Mimo wszystko to miłość zwycięży

Rozmowa z Marguerite Barankitse, Burundyjką, która przeżyła masakry etniczne w Burundi w 1993 roku.



Marguerite Barankitse jest Burundyjką, która przeżyła masakry etniczne w Burundi w 1993 roku, kiedy to rozpoczęła dzieło ratowania dzieci. Swoją opieką do dziś otoczyła ponad 10 tys. dzieci w założonym przez siebie Domu Shalom. Działalność ta przyniosła jej wiele międzynarodowych nagród, w tym Nagrodę Wysokiego Komisarza ONZ do spraw uchodźców wiosną 2005 roku. Marguerite Barankitse jest też doctorem honoris causa uniwersytetu w Louvain.

Pani życie nagle zmieniło się 24 października 1993 roku…

Październik 1993 roku był straszliwy dla całej Burundi. Ponad 50 tys. osób straciło życie w masakrach plemiennych między Hutu i Tutsi, wywołanych bezpośrednio zamordowaniem prezydenta Melchiora Ndadaye 21 października. W tym czasie pracowałam w kurii biskupiej w Ruigi. Dostaliśmy wiadomość, że Tutsi są mordowani. Okoliczne wioski płonęły, masy ludzi napływały właśnie do Ruigi. Dowiedziałam się, że większość mojej rodziny spłonęła żywcem w domu …

24 października przyszli do nas, masakry zaczęły się na ulicach. Była ogólna panika. Zabrałam dzieci i próbowaliśmy ukryć się w zakrystii, pod łóżkami, w szafach. Ale mnie znaleźli i na moich oczach mordowali maczetami ludzi Hutu. Pojedynczo, każdego po kolei… Mnie uratował pewien student. Trzeba tu jednak wyjaśnić, że znałam zarówno morderców, jak i ich ofiary. I jedni, i drudzy byli moimi przyjaciółmi. Ci, którzy mordowali, to byli Tutsi, a przecież i ja jestem Tutsi, która właśnie straciła rodzinę zamordowaną przez Hutu. Ogień, maczety, krew i nienawiść… Nie chciałam zarazić się tą nienawiścią! Mówiłam: Panie, jeśli będę musiała umrzeć, uchroń mnie przed śmiercią z nienawiścią w sercu, nie pozwól, bym umierając widziała w nich tylko złoczyńców.

I udała się Pani do kaplicy…

Udałam się do Kaplicy, bo już nie miałam się do kogo zwrócić, został już tylko Bóg. Powiedziałam: Panie, mama zawsze mi powtarzała, że jesteś Bogiem Miłości, czyżby mogła kłamać? I usłyszałam głos dzieci w zakrystii, i zrozumiałam, że to była Jego odpowiedź. To tak, jakby Bóg przemówił głosem Chloé, ukrytej w szafie między szatami liturgicznymi! Mordercy odeszli, znalazłam 25 dzieci, w tym chłopca ranionego dziewięcioma cięciami maczety przez człowieka, którego dobrze znał. Chęć do życia wróciła właśnie w tym momencie, przecież trzeba było zająć się tymi dziećmi.

W trakcie tych dni nie było w Pani skłonności do odwetu, nienawiści?

Miałam wielkie szczęście, że byłam wychowana w głębokiej atmosferze chrześcijańskiej, która mnie uchroniła przed wielką manipulacją. Ale wielu z tych, którzy zostali brutalnie zmanipulowani, żyło w wielkiej nędzy i nieświadomości. Nie mogę ich potępiać. Wśród dzieci-żołnierzy, którymi się zaopiekowałam, było wielu, którzy nie mieli żadnych wyrzutów sumienia. Dla nich zabijanie, było jednym z wielu zajęć i sposobów na zarobienie pieniędzy… Jeśli potępiam, to elity, które robiły wszystko, aby utrzymać się przy władzy.

Oczywiście, obserwujący nasze dramaty ludzie Zachodu pytają, jak to możliwe, jak mogło dojść do takich rzeczy w kraju chrześcijańskim? Wtedy odpowiadam: popatrzcie na historię swojej wojny światowej, to też chrześcijanie zabijali chrześcijan!

Czy to doświadczenie odsłoniło Pani źródła zła w świecie?

