o. Daniel Maria od Najświętszego Serca Pana Jezusa
(Oswald Rufeisen)
1922 – 1998




Daniel Rufaisen urodził się 29 stycznia 1922 roku w Zadziele koło Żywca, w żydowskiej rodzinie. 25 sierpnia 1942 roku przeszedł na katolicyzm przyjmując sakrament Chrztu. W 1945 wstąpił do nowicjatu karmelitów bosych w Czernej, obierając imię Daniel Maria od Najświętszego Serca Pana Jezusa. 29 czerwca 1952 roku w Krakowie otrzymał święcenia kapłańskie.

Popularnym stał się z powodu bohaterskich czynów w okresie hitlerowskiej okupacji, a następnie jako konwertyta i zakonnik z apostolskiej działalności oraz jako współzałożyciel hebrajskiej gminy chrześcijańskiej w Hajfie. Zmarł 30 lipca 1998 roku w Hajfie. Tam też spoczywają jego doczesne szczątki.

O mój Jezu, kiedy wreszcie wznie­siesz me skrzydła do wzlotu? Jak długo pozostawiać mnie będziesz mej nędzy, która mnie zawsze ciągnie w dół?

Historia ojca Daniela Rufeisena
Euzebia Bartkowiak CR

Oswald Rufeisen urodził się w Zadzielu k. Żywca w roku 1922 z rodziców narodowości żydowskiej. Uczęszczał do Gimnazjum w Bielsku i tam otrzymał świadectwo maturalne w roku 1939. Należał do organizacji syjonistycznej, która przygotowywała młodzież do osiedlenia się w Palestynie, by tam pracować na roli lub w rzemiośle.

1 września 1939 roku wybucha wojna. Wszyscy w wielkiej panice uciekali, także rodzice Oswalda, on i jego młodszy brat Leon. Zdążyli uciec aż po Lwów. Kiedy wojska radzieckie zajęły Lwów, a Niemcy zajęli resztę Polski, rodzice nie chcieli już dalej uciekać, bo nie mieli sił. Wysłali chłopców do Lwowa, by zbadali sytuację, a sami zostali w wiosce pod Lwowem. Po jakimś czasie chłopcy wrócili do tej miejscowości, ale już nie zastali rodziców. Podobno wrócili w swoje strony k. Żywca. Oswald z bratem wrócili do Lwowa, odnaleźli więcej młodzieży z ich organizacji i w dwójkę starali się jakoś życie urządzić.

Wilno zajęli Litwini. Niemcy jeszcze tam nie dotarli. Wysłano więc Oswalda do Wilna, by tam zbadał sytuację. Wkrótce po jego odjeździe, wszyscy z organizacji dostali się do Wilna. Wynajęli sobie mieszkanie i żyli razem, coś około 60 osób. Chłopcy chodzili do pracy fizycznej, dziewczęta zajmowały się pracami domowymi. Oswalda przeznaczono, by się nauczył szewstwa i reperował obuwie.

Niedługo trwało takie życie. Niemcy zajęli Litwę i Wilno i zaczęła się masowa zagłada Żydów. Nad Oswaldem czuwał Bóg, chociaż on o Nim nie myślał.

W łapance ulicznej został pochwycony jako Żyd. Kiedy pędzono go w gromadzie innych, przed jednym ze sklepów stała kolejka ludzi za chlebem czy innym produktem i Oswald nieznacznie wsunął się w kolejkę, nic zauważony przez policję. I w ten sposób został uratowany.

Łapanie Żydów było ciągłe. Przypinano im gwiazdę na plecach i na piersiach, by łatwo można było ich rozpoznać. Oswald nie przyszył gwiazdy do ubrania, ale miał na sznureczkach powieszoną tak, że łatwo było zdjąć. Powtórnie go złapano i zapędzono wraz z innymi do jednego pomieszczenia. Każdy musiał złożyć wszystko, co posiadał cennego. Oswald miał tylko zegarek. Następnie podchodzili szeregiem do stolika, gdzie siedział żandarm niemiecki i podawali swe nazwiska i zawód. Oswald podał, że jest szewcem. Oddano mu zegarek i kiedy schodził do piwnicy, Niemiec krzyknął: Nicht schlagen. Okazało się, że po obu stronach schodów stali Niemcy z pałkami i każdego schodzącego Żyda bili, póki nie dostał się do piwnicy. Oswald uniknął bicia, dotarł do celi, gdzie była spora gromadka Żydów, szewców. Innych Żydów wywieziono za miasto i rozstrzelano. Niemcy mieli po Żydach bardzo dużo skór i dlatego potrzebni byli szewcy do robienia butów dla nich i dla ich rodzin.

Oswald dobrze mówił po niemiecku, był więc dobrym pośrednikiem między Żydami szewcami a gestapo. On jeden dostał legitymację i mógł wychodzić na miasto, spotkał jadącego furmanką gospodarza spod Wilna, który zaproponował mu, by się przysiadł. Oswald wymawiał się, mówiąc, że idzie niedaleko, ale ostatecznie uległ jego prośbie. Następnie prosił, by przyszedł do niego, że on go ukryje i opowiadał, że Niemcy tysiącami rozstrzeliwują Żydów w Ponarach pod Wilnem. Oswald wziął od niego adres i odpowiedział, że pracuje w gestapo, że mu nic nie grozi, ale może jakiś kolega będzie chciał skorzystać, to mu da adres.

Nie upłynęło wiele czasu, jak znów na ulicy złapali Oswalda litewscy policjanci, którzy byli na usługach Niemców. Spędzono wszystkich Żydów na jedno podwórko, w liczbie około 700. Żydzi zdawali sobie sprawę, że grozi im śmierć, dlatego każdy starał się ukryć gdzieś w zakamarkach piwnic. Oswald także widzi swoje niebezpieczeństwo, bo na legitymację z gestapo nie zwracają uwagi, więc też szuka schronienia w piwnicy. W jednej z piwnic, w przegrodach lokatorów, odsunął deskę i schował się między jakieś graty i czekał, co będzie dalej. Po chwili przyszła żandarmeria, policja z latarkami, wypędzając ukrytych Żydów. I odnaleźli wszystkich. On jeden tylko, chyba przez samego Anioła Stróża został zasłonięty, chociaż świecono do jego piwnicy między szpary desek i nie zauważono go. Późnym wieczorem, gdy uspokoiło się zupełnie, wyszedł, ale brama była zamknięta. Bał się pukać do mieszkańców, by go nie oddali w ręce Niemców, młotkiem więc szewskim, który miał przy sobie, wydobywał kamienie z bruku pod bramą, by dołem wydostać się na ulicę. Nagle usłyszał kroki niemieckiego żandarma i w tym momencie nie mógł się przesunąć ani w jedną, ani w drugą stronę, bo otwór był mały. Ale szarpnięciem całą swą siłą wydostał się na ulicę. Przechodzący Niemiec był pijany. Podszedł do niego i po niemiecku zapytał, gdzie ma go podprowadzić. Na to Niemiec odpowiedział, że do hotelu. W drodze z rozmowy dowiedział się, że Niemcy mieli dziś wielką robotę, bo zastrzelili 1 700 Żydów. Wiedział Oswald, że to ci Żydzi, którzy razem z nim szukali schronienia w piwnicach. I znów Bóg ocalił go, ale on jeszcze nie widział Jego miłości i nie wierzył, że Bóg zajmuje się każdym stworzeniem osobno.

