcia. Mama nie miała siły, aby dzwonić, była bardzo przybita i załamana, a chciała prosić o modlitwę. Mówiłam ojcu, jak mama bardzo przeżywa to rozstanie.

– Pani Małgosia powie mamie, że babcia zmarła w sobotę, toż to sama radość. Matka Boża sama przychodzi po tych, co Ją szczególnie miłowali i zabiera ich z tego świata właśnie w sobotę. To najlepszy dowód, że babcia jest w niebie.

Ojciec był pewny tego, co mówił, czułam to w jego głosie. Dziwne to, ale wtedy już nie czułam smutku, że babcia odeszła, ona po prostu poszła do nieba. Byłam pewna, że jest szczęśliwa.

Matka Boża przyszła po o. Rudolfa z samego ranka w sobotę. Jakże by mogło być inaczej, przecież Ją tak miłował i czcił. Przyszła po niego i zabrała go do nieba".


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Odejście
o. Honorat Gil OCD

Od 1981 roku o. Rudolf pracował w klasztorze wadowickim. Przez pierwszych dwanaście lat był ojcem duchownym w Niższym Seminarium. Od 1984 roku, kiedy miejscowy klasztor objął kapelanię szpitala, zaczął systematycznie odwiedzać chorych w tym szpitalu, czasem zastępując, częściej uzupełniając urzędowego kapelana. Ponadto odwiedzał obłożnie chorych w domach, zwłaszcza w pierwsze piątki, służył im spowiedzią i Komunią świętą. Codziennie dużo spowiadał w kościele klasztornym, póki mógł, pomagał również spowiadać w sąsiednich kościołach parafialnych. Przez wiele lat był spowiednikiem różnych zgromadzeń zakonnych, m.in. karmelitanek bosych w Katowicach i Oświęcimiu, i karmelitanek Dzieciątka Jezus w Imielinie. Dojeżdżał tam raz w miesiącu, a z jego pobytu korzystały również liczne osoby świeckie. Do końca prowadził dni skupienia dla "dzieci Bożych" w domu rekolekcyjnym w Czernej. W każdy wtorek odprawiał Mszę św. wieczorną, połączoną z czytaniem próśb polecanych Bogu za przyczyną błogosławionego, a potem świętego Rafała. Wiele z tych próśb pisał sam w szpitalu lub otrzymywał od chorych, niektóre przychodziły pocztą, inne składano przy furcie klasztornej lub do skrzynki przy ołtarzu św. Rafała. Na tych Mszach świętych zawsze było znacznie więcej wiernych niż w inne dni tygodnia. Każdą Mszę św. poprzedzał krótkim tekstem św. Rafała i komentarzem. Bardzo często tych, którzy przychodzili do niego po radę i pomoc lub po prostu go odwiedzali, prowadził do Celi św. Rafała i tam się wspólnie z nimi modlił. Często sam odwiedzał tę Celę i długo na klęczkach się modlił, można powiedzieć, że znosił do niej ludzkie biedy i cierpienia.

Do furty klasztornej przychodzili do niego bardzo liczni interesanci. Niekiedy musieli czekać w kolejce. Słyszałem jak w południe skarżył się, że jeszcze po odprawieniu Mszy św. nie był u siebie.

Tylko wyjątkowo opuszczał odwiedziny w szpitalu, gdzie miał zawsze jakieś "zobowiązania". Mimo tak licznych zajęć, starał się brać udział we wszystkich aktach życia wspólnego. Ale ważniejszy dla niego był człowiek i jego potrzeby. Z całą pewnością nie potrafiłby odmówić posługi kapłańskiej, ponieważ musi pójść do chóru na brewiarz czy na obiad do refektarza. Do ostatnich chwil żywo interesował się życiem Kościoła i Zakonu, włączał się w życie prowincji i swego klasztoru, interesował się także polityką, chociaż tutaj z trudem się orientował. Nie był stworzony do polityki takiej, jaką ona zbyt często jest. Miał swoje sympatie i antypatie polityczne, ale tylko w sferze teorii, w praktyce nie był w stanie o żadnym człowieku, także polityku, mówić źle. Nie wierzył, że ktoś dla egoistycznych interesów może działać na szkodę państwa czy też społeczeństwa.

