Piękno wspólnego życia

Rozmowa z Teresą i Janem Peszkami, małżeństwem aktorów.



To chyba nie przypadek, że spotykamy się w teatrze. Jest Pan bowiem aktorem filmowym, telewizyjnym. Jednak najlepiej odnajduje się Pan chyba na deskach teatru?

Tak, teatr jest naturalnym miejscem dla aktora. Tam aktor nawiązuje kontakt z żywym widzem, otrzymuje “w prezencie” jego reakcje. To jest niezapomniane przeżycie, kiedy się obcuje z żywym człowiekiem. W teatrze to aktor w najwyższym stopniu decyduje o kształcie swojej roli. W filmie nie ma się tego rodzaju przeżyć.

Grał Pan w rozmaitych, dziwnych miejscach: w samolocie i w kopalni…

Sporo lat już żyję… Pracowałem w awangardzie lat 60, 70-tych polskiego teatru i muzyki i w związku z tym miejsca, w których grałem, były bardzo dziwne: od piwnicy przez kopalnie, np. w kopalni soli w “Wieliczce”. To jednak nic nadzwyczajnego, bo w tych wielkich salach kopalni się po prostu grywa. Ostatnio pracowałem w kopalni “Piast”, na planie filmowym. Zjechałem w miejsce, gdzie strajkowało ok. 2 tys. górników i tam kręciliśmy film.

I jakie wrażenia tam pod ziemią?

Największe wrażenie zrobili na mnie sami górnicy, którzy pracują niezwykle ciężko i to w bardzo niebezpiecznych warunkach. I, oczywiście, miejsca, gdzie ci górnicy strajkowali: w nieczynnych wyrobiskach, w miejscach, gdzie ziemia naturalnie grzała. To był najdłuższy strajk w Polsce i bodajże w Europie, ale też i najliczniejszy. Duże wrażenie zrobił na mnie moment, kiedy górnicy szybko biegli do windy, która ich wywoziła na górę, a potem jeszcze szybciej wybiegali z tej windy. Miałem wrażenie, że biegną do światła: obojętnie czy było słońce, czy szary dzień.

Chrześcijańska symbolika…

Dokładnie.

Pani Mąż niewątpliwie jest pasjonatem. Czy łatwo jest być żoną Aktora?

Teresa: Nie (śmiech). Nie, chociaż z wiekiem jest coraz łatwiej. Na początku było bardzo, bardzo trudno, bo trudno przyzwyczaić się do ciągłej nieobecności, gdy tymczasem pragnie się być razem. Z czasem potrafiliśmy jednak poukładać sobie jakoś ten czas. Cieszymy się każdą chwilą, jaką mamy dla siebie.

Dzieli Pani pasję Męża?

Teresa: Z wielką radością, ale raczej z boku, po prostu kibicuję.

Czy doradza Pani Mężowi odnośnie gry aktorskiej?

Teresa: Jeśli chodzi o zawód, o sztukę – nie uzurpuję sobie takich praw.

Pani Teresa służy Panu ogromną pomocą i radami w wielu aspektach codziennego życia, np. prowadzi korespondencję…

Teresa: To oczywiste. Jako emerytka mam po prostu więcej czasu i robię to z przyjemnością.

Jan: Moja Żona często odpowiada na pytania, prośby, porady, a są to często porady zawodowe, które dotyczą raczej wzięcia udziału w jakimś przedsięwzięciu, bądź nie. Żona ma czysty instynkt, intuicję i nigdy się nie zawiodłem na jej poradach. Żona jest najlepszym doradcą, kiedy należy podjąć jakąś trudną i istotną decyzję. Ufam jej, tak jak ufam jej gustowi artystycznemu. To nie jest jakiś sztuczny podział: żona jest inżynierem, ja jestem aktorem- te pola się uzupełniają. Żona obsługuje także moją pocztę elektroniczną, jednak nie “wiosłuje” po internecie godzinami. Jedynie tyle ile trzeba. W naszym domu prym wiodą książki, jako ostoja pewnej równowagi. Ja osobiście nie potrafię nawet nadać sms-a…

Teresa: Ale odebrać już potrafisz…

Jan: I na tym moja edukacja się kończy, nawet nie jestem tego po prostu ciekaw.

Do wszystkiego potrzeba talentu i osobistej pracy. Jak to jest z aktorstwem: liczy się bardziej talent czy praca?