Oswald nie wrócił już do gestapo. Przenocował w ogrodzie swego majstra, który uczył go szewstwa. Nic udzielił mu gościny w domu, bo bał się, choć lubił Oswalda. Na drugi dzień, błądząc trochę, zdecydował się pójść do gospodarza, z którym jechał na wozie. Doszedł szczęśliwie. Gospodarz przyjął go, bo był mu potrzebny pracownik. Pomagał więc Oswald przy budowie piwnicy, pracował w polu, wybierał ziemniaki, pasł krowy. Ta ostatnia czynność była dla niego najtrudniejsza, nie mógł sobie dać rady z bezrozumnymi zwierzętami i nieraz płakał na polu serdecznie. W listopadzie, gdy prace polne skończyły się, gospodarz oznajmił mu, że musi opuścić ich dom, bo sąsiedzi wiedzą, że jest Żydem i boi się narażać. Ale i tu Opatrzność Boża czuwała. Gospodarzowi zachorowała krowa, sprowadził więc weterynarza z Ponar. Oswald trzymał tę krowę przy badaniu. Lekarz zwrócił na niego uwagę i zapytał gospodarza: Co to za chłopiec taki smutny? Odpowiedź gospodarza brzmiała: Bo jest Żydem i musi odejść ode mnie, nie mogę go trzymać dłużej. Pomyślał chwilkę młody lekarz prawosławny i tknięty łaską miłosierdzia, powiedział do Oswalda: Nie martw się, mam rodziców na Białorusi, tam na pewno Żydów nie strzelają. Dam ci list do nich, napiszę po polsku, byś mógł przeczytać, poproszę, by cię przechowali. Na drugi dzień gospodarz posłał gońca po lekarstwo, który przyniósł także list od weterynarza dla Oswalda i 100 marek na drogę. Gospodarz-katolik nie dał żadnego wynagrodzenia za pracę, ale Oswald był mu wdzięczny, że dał mu schronienie.

Otrzymawszy medalik Matki Bożej od służącej gospodarza, który po dość długim wahaniu włożył na siebie, wyruszył Oswald w drogę 1 listopada 1941 roku pieszo do Turca, blisko 210 km od Wilna. W drodze zatrzymał go policjant, bo dziewczyna, która szła z policjantem szepnęła: To Żyd. Wytłumaczył się Oswald, okazując legitymacje szkolną, gdzie była zaznaczona tylko narodowość polska, bez podania wyznania. Po tym fakcie dopiero włożył medalik na szyję, bo zwykle Niemcy patrzyli, czy złapany człowiek nosi medalik lub krzyżyk na szyi. I tak szczęśliwie dotarł do celu. Rodzice lekarza zdziwili się bardzo z tego przybycia i podejrzewali, że to Żyd. Oswald zorientował się i powiedział, że nie będzie im robił kłopotu. Oświadczył również, że zna szewstwo, będzie więc ludziom reperował buty, a za to jeść mu dadzą. Zameldował się w biurze meldunkowym, które prowadziła policja. Dwa dni temu, właśnie w Turcu, była masowa zagłada Żydów. Prawie wszyscy zginęli, coś około 2 000. Nikt więc nie przypuszczał, by Żyd mógł się odważyć przyjść do tego miasteczka.

Oswald od tej pory reperował obuwie. Mieszkańcy pokochali go. Żal im było, że się tak tuła, zatrudnili więc go w szkole jako woźnego. Oswald sprzątał, palił w piecach i codziennie jadł obiad u innej rodziny. W szkole nauczano także języka niemieckiego, ale nie było kwalifikowanego nauczyciela. Nauczycielem był człowiek, który był w niewoli w Niemczech i trochę się tam nauczył. Uczył więc dzieci, ale tylko w przerwach. Oswald zaprzyjaźnił się z policjantem i uczył go także po niemiecku.

Z Turca pochodził także komendant policji Białoruskiej. Policja współpracowała z Niemcami, a ów komendant nie znał języka niemieckiego. Przyjeżdżając do swojego miasteczka rodzinnego, dopytywał się o kogoś znającego ten język. Wówczas powiedziano mu o Oswaldzie. Kiedy stanął przed komendantem, ten prosił, by Oswald powiedział kilka zdań po niemiecku, by się upewnić, czy nie jest Żydem. Po wysłuchaniu tych kilku zdań w języku niemieckim powiedział: Mowa nie zdradza Żyda, bo przede mną żaden Żyd się nie ukryje. Wiedział Oswald, w jakie wpadł niebezpieczeństwo. Następnie zapytał komendant czy pojedzie z nim, służąc mu jako tłumacz między żandarmerią niemiecką, wówczas Oswald nieśmiało odpowiedział: Tak. Komendant był trochę nietrzeźwy, odszedł na obiad i pozostał tam dość długo, tak że Oswald sądził, że już zapomniał o nim. Niestety, właśnie czekał na niego i rad nie rad, musiał Oswald jechać z nim do Mira, w samo źródło niebezpieczeństwa. Było to dnia 27 października 1941 roku. Po drodze przemyśliwał wiele rzeczy i postanawiał, że będzie dobry dla każdego, że będzie bardzo dobry, bo i tak wyda się jego pochodzenie, niech więc zostanie opinia, że i Żyd może dobrze czynić.

Zamieszkał u komendanta policji. Żona komendanta była Polką i katoliczką, także jej siostra, młoda panienka, która razem z nimi mieszkała. Rodzice tych dwu sióstr zostali wywiezieni na Syberię. Od tej pory Oswald udaje nie tylko Polaka, ale i katolika. Klęka do pacierza, choć go nie odmawia. Jak się myje, wiesza medalik, by wszyscy widzieli, że go nosi. Chodzi do kościoła, śpiewa z ludźmi, ale bez przekonania i wary. Kiedyś razem z komendantem był na wieczorku w jednej polskiej rodzinie. Młoda córka tych państwa zapytała go: Jak się pan uchronił, przecież pan jest Żydem? Oswald kategorycznie zaprzeczył i aby ratować sytuację, starał się z nią bliżej zaznajomić, odwiedzał ją, chodził z nią na spacer. Tak opanował sytuację, że po jakimś czasie Reginka - owa panienka - zwierzyła mi się, że ma narzeczonego, ale jest niewierzący, nie wyraża się dobrze o kościele, o duchowieństwie, itd. Poprosiłam, by go przyprowadziła do nas, że dam mu dobrą książkę. Uczyniła to. Dałam książkę i powiedziałam, by przerwała tę znajomość, by mu nie wierzyła, itd. W moich oczach Oswald był chłopakiem bardzo niepozornym. Od tego pierwszego spotkania zaczęła się nasza znajomość. Na ulicy, przy spotkaniu, Oswald kłaniał się i witał się. Gdy szłam załatwić jakąś sprawę do żandarmerii, wychodził z kancelarii, wiedząc, że sama dam sobie radę. Wśród żandarmerii niemieckiej, przede wszystkim u majstra żandarmerii, zyskał sobie takie zaufanie, że pracował w jego kancelarii, miał dostęp do wszystkiego i znał wszystkie, nawet tajne rozporządzenia. Kiedyś poznali go dwaj Żydzi elektromonterzy, którzy naprawiali elektryczność w komendzie policji. Porozumieli się, byli z grupy syjonistów z Wilna. Przyrzekli, że nikomu nie zdradzą tej tajemnicy, że on jest Żydem. Oswald zaś obiecał im, że będzie ich informował o niebezpieczeństwach im grożących. I tak przebył w niemieckiej policji aż 8 miesięcy. W tym czasie nieraz konfidenci donosili, że tłumacz jest Żydem, to samo stwierdzała policja białoruska, cudem Opatrzności Bożej nie wierzyła w to tylko policja w Mirze. Majster żandarmerii zawsze mówił: To Polak. A przecież samo nazwisko Rufeisen świadczyło, że Oswald nie był Polakiem. Mimo to jakaś tajemnicza zasłona ochraniała Oswalda przed niebezpieczeństwami...