Bóg nie jest źródłem niczego innego jak tylko miłości. On nie może być źródłem zła. O złu nie chcę mówić zbyt dużo. Zło w moim kraju, w świecie, wojna, głód, żądza pieniądza: wiem, że wobec tych wszystkich klęsk człowiek powinien i może mówić stanowcze nie. To jest dla nas wyzwanie. Nie lubię mówić o złu, wolę ukazywać całe dobro, wszystkich niezmiernie hojnych ludzi, których spotykam na mojej drodze. Gdy pojawia się zło, widzę ukazującą się Rękę Opatrzności. Jestem przekonana, że zawsze dobro zwycięża. Gdy ostatnio byłam w ONZ w Nowym Jorku, nasłuchałam się tyle o nieszczęściu, te wszystkie dane, statystyki… Weszłam na trybunę i powiedziałam: Mimo wszystko to miłość zwycięży, bo – jak powtarzała Matka Teresa – lepiej zapalić jedną świeczkę, niż tylko przeklinać ciemności…

Nigdy nie wykrzyczała Pani Bogu swojej wściekłości?

Poznałam, co to znaczy trwoga, przeżyłam wiele okropnych momentów, gdy jednego dnia musiałam pogrzebać troje dzieci, gdy wyrywałam psu rękę mojego zmasakrowanego przyjaciela… Gdy nie miałam co dać dzieciom do jedzenia, gdy byłam osaczana nieustannymi pogróżkami o mojej śmierci. Rzeczywiście przeżywałam okropne koszmary. W tych wszystkich momentach nie oszczędzałam Bogu moich płaczów, narzekań i skarg. Traciłam wiarę, ale mimo wszystko zawsze się modliłam.

Mówi Pani, że Ojczyzna i Kościół są Pani zranionymi rodzicami. Co chce Pani przez to powiedzieć?

Ja przecież jestem członkiem i tego Kościoła, i obywatelem tego kraju. To członkowie i Kościoła, i społeczeństwa byli chorzy. Jak to mogło się stać, że społeczeństwo burundyjskie i Kościół mogli zrodzić chorych członków? Żyliśmy razem w wioskach, mówiliśmy jednym językiem, jaka to jest choroba, sama nie wiem…

Doszło nawet do tego, że straciła Pani mowę…

To była wściekłość, wściekłość której nie mogłam opanować wobec tych ludzi, którzy byli zdolni do takich rzeczy… Nie chciałam w to wszystko uwierzyć, że to stało się naprawdę. Te wszystkie koszmary, to było ponad moje siły… Byłam też wykończona fizycznie. Udałam się więc do Karmelu w Musongati, aby się trochę wyciszyć. Potrzebowałam ukrycia, wycofania się nieco. I wtedy zrozumiałam, że zwątpienie ogarnia człowieka, gdy liczy tylko na własne siły. I w bliskości sama z sobą i z TYM, który zamieszkuje moją duszę, odzyskałam mowę…

W trakcie tych 10 lat ogarnęła Pani opieką ponad 10 tys. dzieci!

Zaczęło się od siedmiorga dzieci, które przeżyły ukryte w zakrystii, później dołączyło 25 znalezionych wśród stosów ciał pomordowanych rodziców. Na początku je przygarnęłam, ale nie wiedziałam, że będę się nimi później opiekować. Nie mieliśmy gdzie się podziać i tak powoli powstał Dom Shalom. Ale to nie jest sierociniec, gdzie można tylko powierzyć dzieci zamordowanych rodziców. W naszym domu dzieci są wychowywane do pokoju i przebaczenia. Nie chcę już więcej w przyszłości przyjmować dzieci, ofiary wojen. Chcemy stworzyć w Burundi nowe pokolenie, pokolenie, które będzie niosło światło i przebaczenie… Dzieci są przyszłością i teraźniejszością naszego kraju. Celem nie jest stworzenie getta, gdzie będą tylko sieroty. Pragnę, by wszyscy mogli na nowo zakorzenić się w społeczeństwie i w swojej roli być głosicielami pokoju. Na początku miałam trudności z wytłumaczeniem tego wszystkiego tym, którzy nieśli pomoc finansową. Za każdym razem proszono nas o statuty, projekty, strategie i inne formalności. Zawsze odpowiadałam w kwestionariuszach następująco:

Sposób finansowania: kochać
Strategia rozwoju: kochać
Cele oczekiwane: kochać.