W ostatnich miesiącach 1998 roku widocznie ubywało mu sił, mimo to brał udział we wszystkich aktach życia wspólnotowego, czasem tylko unikał spaceru w ogrodzie. Na swoje słabości nie skarżył się, inni również nie przywiązywali do nich większej wagi, nigdy bowiem nie był zbyt mocny, a przecież już miał "swoje lata" i miał prawo być słabszym. Niepokój budził postępujący brak apetytu.

W końcu 28 stycznia 1999 roku gorączka i słabość zmusiły go do położenia się do łóżka. Wydawało się, że jest to tylko grypa, tym bardziej, że w tym czasie panowała epidemia tej choroby. Po dwóch tygodniach gorączka opadła, chory jednak nie mógł prawie nic przełknąć. Również z tego powodu był coraz słabszy. Kiedy proponowano mu sprowadzenie lekarza, nie chciał, twierdząc, że skontaktuje się ze znajomą sobie lekarką, która rzeczywiście go odwiedziła. W dzień wspomnienia Najśw. Maryi Panny z Lourdes, 11 lutego, który jest równocześnie światowym dniem chorego, o. Rudolf poprosił o sakrament chorych. W tym czasie już nie miał sił, aby odprawiać Mszę św., codziennie przyjmował Komunię św. Następnego dnia, przed godziną ósmą wieczorem nagle poczuł się gorzej. Wezwano pogotowie. Lekarz orzekł, że należy go przewieźć do szpitala. Okazało się, że ma bezgorączkowe zapalenie płuc i inne zastarzałe choroby. Przypuszczalnie tego wieczoru doznał również małego zawału serca. Lekarze nie dawali nadziei na wyzdrowienie, chociaż chory miał wolę życia i nie poddawał się.

W piątek, 26 lutego, odwiedził go o. Kamil Maccise, przełożony generalny Zakonu, który w tym właśnie dniu wizytował klasztor w Wadowicach. O. Rudolf ucieszył się z tych odwiedzin i zamienił z o. generałem kilka słów po łacinie.

W szpitalu odwiedzało go wielu przyjaciół i rodzina. Odwiedziny te z jednej strony były mu bardzo miłe, z drugiej męczyły go, zwłaszcza że noce spędzał bezsennie. Wydawało się, że należy pozwolić choremu odpocząć i dlatego w piątek w południe ordynator zabronił odwiedzania chorego.

O godz. 17, w drodze wyjątku, zgodę na odwiedziny uzyskała matka generalna Karmelitanek Dzieciątka Jezus. O. Rudolf ucieszył się z tego spotkania, był w pełni przytomny, pogodny i, jak zawsze, zatroskany o innych. Gdy się dowiedział, że matka przywiozła wodę z Lourdes, poprosił o nią i połknął kilka kropli, poprosił także o podanie mu wody ze źródła św. Eliasza w Czernej. Spieczone usta z trudnością przyjmowały płyn. Mówił, że codziennie do dzisiejszego południa odwiedzało Go dużo osób i że nie mógł dotąd nic spać ani w dzień, ani w nocy. Wspomniał o odwiedzinach ojca generała, a na pytanie, czy bardzo cierpi, przyznał, że tak, i dodał: "ale może Matka Boża mnie już…; ufam miłosierdziu Bożemu, proszę o modlitwę do Dzieciątka Jezus, do Matki Bożej, do św. Józefa, św. Rafała Kalinowskiego". Na pożegnanie matka dziękując za wszystko, z miłością ucałowała ręce Ojca, który ze wzruszeniem powiedział: "Ja też za wszystko bardzo dziękuję".