Archiwum Sióstr Zmartwychwstanek w Kętach sygn. J.II/1a-7529

Historia ojca Daniela Rufeisena
Euzebia Bartkowiak CR

c.d.

W sierpniu 1942 roku przyszło rozporządzenie do komendanta, że ma odbyć się ostateczna zagłada Żydów mirskich, którzy byli zgromadzeni w warownym zamku książąt mirskich. Komendant podał najpierw tę wiadomość Oswaldowi jako osobie najbardziej zaufanej. Oswald zrozumiał natychmiast, że musi ratować swoich braci, nie zważał, że naraża własne życie. Bóg obdarzył go dużą inteligencją. Miał lat 20. Zdradził tajemnicę służbową owym kolegom, których poznał przy reperacji elektryczności. Przez blisko dwa tygodnie dostarczał do getta broń, amunicję niemiecką - miał wszędzie dostęp. I pewnego dnia jest jakieś wielkie zamieszanie w mieście, zjechała policja także ze Stołpców. Dowiadujemy się, że ostatniej nocy około 300 młodych Żydów (wśród nich były i młode dziewczęta) uciekło z getta przez przygotowany już otwór w murze. Jeden z pozostałych Żydów w getcie, sądząc, że Niemcy będą ich rozstrzelać za to, że tamci uciekli, a Oswalda uważał za Polaka, wydał komendantowi, że to właśnie Oswald dostarczył broń i zorganizował ucieczkę. Była to duża niespodzianka dla komendanta Niemca, który tak ufał Oswaldowi i można powiedzieć - kochał Oswalda. Zatuszować tego się nie dało, bo zeznania Żyda słyszało dwóch innych żandarmów. Ciekawa była rozmowa komendanta z oskarżonym Oswaldem.

Komendant: - Oswald, jesteś pan w podejrzeniu zdrady. Ten Żyd (wymienił nazwisko) wyjawił, że pan zdradził Żydom termin akcji. Prawda to?

Kiedy zaczął mówić, Oswald spuścił głowę. Przykro mu się zrobiło i nie mógł patrzeć w twarz temu człowiekowi, który mu zaufał i w sekrecie urzędowym powiedział, a on go zdradził, wyrządzając tak wielką krzywdę.

Oswald: - Tak, ja to uczyniłem.

Komendant: - Więc jednak! A ja myślałem, że kłamał. Dlaczego mi Pan to zrobił? W jakim ja jestem położeniu? A ja wiem jeszcze więcej, proszę się samemu przyznać.

Ton komendanta był bardzo przygnębiony i smutny. Oswald uznał, że jest stosowna chwila i powiedział wszystko, co wiedział o oszustwie burmistrza. Komendant przyjął to wszystko do wiadomości, a potem zapytał: - A jak to było z bronią? Prawda, że Pan wydał 10 karabinów, 2 rewolwery i 2 karabiny maszynowe?

- Prawda, ale karabinów maszynowych nie dałem, tylko między dziesięcioma były dwa automatyczne. (O reszcie broni zamilczał).

- Skąd?- zapytał komendant. Oswald odpowiedział skąd. Komendant napychał fajkę, a potem wskazując palcem na czoło, powiedział: - Dumm, dumm, dlaczegoś się przyznał? Czy sądzisz, żebym wierzył więcej temu Żydowi, niż tobie? A teraz przepadło… Co ja mam zrobić? Gdyby to był kto inny, na miazgę bym go starł, ale ty! Wszak wiesz, że cię lubiłem, żem ci ufał i nie taił niczego. Czemuś mi to zrobił? Co cię skłoniło?

- Ze współczucia dla nich - odpowiedział Oswald.

- Czy sądzisz, że ja im nie współczuję? - ciągnął dalej komendant - Ale, co mam zrobić, rozkaz jest rozkazem, ja za to odpowiadać nie będę. Gdybyś zresztą tylko zdradził, mógłbym tę sprawę zatuszować, ale broń, broń, ta ważniejsza, czy i tę ze współczucia dałeś?

- Tak.

- A w innych rzeczach byłeś wiernym?

- Tak - odpowiedział znów Oswald.

- No, powiedz sam, co z tobą zrobić. Nie pozostaje mi nic innego, jak aresztować cię! Ach, Oswald, Oswald, taką mi przykrość wyrządziłeś! - z wielkim smutkiem stwierdził komendant.

- Herr Meister - rzekł Oswald - Jeśli Pan może, proszę mnie zostawić na wolności. Przyrzekam, że nie ucieknę.

- Nie mogę - odpowiedział komendant - gdybyś uciekł, to ja bym się dostał do więzienia. Wierz mi, 28 lat jestem policjantem i nigdy mi się coś podobnego nie zdarzyło - kończył komendant.

- Proszę zrobić, co Pan może, bez narażenia się - wyjąkał Oswald, zdając się podświadomie na Opatrzność Bożą. Tak było już od rana, wszak było dość czasu, by uciec. Pan wie, że tego nie zrobiłem dla pieniędzy - dodał jeszcze Oswald, na co komendant odpowiedział: Wiem o tym i dlatego mi ta sprawa jest tym dziwniejsza. To mnie też powstrzymuje przed surowymi metodami i słusznym gniewem.

Potem zjedli razem kolację, oskarżony Oswald siedział, jak dawniej, przy boku komendanta, jakby nic nie zaszło. Po kolacji wrócili do pokoju komendanta, który po krótkiej jeszcze rozmowie oświadczył: Muszę Pana aresztować.

Odtąd Oswald jest przekonany, że zginie. Obawia się, by za niego nie aresztowali Polaków, dlatego chce powiedzieć teraz całą prawdę, oświadczyć, kim rzeczywiście jest. Prosi, by po wyjawieniu tej jeszcze jednej tajemnicy mógł się zastrzelić, bo nie chce, by Niemcy się nad nim znęcali. Oswald jako policjant miał broń przy sobie, ale mu ją odebrano. Wtedy komendant nalegał, dlaczego chce to uczynić i Oswald wyznał otwarcie: Jestem Żydem. Po tej wypowiedzi serce komendanta wzruszyło się. Chwycił się za głowę i powiedział: Boże, 28 lat jestem policjantem i takiej tragedii nie miałem. Nawet łzy stanęły mu w oczach.

Oswald opowiedział mu jeszcze swoją historię, jak już kilkakrotnie uniknął śmierci, itd. Po czym komendant polecił mu napisać zeznanie, co Oswald uczynił, kończąc swoją pisemną wypowiedź następującymi słowami: Nie żałuję tego, co uczyniłem; narodowi mojemu dzieje się krzywda. Następnie komendant zaprowadził Oswalda jako aresztowanego do piwnicy, polecił jeszcze komendantowi białoruskiemu, który go przywiózł na tłumacza, by mu przyniósł płaszcz do okrycia i odszedł, zostawiając Oswalda pod opieką jednego z policjantów. Rano, jako aresztanta, prowadzono go do kancelarii, by wykończył prace, służąc jeszcze komendantowi jako tłumacz przy kilku sprawach. Gdy pozostał sam z komendantem, prosił o broń, chcąc sobie odebrać życie, bo wszystko się w nim załamało i nie miał ochoty ani do życia, ani do ucieczki. Zresztą był pilnowany przez policjanta z bronią, więc ucieczka była niemożliwa. A myślał jeszcze, że inni policjanci będą zadowoleni, bo trochę byli zazdrośni, widząc, że Oswald tak jest ceniony przez komendanta.