Teraz opiekuje się Pani również dziećmi-żołnierzami i chorymi na aids.

Jeszcze kilka lat temu uważałam, że ci, którzy złapią aids, sami są tego winni, ale gdy na moich oczach umierało coraz więcej dzieci noszących ten wirus, to mnie pobudziło do zbliżenia się do tych osób. Najbardziej przylgnęłam do prostytutek, wsłuchując się w ich cierpienie. Pokochałam je, one mają złote serca. Chrystus nie miał skłonności prokuratorskich, potępiał hipokryzję, ale nigdy grzesznika. Teraz opiekujemy się 250 kobietami z HIV. One często jeszcze pomagają innym, to są najlepsi przyjaciele.

Skąd Pani bierze tyle energii?

Często mi mówią, że jestem naiwna, całe szczęście, że taka byłam, ale jestem również realistką. Widzę to całe zło, ale powtarzam sobie, że to nie ja mam nieść na swoich barkach Burundi, czy cały świat. To Bóg go niesie, a mnie tylko prosi, bym zapalała małe światełko, żyła chwilą obecną i nie lękała się o przyszłość. W Europie ludzie nie żyją tylko chwilą obecną, ale w jednym czasie przeżywają, co jest teraz, co się zdarzy jutro, co jeszcze innego może się zdarzyć pojutrze. Dopytujecie np. czy wracając do domu będzie korek, macie tendencję do przewidywania, co się może wydarzyć jutro, jaką trudność napotkać. Ja, może dlatego że tyle przecierpiałam, staram się zawsze widzieć rzeczy w korzystnym świetle. Może dzięki temu udało się uruchomić projekty zupełnie niewyobrażalne?

Zawsze odczuwałam realną obecność prawdziwej Ręki Opatrzności, szczególnie gdy grunt sypał mi się pod nogami. Gdy Tutsi, część mojej rodziny, odrzuciła mnie, bo przygarnęłam dzieci Hutu; Hutu zaś podejrzewali, że coś knuję. Miałam wrażenie syzyfowej pracy. Ale zawsze Bóg podtrzymywał ten kamień, który wnosiłam pod górę. Bez wiary w Boga to byłoby niemożliwe. Zawsze towarzyszyły mi słowa Chrystusa. Nie lękajcie się, jestem z wami aż do skończenia czasów.

To z tej właśnie pewności wiary promieniuje z Pani tyle radości?

Dzisiaj już nic mi nie może przeszkodzić w zachwycaniu się niesłychaną dobrocią Boga. I odnajduję w tym radość, że mogę o tym wszędzie opowiadać zarówno u siebie, jak i w Europie. Gdy słyszę o tylu samobójstwach w Europie, a jednocześnie gdy rozmawiam z dziennikarzami i oni mi mówią: No wie Pani, ale nie można za dużo mówić o Bogu w naszym czasopiśmie, to się po prostu wściekam! I im odpowiadam, co wy myślicie, że ta słaba kobieta, która stoi przed wami, mogłaby uratować wszystkie te dzieci? Nie, to jest po prostu cud! To że nie zostałam zamordowana, że dzieci masakrowane maczetami przeżyły. To był cud!

Zawsze radosna, ale równocześnie piękna i elegancka…

Nie lubię tego, że tworzy się obraz Afryki nędznej. I nie zgadzam się ze spotykaną czasami zniekształconą interpretacją chrześcijańskiego rozumienia ubóstwa. Bóg nie stworzył nędzy i nie chce, byśmy w niej żyli. Walczę z afrykańskim fatalizmem, który wobec nieszczęścia powtarza tylko: Bóg tego chciał albo Bóg nas nakarmi, ufajmy. Nie, Bóg dał nam inteligencję, abyśmy walczyli z plagą głodu, nędzy… Nie oczekujmy, że wszystko przyjdzie z bogatej Północy albo od misjonarzy. My musimy wziąć odpowiedzialność za siebie.

Ale mówi się, że jest Pani bardzo wymagająca wobec tych, którzy niosą wam pomoc.