Niedługo potem poprosił o. Stanisława Bielata, kapelana szpitala, jeszcze raz o sakrament chorych. Około godziny 22.00 stracił przytomność. Zmarł przed godziną trzecią następnego dnia, to jest 26 lutego. Była to sobota. Pogrzeb o. Rudolfa odbył się dopiero 4 marca, ponieważ chciał w nim uczestniczyć ojciec generał, a wcześniejsze dni miał zajęte.

Św. Paweł w Liście do Rzymian pisze, że wyznawcy Chrystusa przez chrzest zostali "zanurzeni w Jego śmierci" i jak Chrystus powstał z martwych do nowego życia w chwale, tak również oni – skoro są uczestnikami Jego śmierci – będą również uczestnikami Jego nowego życia. Każda Msza św. jest pamiątką śmierci Chrystusa, radosnym wyznaniem wiary w Jego zmartwychwstanie oraz wyznaniem nadziei w nasze zmartwychwstanie do nowego życia, które jest owocem zbawczej męki, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Istnieje zatem głęboka więź między obrzędem pogrzebu i liturgią Mszy św. Złączenie tych dwóch faktów jest wyznaniem wiary, że ten, kogo żegnamy, czyja śmierć nas dotknęła, właśnie dlatego, że umarł złączony z Chrystusem w śmierci, będzie z Nim złączony również w zmartwychwstaniu. Stąd obrzęd chrześcijańskiego pogrzebu, mimo bólu spowodowanego odejściem osoby bliskiej, jest obrzędem pogodnym, pełnym nadziei, która zawieść nie może, ponieważ jej fundamentem jest sam Chrystus.

Taki właśnie charakter miał pogrzeb o. Rudolfa Warzechy. Na ten moment nadziei, a nawet radości, zwrócił uwagę o. Kamil Maccise, który przewodniczył Mszy św. i obrzędom pogrzebowym. Jego zdaniem, znakami tej radości były kwiaty złożone przy trumnie, śpiewy towarzyszące obrzędom i światło, zwłaszcza światło świecy paschalnej, która jest symbolem Chrystusa zmartwychwstałego.

Z o. Kamilem Maccise Mszę św. koncelebrowało kilkudziesięciu kapłanów z obu prowincji Karmelitów bosych w Polsce oraz diecezjalnych, uczestniczyło w niej ok. 60 kleryków, liczne siostry zakonne i około tysiąca wiernych. Szczególnie liczna była grupa rodaków Zmarłego z Bachowic.

Na początku Mszy św. zebranych powitał o. Wiesław Kiwior, prowincjał krakowski. Powiedział on między innymi: "W opinii współbraci i w opinii wielu osób o. Rudolf żył świątobliwie, żył troskami i nadziejami Kościoła i Ojca świętego, był zawsze zatroskany o dobro Zakonu, prowincji, domu zakonnego, w którym żył, oraz dobro każdego ze współbraci. Z pełnym oddaniem służył bliźnim słowem pociechy i nadziei, modlitwą wstawienniczą i łaską sakramentalnej pociechy, kierownictwem duchowym. Każde spotkanie z Ojcem Rudolfem dodawało otuchy i otwierało człowieka na tajemnice Boga zarówno w radościach, jak i w cierpieniu. (…)

Ufam – mówił dalej o. prowincjał – a myślę, że mówię to również w imieniu wielu osób, iż Ojciec Rudolf tak jak w czasie swojego życia był wielkim orędownikiem łask u Boga przez pośrednictwo św. Rafała Kalinowskiego, tak teraz stanie się przed Bogiem naszym bezpośrednim orędownikiem".