W tym czasie komendant stale wyjeżdżał do getta. Miał z tą historią bardzo dużo kłopotu. W dodatku miała się odbyć nowa zagłada Żydów, przypadająca na dzień 12 i 13 sierpnia. Gdy powrócił komendant z getta, po południu Oswald znów poprosił o broń mówiąc, że pójdzie do ogrodu i tam zastrzeli się. Wtedy komendant, kładąc rękę na jego ramieniu, powiedział: Uciekłeś dwa razy, może ci się i teraz uda... jesteś taki sprytny... Te słowa wlały w duszę Oswalda nowy impuls do życia, ale ucieczka nie była możliwa... W każdym bądź razie myślał, co dalej robić... Policjant, pilnujący go, położył się na łóżku. Broń była na stole. Kiedy policjant trochę się zdrzemnął, Oswald sięgnął po karabin, chciał się zastrzelić, dosunął lufę do serca, ale nie mógł sięgnąć do cyngla... Wtedy przyszła mu myśl, by wyjść na korytarz, co uczynił, i zaczął wołać głośno: Adolf, Adolf - było to imię chłopca Polaka, który pracował przy koniach. Wołając głośno, dawał znać, że jest blisko. Wyszedł na podwórko i nagle zobaczył dwóch stojących policjantów, ale odwróconych plecami. Skoczył do kancelarii, zabrał swoje dokumenty i prędko udał się do furtki prowadzącej na ulicę. Przy furtce jedna z naszych sióstr wyciągała wodę ze studni. Mieszkałyśmy obok w domu żydowskim, ale wodę brałyśmy ze swej studni. Policja zajmowała nasz klasztorek. Zdziwiła się owa siostra, widząc Oswalda bladego, który przechodząc wcale się nie ukłonił, a zawsze to czynił. Przy zamykaniu furtki policjanci odwrócili się i widząc, że ucieka, zrobili alarm. Przybiegła siostra do domu i krzyknęła: Oswalda żandarmi gonią. Wybiegłyśmy na ulicę. Widzimy żandarmerię, policję, jakieś 20 osób. Niektórzy na koniach. Słychać strzały, krzyki... Oswald uciekał przez pole w stronę cmentarza. Modliłyśmy się i przeżywałyśmy ten wypadek i mówiłyśmy sobie: Znów ginie jedno życie. Był to dzień 12 sierpnia 1942 roku, godzina 7.30 wieczór. Dobry Bóg dał, że resztki słońca zasłoniła chmura, zrobił się zmrok. O godzinie dziewiątej słychać było wracających żandarmów z policją. A my odmówiłyśmy De profundis za spokój duszy Oswalda. Było nam przykro, nie mogłyśmy nawet jeść kolacji. Nie znałyśmy bliższych szczegółów, dlaczego Niemcy zastrzelili swojego tłumacza. Przed miesiącem aresztowali całą inteligencję polską... W naszej stodole chronią się przed rozstrzelaniem dwie Żydówki... Przeżywamy chwile niepewne... Może być rewizja w każdej chwili... Mieszkamy tuż przy żandarmerii, naprzeciw, przechodząc tylko przez ulicę, mieści się oddział niemieckiej łączności, tuż obok, z drugiej strony policja. Długo myślałyśmy, co robić... Wreszcie postanawiamy wyprawić te dwie ukryte Żydówki do lasu. Ubrałyśmy je w wiejskie stroje kobiet, wręczyłyśmy sierp do ręki, nauczyłyśmy nawet znaku krzyża po prawosławnemu i nasze dwie wieśniaczki wyruszyły w drogę. Przed odejściem zapytały jeszcze, czy Oswald naprawdę nie żyje? Z całym przekonaniem odpowiedziałyśmy, że tak, bo któż mógł się ochronić, gdy żandarmów było tak wielu, a Oswald był tak blisko?... Wtedy Żydówki zdradziły nam tajemnicę, że i on był Żydem... i odeszły, przechodząc koło żandarmerii.

W ten wieczór modliłyśmy się długo i z lękiem wspominałyśmy nasze uciekinierki, bojąc się, by ich nie złapano.


Archiwum Sióstr Zmartwychwstanek w Kętach sygn. J.II/1a-7529

Historia ojca Daniela Rufeisena
Euzebia Bartkowiak CR

c.d.

13 sierpnia 1942 r. Rano likwidacja getta. Autami ciężarowymi wywożono Żydów, leżących jeden na drugim... Słychać strzały pod lasem... Straszne!... Przeżyłyśmy już pierwszą likwidację 9 listopada 1941 r. Wtedy pod naszym klasztorkiem przeprowadzano kobiety i dzieci, niektóre na ręku, boso, w szlafrokach, bo wcześnie rano wypędzano z domu, i tak biedne długo czekały na swoją śmierć... Czekały, aż im wykopią ogromny dół, do którego po zdjęciu wierzchniej odzieży, wskakiwały same, kładły się jedna koło drugiej i na dany znak Niemcy, stojący na nasypie, strzelali te ofiary... Potem wskakiwała druga warstwa... i trzecia..., itd. Krew w żyłach stawała. Ksiądz dziekan udzielał absolucji. Trwało to do godz. 1 od wczesnego ranka. Wieczór nie mogłam zasnąć, w głowę wszystko kołowało mi się, myślałam, że dostanę jakiegoś szoku. Postawiono mi miskę z zimną wodą i bez przerwy kładłam mokry ręcznik na głowę... Boże, do czego dochodzi człowiek bez wiary i miłości?...

14 sierpnia 1942 r. Wigilia Matki Bożej Wniebowziętej. Znów przed naszym domem, w odległości około 200 m, znaleziono schowanego Żyda i zastrzelono go.

Sobota. 15 sierpnia 1942 r. Święto Matki Bożej. Dwie siostry poszły do kościoła, gdzie był jeszcze kapłan. W jedną stronę trzeba było iść 16 km. Naszego księdza dziekana aresztowano wraz z innymi Polakami 29 czerwca 1942 r.