Pewnego dnia nieźle zdenerwowałam przedstawicieli Narodów Zjednoczonych, mówiąc im otwarcie: Gdy rozprowadzacie te plastikowe namioty, wiedzcie, że wy je dajecie waszym braciom stworzonym na obraz Boży. Na obraz Boży, my wszyscy jesteśmy z pokolenia królewskiego. A rodzina królewska ma prawo do pałacu… Więc dajcie nam coś solidniejszego. Każdy ma prawo do łóżka, do łazienki. Pochodzę z bardzo ubogiego kraju, ale ludzkość tworzy przecież jedną rodzinę i jest wielkim wstydem, że niektórzy umierają z przejedzenia, gdy inni z głodu.

Ale do moich braci w Burundi powtarzam: nie wyciągajcie nieustannie rąk po pomoc. Zamiast czekać godzinami w kolejce po 2 kilo kukurydzy uprawianej w Ameryce, uprawcie ją sami.

Nigdy się Pani nie zmęczy, nie myśli Pani o tym, by zamieszkać w Europie?

Jeśli byłoby to moje dzieło, dawno już bym się zniechęciła, ale jest to dzieło Kogoś Innego. To jest moja siła. Czasami zadaję sobie pytanie, czy opłaca się angażować w takie przedsięwzięcia… wtedy idę do kaplicy i proszę Boga o znak. Czasami nie mam co dać dzieciom do jedzenia, to mówię Bogu: czy chcesz aby Cię wyśmiano, to przecież Twoje dzieło. Gdy dostaję pogróżki, albo grzebię kolejne zmarłe dziecko, idąc spać proszę Pana: spraw, by objawiły się Twoje cuda. Płaczę, a tu nagle przychodzi dziecko i już muszę się uśmiechać. Dzisiaj to przywilej, że mogę sobie popłakać. Był czas, że naprawdę nie było na to czasu. Wtedy zamykałam oczy, a Bóg mi mówił: nie upadaj, stój Maggy, a ja będę cię niósł…

Czy coś się zmieniło w Burundi?

Ależ oczywiście! Jest pokój, wybory odbyły się w miarę spokojnie, a nowa władza kładzie akcent na sprawy socjalne. Ale nasz główny nieprzyjaciel, nędza, pozostaje. Należymy do najbiedniejszych krajów naszej planety. Ja zdecydowałam się pozostać wśród ludzi, których pobudzam, by się nie poddawali, nie upadali.

Jaką wagę przykłada Pani do modlitwy?

Mam nieustanną potrzebę doładowywanie baterii mojego serca. Jako że przedsięwzięcie nie pochodzi ode mnie, idę do Tego, który jest tego źródłem, i który mnie do tego doprowadził. Każdego dnia uczestniczę we mszy św., bo inaczej nie miałabym sił. Przyjaźń z Bogiem czerpię z Eucharystii, która mnie trzyma przy życiu, a dziękczynienie rozciągam na cały rozpoczynający się dzień. Każdego roku odbywam rekolekcje. Momenty wyciszenia, oddalenia i intymnej modlitwy z Bogiem są dla mnie fundamentem życia. Ale Bóg dał nam również rodzinę ludzką, Kościół, przez który teraz przemawia. Bóg, jest w sercach ludzi, a nie w książkach.

Jakie są dalsze Pani projekty?

Kontynuować opiekę nad 10 tys. dzieci. Pracować nad ich przyszłością, aby im ofiarować wychowanie, edukację. Szczególnie, by mogli stanąć na własne nogi i jednocześnie, by potrafili szanować innych, by nigdy więcej taki horror się nie powtórzył. Ale do tego potrzebujemy pomocy. Pieniądze z ostatniej nagrody Nansen Refugee Award przeznaczamy na wielki projekt: szpital z porodówką. Nie chcę już widzieć tylu dzieci, które stają się sierotami od urodzenia… Największą nagrodą będzie dzień, gdy nie będę już widziała tylu dzieci mieszkających na ulicy. Jestem pełna nadziei, przecież zło nie może mieć ostatniego słowa.


Rozmawiała Anne Ponce, tłum. Maciej Jaworski OCD
Głos Karmelu, 3/2006

Wywiad opublikowany za zgodą czasopisma Panorama, Le mensuel Chrétien de spiritualité, 415/2005

fot. the-pool.com