Kazanie o. Kamila Maccise, wygłoszone po włosku, tłumaczył jego sekretarz, o. Szczepan Praśkiewicz. Kaznodzieja nawiązał w nim do czytań mszalnych, między innymi do opisu Sądu Ostatecznego: "Podziwiając życie Ojca Rudolfa, zdałem sobie sprawę, że naprawdę czynił on tak, jak ci dobrzy ludzie z opisu Sądu Ostatecznego. Był człowiekiem, który był niejako obrazem dobroci i miłości wśród ludzi. Zawsze bliski tych, którzy cierpieli, którzy poszukiwali. Zawsze bliski tych, którzy pragnęli odmienić swoje życie, zawsze bliski tych, którzy poszukiwali rozeznania drogi swego życia, drogi powołania.

Przez wiele lat był wychowawcą. Wychował całe pokolenia kapłanów, współbraci, którzy dziś wspominają go tak, jak dzieci wspominają swego ojca. Był przewodnikiem dla wielu osób, wielu kapłanów, zakonników, zakonnic, dla świeckich. Był spowiednikiem, u którego ludzie znajdowali zawsze pokój, zrozumienie, miłosierdzie. Był zawsze blisko osób chorych, cierpiących, przede wszystkim w tym szpitalu, w którym sam zakończył życie, przygotowując się tu do spotkania z Bogiem. Był przede wszystkim człowiekiem, który kochał swój Zakon, który żył w ewangelicznej pobożności, który sercem dziecka kochał świętych Karmelu, który zawsze czuł się głęboko związany z naszą rodziną".

Zdaniem ojca generała, Bóg przemawia do nas przez znaki. Takimi znakami, przez które do nas przemówił, były również okoliczności śmierci o. Rudolfa. Kaznodzieja zwrócił uwagę na trzy znaki: "Pierwszym znakiem jest to, że zmarł on w sobotę. Sobota jest dniem szczególnie poświęconym Matce Bożej, a on bardzo kochał Matkę Bożą, mówił o Niej, o Jej przywilejach, o Jej cnotach. I wydaje się, że to Ona przyszła, aby go zabrać do siebie właśnie w dniu szczególnie poświęconym Jej czci.

Drugim znakiem – kontynuował kaznodzieja – jest to, że zmarł w szpitalu, w którym służył, niósł pociechę wielu chorym i cierpiącym, ofiarując wszystkim przykład własnego życia, życia pogodnego, także wobec tajemnicy cierpienia i tajemnicy śmierci…

Podam jeszcze jeden znak. Jako przełożony generalny mogłem się z nim spotkać kilka godzin przed śmiercią. Pan Bóg chciał niejako przez to przypieczętować i dać jemu samemu ten znak potwierdzenia, że przynależy do wielkiej rodziny Karmelu… Kiedy mnie zobaczył, powiedział: «Czy to już niebo, czy jeszcze ziemia?» . Dla niego wizyta przełożonego generalnego była znakiem jedności z całym Zakonem".

Przed zakończeniem Mszy św. pożegnali o. Rudolfa jego bratanek, ks. Wojciech Warzecha, wikary z Zakopanego, o. Melchior Wróbel, przeor klasztoru w Wadowicach, oraz pani Radwan w imieniu rodaków z Bachowic. Ks. Wojciech zwrócił uwagę na bardzo głębokie więzi rodzinne o. Rudolfa. Był on ogniwem spajającym rozgałęzioną rodzinę i ojcem duchowym dla wielu jej członków.

"Żegnamy w osobie Ojca Rudolfa – mówił – kochanego brata, wspaniałego wujka, księdza, człowieka, który skupiał na rodzinie tyle życzliwości i miłości. Potrafił tę miłość roznosić wszędzie, i w Zakonie, i tym, których napotkał. Została jeszcze duża cząstka tej miłości dla rodziny…

Bogu dziękujemy za jego żarliwą wiarę, za świadectwo wiary. Tym świadectwem, można powiedzieć, karmiły się trzy pokolenia. Dziękujemy za jego modlitwy wstawiennicze, jakże skuteczne i owocne. Każdy z nas tu obecnych może powiedzieć, że owoców tej modlitwy doświadczał. Dziękujemy Bogu, że mógł nieść dyskretną radę, pociechę, za liczną, jakże charakterystyczną dla niego korespondencję. Był obecny, gdy udzielał sakramentu Chrztu, gdy zawierane były związki małżeńskie, towarzyszył tym, którzy odchodzili do wieczności z naszej rodziny…".