16 sierpnia 1942 r. Niedziela. Dzisiaj ja z drugą siostrą wybierałam się w tę daleką podróż do kościoła. Pragnęłyśmy wyspowiadać się, uczestniczyć w Najświętszej Ofierze, przyjąć Pana Jezusa do serca i tak umocnione duchowo pragnęłyśmy wrócić na swój posterunek, licząc się z tym, że Komunia święta może być już Wiatykiem dla nas na drogę do wieczności. Trzeba się było ubrać w strój świecki, bo droga ciągnie się przez las, gdzie można spotkać partyzantów, a strój świecki jest mniej podpadający. Z domu trzeba wyruszyć już o godz. piątej rano, bo do kościoła idzie się aż 5 godzin. Jedna siostra wstała wcześniej, by wydoić krowę, bo pastuch po godzinie czwartej zabierał na pastwisko. Otworzyła wrota do szopy, z szopy było także wejście do domu. Nagle zdziwiona widzi przed sobą żyjącego Oswalda, mówiącego jej: Dzień dobry. Zdumiona i przestraszona krzyknęła: Czy Pana nikt nie widział, przychodzącego tu do szopy? - i zamknęła drzwi, a potem przybiegła, oznajmiając mi, że Oswald żyje, że jest tutaj i chce się widzieć ze mną. Ubrałam się w habit, by mu się nie pokazywać w stroju świeckim i przyszłam do rozmównicy. Serce mi się ścisnęło na widok tego chłopaka, który przed kilkoma dniami był taki rumiany, a dziś blady, zmieniony, zmarznięty, bo całą noc przespał w naszym ogrodzie. Poprosiłam, by przyniesiono coś do zjedzenia, a on w tym czasie w krótkich słowach zreferował, jak to się stało, że żyje. Przedstawiał zdradę, rozmowę z komendantem, areszt, ucieczkę, jak się wydostał za furtę..., jak wołał bez przerwy: Boże, ratuj! Boże, ratuj, obiecując w myśli, jakoś podświadomie, że jeżeli tym razem będzie miał uratowane życie, to uwierzy, że Bóg jest. Przypominał jeszcze, że gdy uciekł, słyszał krzyk żandarma, który go pilnował, z odległości około 200 m, słyszał strzał jeden, drugi - ale on, porzuciwszy marynarkę, bo siły go opuszczały, nie bacząc na strzały, uciekał i uciekał dalej. Po jakimś czasie obejrzał się i nikogo nie zauważył, bo pagórek zasłonił goniących go. Obok rozciągało się pole skoszonego żyta. Oswald przypadł do mendla stojącego i zaczął przytrzymywać snopki. Niebawem nadlecieli żandarmi z nastawionymi karabinami, ale minęli tę kopkę, w której był Oswald i pobiegli dalej. Tymczasem przewróciła się jemu kopka, więc czołgając się, przeszedł do żyta nie ściętego. I tak przywarł do ziemi, wołając dalej: Boże, ratuj! Boże, ratuj... Niemcy pobiegli dalej, ale wśród siebie mówią, że musi tutaj być. Zaczęli więc czesać pole, przechodząc jeden koło drugiego w odległości 5 m i przebiegając konno. I tak przeszli tuż obok niego z nastawionymi lufami. Przeleciał również żandarm konno. Oswald słyszał wszystko, co mówili, i poznał ich, a oni go nie widzieli. Rozkazał Bóg Aniołom, aby go strzegli na drogach jego (Ps 91, 11). W cieniu swych skrzydeł, zachowa cię wiecznie, pod Jego pióry uleżysz bezpiecznie (Ps 91, 4). Głos jego u Mnie nie będzie wzgardzony... Ja mu w przygodzie udzielę obrony... (Ps 91, 14). Ściemniło się. O godzinie dziewiątej żandarmi wrócili do domu bez znalezienia ofiary. Oswald poleżał jeszcze, a kiedy uspokoiło się zupełnie, pomyślał, że teraz pójdą zapewne do Reginki, z którą kiedyś zapoznał się i utrzymywał tę znajomość. Ona pracowała 20 km od Mira. Pomyślał, że tam będą na niego czekać. Wreszcie wstał, przeszedł koło żandarmerii w odległości 120 m i skierował swe kroki do szkoły, w której Adolf miał swój maleńki pokoik. Postanowił u niego przenocować. Pokój jednak był zamknięty, bo Adolf był jeszcze przy koniach. Wszedł więc na drabinę, która prowadziła na strych, i czekał na przyjście Adolfa. Gdy ten nadszedł, Oswald zawołał go po imieniu, na co Adolf zareagował zdziwieniem i powiedział: Co ty robisz? Oswald uspokoił go, mówiąc: Wszędzie będą mnie szukać, ale nie tu, u ciebie. Położyli się do łóżka i spali. Rano wstali wcześnie, bo żandarm nieraz budził Adolfa. Oswald poszedł na strych małego chlewika tuż przy szkole. Pozbierał trochę słomy, położył się w rogu dachu, a tę garstkę słomy położył przed sobą jako zasłonę, gdyby ktoś przyszedł. I to uczynił pod tchnieniem Opatrzności Bożej, bo rzeczywiście wszedł po drabinie policjant, by sprawdzić, czy kogoś nie ma, a nie widząc nic prócz garstki słomy, odszedł, zamykając drzwi chlewika.

Oswald słyszał strzały, pozbawiające życia tylu jego braci tego samego narodu. Słyszał, jak potem wracała żandarmeria niemiecka i policja białoruska ze śpiewem, bo zwykle po takiej akcji śpiewem i pijaństwem chcieli uspokoić swoje sumienie.

Oswald prosił Adolfa, by dał znać jego znajomym polskim dziewczętom, że tu jest i by mu pomogły w tej trudnej sytuacji. Nie zawiódł się, dziewczęta dostarczyły mu jedzenia, trochę bielizny i list polecający do jednego obywatela ziemskiego, Polaka koło Horodzieja z prośbą, by go przechował, podając również, że Oswald jest Polakiem i znajduje się w niebezpieczeństwie.

14 sierpnia wieczór przeszedł znów Oswald koło żandarmerii, bo innej drogi nie miał, z drugiej strony od szkoły, gdzie w bliższym jeszcze sąsiedztwie, mieszkał komendant białoruski (który go przywiózł na tłumacza), a dalej policja. I szedł 16 km z tym listem polecającym do owej rodziny. Doszedł do celu rano, ale gospodarz po przeczytaniu listu absolutnie nie chciał się zgodzić na to, bo sam był w niebezpieczeństwie, a Niemcy często go najeżdżali. Prosił więc Oswald, by gospodarz pozwolił zostać choć chwilkę, by mógł się umyć, ogolić, bo w takim zaniedbaniu więcej zdradza uciekiniera i Żyda. Po czym odszedł do lasu, zrezygnowawszy całkowicie, bez wyjścia i bez żadnego zapału do życia i do ucieczki. Opowiadał, że to był dzień kompletnego jego załamania. Błąkając się tak, usłyszał strzał w lesie, usiadł na pieńku drzewa, myśląc, że może tu przyjdą i zastrzelą go. Nie mając ochoty do życia, nie myślał też o wieczności. Był to dzień Matki Bożej Wniebowziętej. Siedząc tak, zdrzemnął się. Sen trwał od 3 do 5 minut, bardzo krótko. I śniło mu się, że rozmawiał ze mną i że go przyjęłam. Gdy zbudził się, poczuł się zupełnie innym człowiekiem - odnowionym. W duszy była radość, przyszła chęć do życia. Zaczął śpiewać, wygwizdywać, chodząc po lesie i czekając wieczoru, by przyjść do nas. I przyszedł późno wieczór, znów jakby w ręce żandarmerii. Pukał do okna spiżarni, do okna rozmównicy, do okna pustego pokoju i nie mając żadnej odpowiedzi, zaniechał dalszego pukania. Położył się w ogrodzie i czekał ranka. I dobrze, że się nie dopukał, bo pewno nie byłby przez nas przyjęty. Byłybyśmy się bały przyjmowania kogokolwiek w nocy, a w dodatku Niemcy mogli go widzieć, wchodzącego do nas. To, że nikt nie przyszedł po niego już do ogrodu, upewniło nas, że nikt go nie zobaczył. Gdy patrzy się na to z pewnej perspektywy czasu, widzi się, że wszystko było według odwiecznego planu Bożego, dla Jego większej chwały...

Wysłuchawszy w streszczeniu całej tej historii, prosiłam siostry, by dały mu ciepłej wody do umycia, koszulę i spanie w stodole na słomie. Prosiłam również, by nie mówić nikomu, że Oswald jest u nas, nawet tym dziewczętom. Po powrocie miałyśmy zadecydować, co czynić dalej, bo Pan Jezus nam pokaże.

Potem wyruszyłyśmy w drogę. Modlitwa nasza była bardzo gorąca. Był to po prostu krzyk do Boga, by wskazał, co czynić. Jeżeli każemy mu opuścić nasz dom, może zginąć. Jeżeli ukrywać go będziemy i odkryją to Niemcy, zginiemy wszystkie cztery. Z takimi myślami dochodzimy do kościoła.