Zawsze praca. Talent to jest taka rzecz, o której możemy długo dyskutować i w gruncie rzeczy nie dojść do żadnego konstruktywnego wniosku. Oczywiście, istnieje coś takiego jak talent. Ja raczej bym powiedział, że to jest większa lub mniejsza predyspozycja do wykonywania tego lub innego zajęcia. To jest tak jak z pasją w tym czy innym zawodzie. Zawód aktora jest oparty na emocjach człowieka, na jego otwartości. Nie można nie wierzyć w to co się robi, nie można nie mieć pasji, ale to za mało, trzeba coś umieć. Zawód aktora jest także próbą nieustannego portretowania człowieka. Właściwie człowiek ciągle się uczy. Nie w tym sensie, że uczy się nowych tekstów, bo to jest oczywiste. Chodzi o to, że to jest taki zawód, w którym poznaje się niezwykle interesujące strony człowieka, a więc w gruncie rzeczy samego siebie, ponieważ role i postaci, bohaterowie, z którymi się aktor spotyka, są często ludźmi w ekstremalnych sytuacjach. Aktor poznaje te sytuacje, zagłębia się w nie w sensie psychologicznym i w ten sposób poznaje bardzo dziwne zakamarki natury człowieka. To jest coś takiego, jakby aktor był spowiednikiem swojej postaci, musi ją dobrze poznać, nie oceniać jej grzechów, tylko przyjrzeć się źródłom tych grzechów. Jest to nieustanna praca, wszak “praca czyni mistrza”; jest to niekończąca się praca, w której oczywiście trzeba znaleźć radość i przyjemność, nawet jeśli pojawiają się nieudane próby, które ostatecznie i tak przecież mogą okazać się konstruktywne.o

Gdy dzwoniłem do Pana, by umówić termin naszego spotkania, odpowiedział Pan, że wraz z Żoną musicie zgrać Wasze kalendarze. Czy i jak udaje się Państwu zgrać te kalendarze?

Teresa: Robimy to każdego wieczora: co mamy jutro, co za trzy dni, czasami nawet tydzień udaje nam się zaplanować.

Jan: Tak, to ma dobre strony. Poznajemy się, nie zdążymy się sobą znudzić…

Teresa: (śmiech)

Jan: To kwestia charakterów i innych jeszcze spraw. To “wspólne zgrywanie” kalendarzy scala nasz związek, który niebawem osiągnie 40 lat. To jest pokaźna liczba. Nadal znajdujemy bardzo dużo czasu, by być razem.

Teresa: Kiedy dzieci były małe i cały obowiązek wychowania właściwie spoczywał na mnie, było trudno. Mąż wyjeżdżał często, nieraz na cały tydzień i pracował w różnych częściach kraju. Ja również pracowałam zawodowo. Pomagała nam wtedy niania, ale wszystkie inne sprawy domowe były na mojej głowie. Tato był dla dzieci jak upragniony cukierek, przyjeżdżał na niedzielę, czy w inny dzień… Wszyscy zawsze czekaliśmy na niego z utęsknieniem.

Dobry teatr to sztuka, ale dobre, umiejętne przeżycie życia to też sztuka…

Jan: Wiele drogowskazów wynosi się z domu rodzinnego. Moja rodzina była z gruntu katolicka. Pamiętam też doskonale dom moich dziadków ze strony Mamy: to nadzwyczajne umiłowanie i nie marnowanie życia, otwarcie ku drugiemu człowiekowi.

Czy czują się Państwo zakochani?

Teresa: Tak (śmiech).

Jan: Tak, ilu zakochanych, tyle różnych akcentów w emocjonalnym związku. Kiedy jest się z drugą osobą długo i przechodzi razem przez różne zawirowania życia, które przecież są naturalne, w odpowiedzi otrzymuje się pewność, że to co robimy ma sens, że warto z tej wspólnej łódki nie wysiadać, ani jej nie zmieniać. Pewne rzeczy selekcjonują się w sposób naturalny. Teraz, jeśli moja żona tak spontanicznie mówi, że jest zakochana, to przecież jest jednak zupełnie inaczej niż w okresie narzeczeństwa, kiedy mieliśmy 18-19 lat. To są inne odruchy człowieka, problem innej dojrzałości, innych potrzeb psychicznych, fizycznych, inaczej się te rzeczy akcentuje i to jest oczywiste. To jest wielkie szczęście, kiedy człowiek ma poczucie sensu przechodzenia przez życie razem…

Teresa: Nie tylko sensu, ale i potrzeby, potrzeby bycia razem…

Jan: No tak, sens się w tym zawiera… Kiedy ludzie grają we wspólnym związku, to nie ma sensu, męczą się. Potrzeba dużo pracy, by posiąść taką wartość jak nadzieja, zaufanie, by liczyć na kogoś. To wiąże się oczywiście również ze światopoglądem, z potrzebą rozumienia drugiego człowieka. Im człowiek jest dojrzalszy, tym bardziej zdaje sobie z tego sprawę, że wyjście z siebie i zwrócenie się ku drugiemu człowiekowi ma jakiś niezwykły sens.

