Przyjaźń i uczucia. Dlaczego boimy się uczuć w przyjaźni?

o. Tadeusz Florek OCD



W dzisiejszej dobie, dobie globalizacji, istnieją w człowieku pragnienia bycia blisko, pragnienia głębokich relacji. Istniały one od zawsze, ale w obecnym czasie dużo się o nich mówi, pisze i podkreśla ich szczególną potrzebę. Z drugiej strony wiemy, że wiele związków ma charakter przypadkowy, płytki i bardzo szybko się rozpada, bez doświadczenia głębi, która wiąże się również z doświadczeniem samotności i cierpienia. Człowiekowi towarzyszą silne obawy: czy dany związek nie będzie zbyt bolał? Czy jest w ogóle możliwy i czy nie zwiedzie z raz wybranej drogi? Jest wiele pomieszania co do wzajemnych oczekiwań, realnych możliwości i pragnień, i równocześnie radykalnych zwątpień w zaistnienie tego, co głębokie i trwałe. Rzeczywiście trzeba przyznać, że wiele związków nie wytrzymuje próby czasu, że niełatwo o spotkanie człowieka, który zechce wejść w głąb i stać się bliskim towarzyszem w drodze. Trudno o czystość intencji, dojrzałość uczuciową i oczekiwaną gotowość. Warto jednak zmierzać się z tym wyzwaniem i podjąć próby mozolnego przygotowania serca na ten dar. A to Bóg jest dawcą wszelkich darów i fundamentem, na którym mogą się one rozwijać. Przyjaźń jest jednym z nich.

Prawdziwa przyjaźń ma swoje źródło nie w intelekcie – jakby chcieli niektórzy, ale w sercu, w uczuciach. Głębia ludzkiego serca jest niezbadana, dla niektórych wręcz niebezpieczna. Jeśli tylko mogą, to najchętniej tę „część z ciała” omijają, jak omija się ruchome piaski. Bo to miejsce, jak mówi prorok Jeremiasz – zdradliwsze jest niż wszystko inne, któż je zgłębi? (17, 9).

Kto zgodzi się świadomie, bez oporów na niepewność, na wchodzenie do ciemnej piwnicy? Kto chce babrać się w tym grzęzawisku podświadomości pełnym robactwa i wszelkich nieprzyjemnych gadów? Jeszcze coś wylezie i mnie pogryzie… Lepiej zająć się tym co świadome, dookreślone, nad czym można mieć kontrolę… Do takiej postawy nikogo dwa razy przekonywać nie trzeba. Sterylizacja uczuciowa jest bezpieczna, bo można zawsze chodzić w białych rękawiczkach, tych od pierwszej komunii. Nawet gdyby były już za ciasne, to warto się pomęczyć, aby je na nowo włożyć i robić dobre wrażenie. Faktem jest, że relacje z drugim można oprzeć jedynie na intelekcie, na poziomie myślenia razem i odkrywania, lecz trudno to będzie nazwać pełnią relacji. Nawet jeżeli spotkanie ma miejsce na poziomie intelektu, to i tak pojawia się gama uczuć, które albo łączą, albo dzielą. Spotkanie – aby było głębokim – musi zahaczać o serce, bez niego człowiek nie „dotknie drugiego”.

Promocja serca z kamienia?

Wychowanie, które zmierzałoby do zagłuszenia nieoczyszczonych poruszeń ludzkiego serca i rygorystyczne poddanie ich przyjętym normom, opierając się jedynie na sile woli, jest zabijaniem człowieczeństwa. Niektórzy próbują systematycznie zamykać dostęp do tych miejsc, które są najbardziej żywe i dynamiczne. Do nich należą uczucia związane z agresją jak i te związane z erosem, z zakochaniem. Biedny eros, stworzony jak każdy inny rodzaj miłości, dostaje po nosie od niejednego „pobożnego”, czy „sfrustrowanego życiem”. Eros, ta potężna siła, jeśli nie zostanie jednak świadomie przyjęta i ukierunkowana, będzie rościć sobie prawo do bycia bogiem. I tak też jest przez wielu przeżywana i w konsekwencji wypierana na dno serca, aby tam cierpieć w osamotnieniu. Więcej obaw i podejrzliwości towarzyszy erosowi niż agresji. Ostre normy nadawane sobie i innym, usiłujące przytłumić te siły, mogą tylko wysuszyć energie życiowe prowadząc do zgorzknienia, chorego perfekcjonizmu, angelizmu i innych wypaczeń jeszcze bardziej koncentrujących na sobie samych.