Po Mszy św. i modlitwach za Zmarłego kondukt pogrzebowy wyruszył na stary cmentarz, do kwatery klasztoru Karmelitów bosych. Było piękne, słoneczne popołudnie. O. Rudolf spoczął obok swych współbraci, którzy go poprzedzili w drodze do domu Ojca. Świeżą mogiłę pokryły liczne wieńce i kwiaty – znaki przyjaźni, wdzięczności i chyba także prośby, aby w nowym życiu pamiętał o troskach i bólach tych, których pozostawił na ziemi.


Jestem kapłanem dla was Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2005

Sesja kommemoracyjna o ojcu Rudolfie Warzesze OCD
Wadowickie Sanktuarium św. Józefa, 10 czerwca 2006

Sesję kommemoracyjną rozpoczęła Msza św. w sanktuarium św. Józefa w intencji śp. o. Rudolfa Warzechy OCD (1919 -1999) pod przewodnictwem o. Alberta Wacha OCD, prowincjała karmelitów bosych, z udziałem współbraci i kapłanów oraz wiernych ze scholą z Bachowic – miejsca urodzin o. Rudolfa. W homilii wygłoszonej przez o. prowincjała ukazana została świętość chrześcijańska w ukryciu nikomu szerzej nie znana, jak ubogiej wdowy z Ewangelii z jej wdowim groszem i tylu innych bezimiennych "świętych dnia codziennego", do których zaliczony został też o. Rudolf.

Spotkanie w auli Karmelitańskiego Centrum Rekolekcyjno-Pielgrzymkowego "Na Górce" im. Jana Pawła Wielkiego zawierało prezentację multimedialną biogramu o. Rudolfa z fragmentami zdjęć i filmów dokumentalnych – w opracowaniu kapłanów z Krakowa z rodziny o. Rudolfa: bratanka ks. mgr Wojciecha Warzechy, ks. Mariusza Suska, a przede wszystkim inż. Gajka. Referat o apostolstwie o. Rudolfa na różnych placówkach i w środowisku lokalnym Wadowic wygłosił mgr Krzysztof Salachna z Wadowic, autor pierwszej pracy magisterskiej z teologii pastoralnej o o. Rudolfie (PAT).

Obecni byli przedstawiciele Rady Miasta i Powiatu Wadowickiego, współbracia Karmelu, rodzina, siostry zakonne, ks. Sławomir Młodzik z Zabrza i liczni znajomi, czy penitenci, dla których o. Rudolf był wspaniałym duchowym "ojcem". Świadectwa publiczne złożyli dr Cecylia Hoła, s. Sylweria Widlarz - karmelitanka Dz. Jezus i Józef Łasak, przewodniczący Rady Powiatu Wadowickiego. Obecny był o. Honorat Czesław Gil OCD, archiwista, zbierający wszystkie świadectwa osób wdzięcznych za posługę duchową o. Rudolfa. Nie zabrakło także przedstawicieli Świeckiego Karmelu z Wadowic i spoza wraz z Marianem Szymańskim, przewodniczącym Rady Prowincjalnej.

W otwartym panelu padło pytanie, co mamy dalej czynić. Ustalono podjęcie się starań o wyniesienie do chwały ołtarzy i przygotowanie etapu przedprocesowego poprzez modlitwę, ofiarę, świadectwo życia oraz coroczne spotykanie się w czerwcu w Wadowicach, niezależnie od obchodzenia rocznic śmierci o. Rudolfa (26 lutego) i urodzin (14 listopada) – również w klasztorze karmelitów bosych w Wadowicach. Moderatorem sesji był przeor wadowickiego Karmelu o Włodzimierz Tochmański OCD. Wspólna agapa zakończyła kilkugodzinne spotkanie, w którym wzięło udział sto kilkadziesiąt osób. Była też możliwość nawiedzenia grobu o. Rudolfa Warzechy OCD na cmentarzu parafialnym.