Który z okresów w Państwa życiu małżeńskim najbardziej wymagał “wyjścia z samego siebie”, porzucenia własnego “ja”, wsłuchania się w pragnienia serca współmałżonka/ki?

Teresa: Myślę, że wtedy, gdy dzieci się usamodzielniły.

Wtedy Państwo na nowo zostali sami…

Teresa: Wtedy było mi bardzo, bardzo trudno. Kiedyś wszystko w życiu kierowało się w stronę dzieci. A teraz, nagle, pojawiło się pytanie: i co dalej? Musimy się sobie znowu przyjrzeć i znaleźć dla siebie sens, więcej czasu sobie poświęcać, więcej uwagi…

Jan: Z dziećmi oczywiście ciągle się spotykamy, mamy z nimi dobry kontakt.

Teresa: Jeździmy razem na wakacje, spędzamy wspólnie święta. Cieszymy się z tego i nie chcemy tego zaniechać.

A skoro jesteśmy przy dzieciach: co Państwo przeżywają widząc na scenie Błażeja i Marysię? Co przeżywa Mama?

Teresa: Jestem dumna i szczęśliwa. Bardzo wszystko przeżywam, bardziej niż występy Męża: przecież on już wszystko wie, a dzieci jeszcze wciąż szukają.

Jan: Jestem z nich dumny, choć długo lękałem się, czy wybrały właściwy zawód.

Wszak znał Pan trud i wymagania tego zawodu…

Jan: Tak, znam środowisko i wiem jak łatwo ześlizgnąć się w rzeczy łatwe i małowartościowe. Tak naprawdę to najbardziej jestem dumny i mam powody do dumy z tego, że właśnie moje dzieci nie zastosowały nigdy taryfy ulgowej wobec siebie: po prostu wybierają rzeczy – moim zdaniem – wartościowe i ważne. To w nich cenię najbardziej. To jest także nowe odkrycie we mnie, ponieważ niedawno się przekonałem, że rzeczywiście mogą być aktorami, że robią rzeczy ważne i zawodowo na wysokim poziomie.

Zupełnie inny jest syn, inna jest córka, ale bardzo często radzimy sobie nawzajem, oni wykazują inicjatywę: w sprawach zawodowych jesteśmy bez przerwy w kontakcie. Bardzo lubimy ze sobą pracować, co wydaje się być dość rzadkie wśród rodzin aktorów. W człowieku czasami budzą się demony, które każą mu być niesprawiedliwym albo brutalnym i ostrym w ocenach, a przecież jest bardzo łatwo zranić młode serce, młode uczucia, nawet sprawiedliwą oceną. Bardzo lubimy i chcemy ze sobą pracować. Mamy mnóstwo planów i propozycji różnego rodzaju. To jest krzepiące.

Krytyka, ale konstruktywna. Jest Pan wystarczająco wymagający?

Jan: Jestem bardzo wymagający. Nie warto inaczej. Nie warto stosować taryfy ulgowej nawet wobec bardzo młodego człowieka. Pracuję w Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie i wiem, że jeśli studenci mnie za coś szanują to za to, że mówię to co myślę. Oczywiście, czasami muszę ubierać to w jakiś kostium, by nie było to szokiem dla młodego człowieka, ale oni doskonale wiedzą, że mogą się po mnie spodziewać prawdy, prawdy w ocenie, jeśli to jest w ogóle możliwe. Oczywiście wobec własnych dzieci stosuje się szczególnie ostrą taryfę. Zdajemy sobie sprawę, że wychowanie naszych dzieci było pełne błędów, które trzeba umieć naprawić, ale przede wszystkim trzeba umieć po prostu do nich się przyznać.

Co jest trudniejszym “zawodem”: być aktorem czy rodzicem?

Jan: Tak, być rodzicem to w gruncie rzeczy rodzaj powołania, bo trzeba sobie jakoś określić to poczucie odpowiedzialności. Kiedy urodziły się moje dzieci byłem bardzo szczęśliwy. Jeśli się rozróżnia wartości, ma się poczucie wartości życia i dobrych doradców to bycie rodzicem nie jest takie trudne.

Teresa: Przypominam sobie jak to było, kiedy Błażej był w wieku naszej wnuczki Zosi. Widzę różnicę, jak on teraz podchodzi do wychowania dziecka, a jak myśmy podchodzili.

Sztuka, aby nie stała się kiczem, wymaga walki. Tak też i w rodzinie. Jak zawalczyć o miłość, o życie, o drugiego człowieka?