Ale serce – na nasze szczęście – nie daje się zagłuszyć, nie lubi „wolontarystycznego” nacisku, ani manipulacji. Objawi „prawdę” o sobie używając różnych języków: raz będzie to smutek, niechęć, zagubienie. Innym razem pojawi się jako bezkompromisowa postawa siłacza panującego nad całym światem, którego pozornie nic nie dotyka. Jednakże smak życia leży gdzie indziej. Błogosławieństwem jest serce, które się trapi, boi, które potrafi się zasmucać i cieszyć. Choć czasem jest bardzo niewygodne, to jednak doświadcza życia, objawia co w nim się dokonuje i w ostateczności jest systemem alarmowym, który komunikuje o tym, co domaga się szczególnej uwagi i opieki. Kto go nie słucha, utrwala jeszcze bardziej to co jest twarde i niedostępne, nieludzkie. Zamyka sobie drzwi do rozwoju.

Relacja z drugim – czy samotnie?

Aby serce kamienne, nieczułe zostało poruszone, potrzebny jest drugi człowiek z ciała. Zresztą Bóg uczynił człowieka istotą społeczną. Kiedy stworzył pierwszego człowieka, rzekł Bóg – jak opowiada Księga Rodzaju (2, 18) – że niedobrze jest człowiekowi samemu i uczynił mu pomoc podobną jemu. Takie jest prawo i konieczność jego natury: człowiek, aby stał się człowiekiem, potrzebuje pomocy i towarzystwa sobie podobnych. Potwierdza to święta Teresa z Avila, kiedy mówi: „Wielkie to nieszczęście dla duszy być pozostawioną samej sobie wśród tylu niebezpieczeństw”(Życie 7, 20, t. I, s.122). Osamotnienie nie byłoby nie tylko bolesne dla jego serca, serca z ciała, ale czyniłoby go słabym i jałowym. Relacja bowiem jest warunkiem koniecznym do rozwoju, a jeszcze bardziej do bycia płodnym i twórczym.

Ale przecież nie potrzeba drugiego do świętości! Bóg sam wystarcza – powtarzają za Teresą od Jezusa ci bardziej „uduchowieni”, zwracając się do tych, co są mniej. Owszem, trudno im nie przyznać racji. Bóg rzeczywiście jest jedynym, na swoim „jedynym miejscu”; do tego stopnia, że drugi człowiek, nawet gdyby bardzo chciał je zająć, powoli zrozumie, że nie jest to możliwe. Bo jest to miejsce, które z natury przysługuje tylko i wyłącznie Jemu.

Ale w tym samym sercu Bóg nie rozpycha się łokciami i z chęcią udziela miejsca tym, którzy są pomocą podczas ziemskiego wędrowania. Owszem, można dojść do stanu, w którym serce jest do tego stopnia pozytywnie wypełnione drugim, że nie potrzebuje tak bardzo jego pomocy i oparcia. Wtedy wznosi się z lekkością na skrzydłach wiary i kontempluje w sobie piękno tych, których otrzymał w darze. Teresa od Jezusa uczy nas, że bez przyjaciół, bez wsparcia tych, którzy podobnie myślą i czują, nie dojdziemy do pełni człowieczeństwa, do tego, aby trwać nieustannie z „Ty”, które jest początkiem i końcem wszystkiego. Wydaje się, że ta zasada dotyczy ludzi wszystkich stanów.

Nie od razu! Wszystko jest procesem…

Ostrożnie ze stwierdzeniami, że można od razu i bezpośrednio dojść do miłości Boga bez mozolnego procesu dojrzewania w relacji z drugim. W drodze to nie intelekt sprawia kłopoty, lecz uczucia, które wychodzą ze zranionego serca. Bo to drugie wywołuje we mnie to, co jest, a nie to, co chciałbym, aby było. Tu zaczynają się schody, choć łatwiej byłoby wsiąść do windy razem z Małą Teresą. To co jest, wiąże się z kruchością, słabością, egoizmem, myśleniem o sobie, złością i zaborczością. Im bliższa relacja i bardziej autentyczna, tym więcej kruchości może ujrzeć światło dzienne. W takich sytuacjach lepiej wziąć wartości z „wyższej półki” i poustawiać serce, okrzyczeć je, że chodzi tam, gdzie nie powinno. Usprawiedliwić to wartościami pseudoduchowymi, wzniosłymi, które przytłumią nieprzyjemne napięcie, zamiast je właściwie wykorzystać do rozwoju. Tu trzeba wielkiej roztropności i zgody na to, co jest. Co ciekawe, że właśnie, to co jest „tu i teraz” staje się drogą do Boga i do człowieka. Życia samemu się nie wymyśla, lecz pokornie przetwarza, podejmując je w prawdzie.