ROZPOCZĘCIE PROCESU BEATYFIKACYJNEGO SŁUGI BOŻEGO RUDOLFA WARZECHY OCD
Kraków, Kaplica Arcybiskupów Krakowskich, 11 stycznia 2011

Otwarcie procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego nastąpiło 11 stycznia 2011 r., o godz. 8.30, w kaplicy arcybiskupów krakowskich. Po śpiewie kolędy i krótkiej modlitwie ks. kard. Stanisława Dziwisza do Ducha Świętego, głos zabrał kanclerz Kurii Metropolitalnej, ks. prałat dr Piotr Majer, który powiadomił, że metropolita krakowski powołał trybunał do przeprowadzenia procesu beatyfikacyjnego o. Rudolfa od Przebicia Serca św. Teresy (Stanisława Warzechy), kapłana zakonu karmelitów bosych, w następującym składzie: ks. dr Andrzej Scąber – delegat biskupa, o. mgr-lic. Marian Szczecina CRL – promotor sprawiedliwości, ks. mgr Krzysztof Tekieli – notariusz. Ks. kanclerz poprosił następnie postulatora sprawy, o. Szczepana Praśkiewicza, o przedstawienie zgromadzonym postaci Sługi Bożego i o formalne przedłożenie prośby o rozpoczęcie jego procesu beatyfikacyjnego.

Postulator nawiązał w swym wystąpieniu do związków o. Rudolfa z Janem Pawłem II, stwierdzając, że sława świętości tego naszego Współbrata nie była obca Namiestnikowi Chrystusa, i że właśnie ta sława świętości o. Rudolfa skłoniła nas do poproszenia Arcybiskupa Krakowskiego o przeprowadzenie jego procesu beatyfikacyjnego. O. Szczepan podziękował ks. Kardynałowi za życzliwość doznaną w tej sprawie od samego początku, za uzyskanie pozytywnej opinii Konferencji Episkopatu Polski, za wystaranie się o zgodę – nihil obstat – Stolicy Apostolskiej, za wydanie edyktu do diecezjan, za mianowanie Komisji Historycznej i Teologów Cenzorów, a także za mianowanie Trybunału Kościelnego, któremu życzył dużo błogosławieństwa w rozpoczynającej się pracy.

Prosząc ks. Kardynała o rozpoczęcie procesu, o. Szczepan stwierdził, że liczne osoby, które za życia o. Rudolfa z wielką ufnością prosiły go o modlitwę, czynią to również dziś i oczekują, że będzie wyniesiony do chwały ołtarzy. Osoby te bardzo gromadnie przybyły na rozpoczęcie procesu, dlatego też postulator zechciał je przywitać, co uczynił w szczególności wobec N.O. Prowincjała Andrzeja Ruszały z radnymi Prowincji i współbraćmi w Karmelu, zwłaszcza z sędziwym o. Ottonem Filkiem, rocznikowym współbratem Sługi Bożego, z o. przeorem wadowickim Benedyktem Krokiem, o. przeorem krakowskim Rafałem Myszkowskim i o. postulatorem – prof. Wiesławem Kiwiorem z UKSW z Warszawy. Przywitał też kapłanów związanych z życiem i posługą o. Rudolfa, tj. księży proboszczów ze Spytkowic, Bachowic i Wadowic, i kapłanów spokrewnionych z o. Rudolfem, wśród których przoduje bratanek sługi Bożego – ks. Wojciech Warzecha. Zostały też przywitane siostry zakonne, władze państwowe i samorządowe, tj. państwo starostowie i burmistrz Wadowic, wójt ze Spytkowic i sołtys z Bachowic, zarząd i przedstawiciele Stowarzyszenia Przyjaciół o. Rudolfa, jego krewni i rodacy, głównie z parafii bachowickiej, a także przedstawiciele mediów.