Msza święta była z dwunastej niedzieli po Zielonych Świątkach. Kapłan czytał Ewangelię O miłosiernym Samarytaninie, kończąc tę przypowieść słowami: Idź i czyń tak samo (Łk 10, 37). To zdanie było odpowiedzią na prośbę, by Bóg wskazał swą wolę. Rozpłakałam się, bo wymagania były bardzo trudne i niebezpieczne. Wychodząc z kościoła, siostra, która była ze mną, zapytała mnie: I co będzie?... Moja odpowiedź była następująca: Ewangelią Pan wskazał, co mamy czynić. Musimy go ukryć. Uradowana siostra odpowiedziała: Dobrze, bo już dość tej krwi... Drugą siostrą była s. Andrea Głowacka. Wracając, myślałyśmy, jak to wszystko przeprowadzić, ale doszłyśmy do wniosku, że nic same nie wymyślimy. To tylko sam Pan Jezus może jakoś przez nas działać.


Archiwum Sióstr Zmartwychwstanek w Kętach sygn. J.II/1a-7529

Historia ojca Daniela Rufeisena
Euzebia Bartkowiak CR

c.d.

Po powrocie do domu zebrałyśmy się wszystkie cztery. Wtedy zapytałam siostry, czy wszystkie zgadzają się na ukrycie Oswalda w naszym domu, licząc się z tym, że życiem mogą za to zapłacić. I przypominamy sobie paragraf 144 Konstytucji, który mówi: Niech nawet gotowe będą położyć życie swoje, aby Bogu pozyskać dusze bliźnich. Zgadzamy się wszystkie i to oznajmiamy Oswaldowi, oświadczając jednocześnie, że o tym nie powiemy nikomu, prócz jednej tylko Wandzi, która jest siostrą żony komendanta policji białoruskiej i to w tym celu, by nas uprzedziła w razie niebezpieczeństwa rewizji, aresztu czy wywozu. Wandzia przyrzekła dochować tajemnicy i rzeczywiście dochowała. Oswald przyjął oświadczenie z wielkim zdziwieniem, prosząc, by mu dawać tylko wodę i skórki od chleba, bo nie chciał być ciężarem dla nas. I tu zaraz okazała się jego szlachetność. Bóg miał nas w specjalnej opiece i można nawet powiedzieć, że miałyśmy wszystko, daleko więcej niż przed wojną, gdy posiadałyśmy 30 ha ziemi. Mogłyśmy się dzielić z innymi.

Umieściłyśmy go w stodole w słomie. Gdy zanosiłyśmy pożywienie, wołałyśmy jak na króliki: truś, truś - to był nasz umówiony znak, że może zejść. Drzwi do szopy i do stodoły, a także i do domu były zamknięte na kłódkę. Stodoła była najbliżej żandarmerii, tak że Oswald słyszał wszystkie rozkazy wydawane na podwórku i widział przez szpary, co tam się dzieje.

Trzeba było Oswalda czymś zająć. Dałam mu więc najpierw do czytania Głos Karmelu. Uderzył go napis w herbie ojców: Zelo zelatus sum. Czytał w tym roczniku opis pielgrzymki ojca Józefa do Lourdes. Pytał potem: Czy teraz też są cuda? I prosił o inną jakąś książkę, omawiającą szerzej to cudowne miejsce. Dałyśmy mu Cuda i łaski w Lourdes. Następnie prosił o Pismo święte, Nowy Testament i zaczął rozczytywać się i wgłębiać w Ewangelię św. Mateusza. Z jego rozmów i z zachowania się można było wyczytywać, że tu jest dobry grunt na powiew łaski, duża szlachetność, miłość do człowieka. Powiedziałam mu kiedyś: Religia Mojżesza Panu nie wystarczy. Innym razem zapytał, czy chcąc należeć do Kościoła, konieczny jest Chrzest i gdzie to w Piśmie świętym jest napisane. Wyszukałam mu to u św. Marka (16, 15-17). Przyjął to i podziękował. Potem wszedł na strych, a było tam dużo książek żydowskich, w których wynalazł Stary Testament w języku hebrajskim i porównywał proroctwo Daniela.

Oddałyśmy Oswalda w specjalną opiekę św. Józefowi. On strzegł Pana Jezusa przed Herodem, niech więc i jego strzeże przed Niemcami, mówiłyśmy. Trzy razy dziennie odmawiałyśmy modlitwę Pomnij o Najczystszy Oblubieńcze, a wieczorem - Magnificat na podziękowanie za szczęśliwy dzień.

25 sierpnia 1942 r., klęcząc w kaplicy, usłyszałam jakby wewnętrzny głos: Trzeba się modlić, bo to przyszły kapłan. Żachnęłam się: Jak to Żyd kapłanem? - i wyszłam z kaplicy. Musiało się to jakoś odbić na wyrazie mojej twarzy, bo spotykająca mnie siostra zapytała, co mi się stało. Powiedziałam jej przyczynę i poszłam do Oswalda, była chyba godzina czwarta po południu. Rozmawialiśmy... i w pewnej chwili Oswald mi mówi:

- Mam wielką prośbę, ale proszę mi nie odmówić.

- Słucham, co takiego? Jeśli będę mogła, spełnię - odrzekłam. - Ja proszę o Chrzest - oświadczył Oswald.

Dopiero co miałam takie wielkie przeżycie w kaplicy, teraz taka zupełnie niespodziewana prośba i polały mi się łzy... I w dalszej rozmowie mówiłam, że to chyba niemożliwe, że brak przygotowania, że to nie tak łatwo udzielić Sakramentu.

- Wiem. - odpowiedział Oswald - Ja już doszedłem do prawdy, "Ojcze nasz" umiem, "Wierzę" także - ciągnął dalej i dalej wyjaśniał: To może się zdawać, że proszę o Chrzest dlatego, bym tu dalej pozostał u sióstr. Nie, proszę mi udzielić Chrztu jeszcze dziś, a jutro mogę opuścić już dom. Jeżeli zginę, to w prawdziwej wierze.

Zapylałam dlaczego dziś tego Chrztu pragnie. Oswald odpowiedział nieśmiało:

- Bo to dzień urodzin mojego ojca, po drugie jeszcze dziś nic nie jadłem, schowałem jedzenie, bo chcę ten pierwszy Sakrament przyjąć na czczo.

- Dobrze - odpowiedziałam, widząc, że ma rację - Wobec ciągłego niebezpieczeństwa grożącej śmierci, Chrztu świętego możemy udzielić.

Na tę wiadomość rozradowały się nasze siostry. Wspólnie czynimy przygotowania do tej wielkiej uroczystości... Ja mam być matką chrzestną, muszę więc pomyśleć o prezencie dla chrześniaka. Inna siostra zajęła się faworkami, jeszcze inna robi kanapki. Trzeba ubrać pokój, stół, przygotować dary. Wszystko musimy zrobić jak najlepiej, boć przecież cała Trójca Święta zstąpi do tej wybranej duszy, stworzonej z miłości. Wtajemniczona Wandzia będzie także obecna.

Około godziny ósmej wieczór było już wszystko gotowe. Przed ołtarzyk Matki Bożej przy dwu zapalonych świecach (nie pamiętam, czy Oswald otrzymał też świecę po Chrzcie świętym), wprowadzono katechumena. Wybrano imię Oswald Józef. Według formy zapytałyśmy, czego żąda od Kościoła świętego..., potem odmówiłyśmy razem Ojcze nasz i Wierzę w Boga, wreszcie jedna siostra rozgarnęła włosy, by woda dotknęła głowy, a inna udzieliła Sakramentu Chrztu. Było to dla nas wielkie przeżycie, a Oswald był także bardzo przejęty.

Po modlitwie zasiedliśmy do wspólnej, sutej wieczerzy. On biedny, chyba był bardzo głodny, bo nic nie jadł, ale Pan Jezus swą łaską nakarmił go obficie. Otrzymał wiele darów, wśród nich: Pismo święte, obrazki, jedwabną koszulę, różaniec. Gdy spojrzał na różaniec, powiedział z prostotą: W to jeszcze nie wierzę. Przyjdzie czas, że i w to uwierzysz - odpowiedziałam. Wśród nas panowała ogólna radość, nawet śpiewałyśmy pieśni.