Jan: W rodzinie w sposób bardzo otwarty jej członkowie komunikują się ze sobą. Kiedy jest się w teatrze i próbuje się jakoś zdobyć publiczność, nie ma tam sytuacji bezpośrednich, nie wiadomo jak widz zareaguje. W rodzinie można przewidzieć reakcje, bo się po prostu zna najbliższych: jesteśmy w jakiejś ciągłości życiowej. W teatrze za każdym razem przychodzi ktoś inny i rzeczywiście jest to rodzaj walki, zdobywania. Pole walki o priorytety i wartości jest bardziej otwarte w rodzinie; jesteśmy bardziej nadzy: indywidualny człowiek, indywidualne poglądy. Jest ktoś kto się zgadza lub nie. Może dlatego często się ranimy. Ważne jest, by się przede wszystkim przyznać do błędu.

Pokazać się takim, jakim się jest, nie grać…

Jan: Tak, ale jednak ludzie nakładają dużo masek. Odwrotnie jest w teatrze. Aktorzy przeżywają świat, który naprawdę nie istnieje, jest tworem wyobraźni, to jest coś najbardziej interesujące go w teatrze, jak baśń, marzenie, szekspirowskie zwierciadło, w którym się ludzie przeglądają i mówią: “tak nie będę robił”, “ale jestem podobny do tego na scenie”, albo “dobrze, że nie jestem do niego podobny”. W tym sensie, teatr ma funkcję oczyszczającą…

…i identyfikacji z sytuacją bohaterów.

Jan: Ależ oczywiście. I to jest ta walka. Zawsze mówię moim studentom: problem w tym jakich środków się w niej używa. Czy te środki i sposób zachowania mają jeszcze jakieś cechy ludzkie?

Czy Pani Mąż również w domu jest aktorem? Czy zdarzyło się Panu Janowi recytować specjalnie dla Pani fragmenty granych sztuk?

Teresa: Normalnie Mąż mi nie odgrywa. Gdy jesteśmy na wakacjach, to ja mu czytam książki.

Jan: Przez wiele, wiele lat w domu czytaliśmy na głos i to te niezwykle trudne lektury. To przyniosło dzieciom bardzo dobre owoce.

Teresa: Książki kojarzą im się z konkretnymi miejscami z naszych wyjazdów. Dzieci wspominają: o, tutaj czytaliśmy “Pana Tadeusza”, tu Schulza, tu “Dziady”.

Kiedy aktor czuje się usatysfakcjonowany?

Jan: Wtedy, gdy dobrze coś zrobi. Myślę, że ten zawód ma tę cechę, iż aktor natychmiast otrzymuje odpowiedź od publiczności. Aktor doskonale rejestruje akceptację albo nie, obojętnie czy widz się śmieje czy milczy. To jest ludzkie i proste. Jeśli się coś udaje i ma się poczucie nawiązania kontaktu z drugim człowiekiem, czyli z widzem, to wtedy jest wspaniale i jest satysfakcja.

Jak wyraża się ta satysfakcja u Pani Męża? Nosi Panią na rękach, gotuje przez następny tydzień dla całej rodziny?

Teresa (śmiech): Nie, na to nie ma czasu.

A może przychodzi po nieudanym spotkaniu wyżalić się do Pani?

Teresa: Też nie. Nie ma czegoś takiego.

Jan: Jeśli się zdarzają takie sytuacje, próbuję je rozwiązać sam, nie przenosić do domu napięć. Schulz mawiał, iż dom jest twierdzą, bastionem, który chroni człowieka przed wilkami. Dom jest miejscem w jakimś sensie świętym i powinien być chroniony; jest uosobieniem miejsca, które powinno się kojarzyć z bezpieczeństwem. Na ile się to oczywiście da to rzeczy złe trzeba zostawiać na zewnątrz.

Teresa: Jednak Mąż może nawet wtedy nic nie mówić, ja już wiem, czuję.

Spotykamy się w okolicach Pana urodzin. Czego Żona życzy Mężowi?

Teresa: Zdrowia i jeszcze raz zdrowia…

A czego życzyłby sobie Jan Peszek w dniu swoich urodzin?

Jan: Jest parę takich życzeń: bardzo bym nie chciał, by się zmieniało coś w naszym życiu. Pragnę, by nasz dom był nadal takim domem jakim już jest: zdrową i piękną przestrzenią, nie tylko w tym aspekcie fizycznym.

Serdecznie dziękujemy za to nasze spotkanie i za rozmowę, za poświęcony nam czas.


Rozmawiali: Barbara Podgórska CM i Krzysztof Górski OCD
Głos Karmelu, 3/2007

fot. Andrzej Engelbrecht /AKPA, styl.pl