Po wystąpieniu postulatora miało miejsce zaprzysiężenie trybunału i podpisanie akt, co działo się przy akompaniamencie granej na skrzypcach kolędy. Głos zabrał też ks. Kardynał, który m.in. wyraził radość, że Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych wydała pozwalający na rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego o. Rudolfa. „Ojciec Warzecha to prawdziwy mąż Boży, który prowadził święte życie, a do ludzi zawsze podchodził z wiarą, nadzieją i miłością. (…) Z jego posługi kapłańskiej zrodziła się posługa ojcostwa duchowego i szczególna troska o chorych. Był oddany apostolstwu chorych, przy których długo i gorliwie się modlił, prowadził też dni skupienia i rekolekcje. (…) Rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego o. Rudolfa jest więc ważnym momentem dla karmelitów bosych w Polsce, jak też dla archidiecezji krakowskiej, bo całe życie i posługiwanie Sługi Bożego związane było z Karmelem i z naszą archidiecezją” – mówił Ks. Kardynał.

Z kolei przemówił N.O. Prowincjał Andrzej Ruszała, który nie tylko podziękował arcybiskupowi krakowskiemu za mianowanie trybunału i rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego o. Rudolfa, ale wspominał, że spędził razem ze Sługą Bożym ostatnie dwa lata jego życia w klasztorze w Wadowicach. „Był to człowiek pokorny i prosty, ale prosty w najprostszym, ewangelicznym znaczeniu tego słowa” – mówił. „Nie pozostawił po sobie wielkich pism, ale to co pozostawił to dobroć i zatroskanie o drugiego człowieka” – podkreślił o. prowincjał. Zaznaczył nadto, że istnieją widoczne przejawy sławy świętości o. Rudolfa, a ludzie mówią o łaskach, które otrzymują za jego pośrednictwem. Zachęcił więc do modlitwy za jego przyczyną, aby wyprosić cud potrzebny do jego wyniesienia na ołtarze. O prowincjał podziękował także postulatorowi i wszystkim zaangażowanym w prowadzenie procesu, a trybunałowi życzył Bożego błogosławieństwa w pracy, by była ona z wielkim pożytkiem duchowym dla całego Kościoła, a przede wszystkim krakowskiego.

Na koniec Ks. Kardynał odmówił modlitwę o beatyfikację o. Rudolfa i udzielił pasterskiego błogosławieństwa.

Pierwsza sesja Trybunału w spawie beatyfikacji Sługi Bożego Rudolfa Warzechy, w której wzięli udział bardzo liczni przedstawiciele zakonu, duchowieństwa i wiernych, zakończyła się śpiewem kolędy „Bóg się rodzi”, z ostatnią jej zwrotką, będącą modlitwą za ojczyznę: Podnieś rękę Boże Dziecię”. Zgromadzeni udali się do naszego kościoła przy ul. Rakowickiej 18, gdzie Eucharystii o błogosławieństwo dla prac procesowych i o beatyfikację Sługi Bożego przewodniczył w koncelebrze z dwudziestoma kapłanami N.O. Prowincjał. On też wygłosił homilię, przywołując jeszcze raz świetlany przykład życia i posługi o. Rudolfa, który m.in. podczas swych długich lat pracy w krakowskim klasztorze karmelitów bosych zaangażowany był w duszpasterstwo akademickie oraz opiekował się dziećmi i młodzieżą, prowadząc Bractwo Dzieciątka Jezus.

Zechciejmy, jako Siostry i Bracia Sługi Bożego o. Rudolfa w Karmelu, prosić Boga o dar jego beatyfikacji, poznajmy jego biogram i duchowe przesłanie, i inspirujmy się w naszym codziennym życiu jego altruistyczną postawą w służbie Bogu i bliźnim.