Na drugi dzień rano, gdy przyszłam do niego, przywitał mnie już słowami nie - Dzień dobry, ale - Niech, będzie pochwalony Jezus Chrystus. I znów serce moje zabiło mocniej, bo jedna dusza więcej chwaliła Pana. Jest po prostu niemożliwością, by opisać hojność Bożą w stosunku do duszy Oswalda i Jego duszę, która z taką szczerością otwarła się na działanie łaski. Bóg dawał bez miary. Wiara, nadzieja i miłość wzrastała, a dusza to wszystko przyjmowała.

Od dnia Chrztu św. Oswald spędzał czas według oznaczonego planu. Wyznaczył sobie czas na modlitwę, czytanie Pisma świętego, na zdobycie wiadomości religijnych według katechizmu ks. Gaume.

Oswald nauczył się także robić na drutach i pomagał nam robić swetry i szyć sukienki, bo to była nasza praca dla ludzi.

Bardzo zachwycały Oswalda Listy św. Pawła i w krótkim czasie poznał Pismo święte, szczególnie Listy św. Pawła tak, że mógł cytować prawie na pamięć. Gdy Szaweł został powalony łaską Chrystusa, spędził 3 lata na osobności. I jego zamknął niejako Pan Jezus i strzegł przez prawie 16 miesięcy, by mógł zgłębić Jego naukę i miłość.

Po dwu tygodniach odesłałyśmy go, licząc, że może znajdzie jakieś miejsce, zapewniając jednocześnie, że może wrócić. Po trzech niebezpiecznych dniach wrócił - z wiarą, że modlitwa różańcowa jest skuteczna, bo tylko ta uratowała mu życie - modlitwa do Matki Bożej przez różaniec. Prosił, by go gdzieś pod podłogą ukryć, ale już nigdzie nie wysyłać. Ja chciałam się jeszcze upewnić, czy to jest Wolą Bożą.

Bóg tak sprawiał, że miałam jakiś dostęp do Niemców, może dlatego, że trochę mówiłam ich językiem. Co tydzień, a nieraz i dwa razy w tygodniu jeździłam do więzienia do ks. dziekana. Dostawałam przepustkę. Mogłam z nim rozmawiać, nawet w jego celi, w której zamykali mnie, a potem wypuszczali. I tak wyprosiłam raz, by ks. dziekana i jego siostrę wypuścili do jej pobliskiego domu, choć na kilka godzin. Pod eskortą odprowadzono nas. Strażnik został w kuchni, a my w pokoju, gdzie swobodnie mogliśmy porozmawiać. Wtedy, pod tajemnicą spowiedzi, powiedziałam o Oswaldzie. Ks. dziekan był przeciwny, by został u nas i kazał go odesłać. Dla mojego wyjaśnienia zapytałam, czy to wszystko jest przeciwne Regule, powołując się na paragraf 154. Odpowiedział mi, że Reguła była pisana na czasy spokojne i że przed Regułą jest przykazanie Boże: miłość bliźniego. To mi wystarczyło - miłość bliźniego była dla mnie odpowiedzią. Choć sam, dla naszego bezpieczeństwa, był przeciwny i przy drugiej sposobności znów pytał, czy Oswald przebywa u nas, i nalegał, by się nie narażać. Wiedziałam, że w czasie wojny 1914 r. ks. dziekan też się ukrywał i inni go przyjęli. Przypomniałam to ks. dziekanowi, dodając: Przecież Bóg jest Wszechmocny, może i jego - Oswalda zachować. Wówczas machnął ręką i przy następnych widzeniach nie wznawiał już tego tematu.

Niebezpieczeństwo było wielkie, ale Pan Jezus dawał łaskę i spokój mimo sytuacji beznadziejnych. Ten spokój wewnętrzny dawał nam pewność, że Bóg tak chce, że to Jego działanie. Niemcy przychodzili do nas bardzo często, pożyczali nieraz jakieś przedmioty, nieraz tak tylko weszli, bo mieszkaliśmy bliziuteńko. Trzeba było być ciągle przytomną, trzeba było pamiętać, by zawsze zamykać drzwi wejściowe, drzwi stodoły, rozmawiać cicho, itd. Ale dzięki łasce Bożej czyniłyśmy to spokojnie, bez nerwowego napięcia. Jakoś łatwo stwierdzałyśmy, że to jest planowe Boże działanie, my tylko narzędziami - pionkami w tej Bożej grze. Najpiękniejszym owocem łaski były te cuda, które działy się w duszy Oswalda.


Archiwum Sióstr Zmartwychwstanek w Kętach sygn. J.II/1a-7529

Historia ojca Daniela Rufeisena
Euzebia Bartkowiak CR

c.d.

Od czerwca do października nie mieliśmy kapłana w kościele, a w naszej kaplicy nie było renowacji. Napisałyśmy więc podanie do władz niemieckich z podpisami od parafian, by chociaż raz na miesiąc mógł przyjechać do nas kapłan, odległy od naszego domu 16 km, i mieć nabożeństwo. Niemcy zgodzili się.

Nasza kaplica była punktem bardzo niebezpiecznym. Były tu dość częste napady partyzantów (kaplica była na terenie niemieckim - nie przylegała do naszego domu). Kiedyś oddział niemiecki, tzw. łączność, urządził punkt strzelania do krzyża na kaplicy. Krzyż zrzucono strzałami, uszkodzono dach, ściany, jedna kula szarpnęła nawet koronkę na ołtarzu - na szczęście tabernakulum nie zostało uszkodzone. W razie pożaru nie mogłyśmy nawet ratować Najświętszego Sakramentu, bo kaplica znajdowała się w tzw. zasieku niemieckim. Mogłyśmy się modlić tylko w dzień. Wreszcie przyjechał ksiądz do kościoła parafialnego i do nas. W naszej kaplicy powiedziałyśmy księdzu, że jedna dusza czeka na spowiedź i prosi też o Najświętszy Sakrament. Zgodził się na wszystko. Wprowadziłam księdza do rozmównicy, a potem do pokoju przełożeńskiego, gdzie czekał już Oswald. Nie powiedziałyśmy wcześniej księdzu, kim była ta dusza, bo był bardzo bojaźliwy i na pewno nie byłby się zgodził. Wyszedł bardzo zmieniony i zapylał, co ma czynie dalej. Skierowałyśmy księdza do kaplicy po Pana Jezusa, który był w korporale (ks. dziekan, jeszcze przed więzieniem, zabrał puszkę, by nie było profanacji). A Oswald ze świecą czekał na swą I Komunię świętą. Ksiądz po podaniu Hostii pytał znów: Co dalej? - Proszę mu dać wszystkie Komunikanty - odpowiedziałam. I tak uczynił... Potem nic nie mówiąc, zjadł tylko zupę i odjechał. Oswald trwał w dziękczynieniu. My także dziękowałyśmy Bogu, że mogłyśmy ułatwić tej duszy połączenie się z Panem Jezusem w Chlebie Aniołów. Był to dzień św. Tadeusza - 28 października 1942 r., dzień Patrona od spraw beznadziejnych.

Gdyby chciano spisać wszystkie dowody Opatrzności, które - można by powiedzieć - były cudami, trzeba by napisać całą książkę. Ale postaram się opisać choć kilka.

Oswald nieraz rąbał drzewo lub przynosił do domu - z tej szopy zamkniętej, połączonej z domem. I właśnie raz wchodzi z naręczem drzewa do rozmównicy, gdzie ja siedziałam z jedną dziewczyną. Na szczęście drzewo zasłoniło twarz i nie poznała go, on tymczasem prędko wycofał się.

Innym razem wszedł do nas volksdeutscher, który czynił nam wielkie usługi. Czuł się swobodnie w naszym domu i właśnie przyszedł o coś poprosić, a z szopy bez pytania wybiega Oswald. Niewiele brakowało, a byliby się spotkali w drzwiach. Ów człowiek zobaczył na stole maleńką siekierkę, zaczął oglądać i powiedział, że przydałaby się dla jego małego synka. W tym czasie jedna z sióstr ukryła Oswalda. Może to sam św. Józef użył tego narzędzia pracy, by uratować podopiecznego i imiennika?

Jest jesień. Szatkujemy kapustę, Oswald pomaga. Ja jednak jestem jakaś niespokojna. Bojąc się, by ktoś nie wszedł, odsyłam Oswalda do pokoju. Przeczucie nie myliło. Przyszła młoda niewiasta białoruska, która nas bardzo kochała, ale wiedzieliśmy, że była też donosicielką dla Niemców. Oswald kiedyś tłumaczył jej donos. Siostra chcąc się upewnić, czy Oswald zamknął za sobą drzwi, oparła się mocno o te drzwi, rozmawiając z kobietą, On zaś, sądząc, że ktoś chce wejść, otwarł i stanął w drzwiach, spotykając się oko w oko z nią. Chwilkę patrzyli na siebie osłupieni, wreszcie ona wybiegła. Co teraz czynić? Może pobiegła do żandarmerii? Na te nasze pytania odpowiadamy: Niech się dzieje wola Boża. Oswald ukląkł do modlitwy, a my także. Po jakich 20 minutach wróciła i poprosiła mnie do stodoły, następnie prosi, bym usiadła, co czynię posłusznie, ona zaś klęka przede mną, kładzie ręce na kolanach i mówi: Widziałam, ale przysięgam, nikomu nie powiem! Ja starałam się jej także okazać zaufanie, mówiąc o jego Chrzcie świętym, że od nas pójdzie, itd. Ten fakt opisuję tylko w skrócie, bo jest niemożliwością, by opisać wszystko - wszystkie nasze przeżycia przy tym zajściu. Dodam jeszcze, że i ta kobieta tajemnicy dochowała.

Często przychodziła także do nas policja i jeżeli Oswald wtedy był w domu, wchodził do szafy, gdzie miał przygotowane małe krzesełko i siedząc tam, odmawiał różaniec.

Kiedyś - już w innym domu - był u nas kapłan. Zatrzymał się bardzo długo - blisko 2 godziny. Cały ten czas Oswald przesiedział w tej szafie, nie dając najmniejszym poruszeniem znać o sobie. Było znów za co dziękować.

Jeszcze innym razem przyszła policja i sam komendant białoruski (który Oswalda przywiózł do Mira) w celu oglądania całego naszego mieszkania. Siostra przyjmująca ich w rozmównicy, przeciąga rozmowę, sądząc, że druga siostra w tym czasie wyprowadzi Oswalda innymi drzwiami do stodoły. Lecz siostra owa straciła głowę i nie uczyniła tego. Po pewnej chwili zaczynają oglądać pokój po pokoju. Oswald słyszy głos komendanta i domyśla się, że przyjdą do jego pokoju. Szafy tam nie było. Pokoik był bardzo mały. Jakieś 0,50 m od drzwi był dwuskrzydłowy parawan, osłaniający umywalnię. Wszedł więc za parawan, składanie zakrył ręcznikiem, ale nóżki były dość wysokie, tak że było widać buty. Siostra oprowadzająca z biciem serca otwiera drzwi, niepewna, czy Oswald jest. Staje sama w drzwiach i pokazując, mówi, że to mały pokoik. Nie wchodzą, gdyby weszli, choć o jeden krok do pokoju, zobaczyliby Oswalda. Tego wieczoru nasze Magnificat było bardzo gorące.

Wiedziałyśmy, że to oglądanie jest wstępem do zabrania domu. Doprowadziłyśmy więc go do porządku, było czysto i ładnie. Mówiłyśmy sobie: będzie gotowy dla policji. I rzeczywiście dostałyśmy zawiadomienie pisemne z rozkazem opuszczenia domu. To już piąty raz. Pierwszy raz - z klasztorku na plebanię. Drugi raz - z plebani do prywatnego domu - w czasie okupacji sowieckiej. Po odejściu Sowietów wróciłyśmy do klasztorku. Następnie wypędzają nas Niemcy i zajmujemy stary, brudny dom żydowski, który i teraz spodobał im się, nam zaś każą sobie szukać mieszkania. Co tu robić? W dodatku mamy u siebie Oswalda...

Zdecydowałyśmy iść do dawnego majątku kościelnego, zajętego przez Niemców, gdzie są dwa pokoiki. W całym majątku mieści się ich baza. Tu odbierają kontyngent od gospodarzy, tu spędzają krowy i inne zwierzęta (po spaleniu wioski, nawet z żywymi ludźmi, zamkniętymi w stodołach). Tutaj wieczorem przychodzi policja lub żandarmeria i całą noc stoją na warcie. Najbezpieczniej więc będzie dla nas i dla niego właśnie w ich centrum - oświadczamy. Bo czy komu przyjdzie do głowy, że zakonnice, pod ich bokiem, przechowują uciekiniera? Sami Niemcy zajęli się przewozem naszej majętności, a więc: drzewo drobno porąbane, słoma, narzędzia, meble przedszkola, szwalnia, nasze meble, ziemniaki z piwnicy, jarzyny, tak że przez 14 dni pracowało jakieś 25 osób. Jeden tylko pokój był zamknięty i nikt tam nie miał wstępu. Mówiłyśmy, że to nasze rzeczy osobiste tam się znajdują. Był tam także nasz Oswald. Dopiero, gdy ostatnia furmanka miała odjeżdżać, a jechał z nią znów ów volksdeutscher, siostra weszła do zamkniętego pokoju. Nie zauważyła, że wszedł za nią ów człowiek i chce zabrać parawan, mówiąc: Trzeba jeszcze to włożyć. Przytomna siostra chwyciła za parawan, mówiąc: Czy Pan nie widzi, że to białe i zbrudzi się na wozie? Same to przewieziemy. A za parawanem był Oswald.

Było nas cztery, dwie wysokie, dwie niskie. Jedna siostra poszła najpierw tam, na nowe nasze miejsce odbierać rzeczy i układać. Potem następna - jedna z mniejszych. A pozostałe, gdy zrobiło się szaro, ubrały Oswalda w czarny fartuch z rękawami, kapturek, welon, rotundę, do rąk podały figurę Matki Bożej, przy której otrzymał Chrzest św., bukiet suszonych kwiatów, by trochę zasłonić upudrowaną mąką twarz Oswalda. I tak pożegnawszy nasz dom, oddawszy się w opiekę Matce Bożej i św. Józefowi, wyruszyliśmy w drogę - jedna duża siostra i dwie małe  (Oswald był małego wzrostu). Kawałek szliśmy bocznymi ulicami, przez miasto, trochę przez pole. Dom był w odległości 1 km od miasta. Spotkaliśmy jedną panią, u której kiedyś mieszkałyśmy. Ona dobrze nas znała, więc tylko chwaląc Pana Boga, bez zatrzymywania się, idziemy dalej. W drodze tylko wymieniamy zdania, tłumacząc się, że nam spieszno, bo ściemnia się. Idziemy..., aż tu nagle przybiega do nas jedna siostra i mówi, że furman, ten ostatni czeka na przełożoną i chce ją powitać w nowym domu. Siostra zatrzymała nas w polu, a był to luty... Dość długo czekałyśmy aż nadejdzie godzina policyjna, zmuszając tym furmana do odejścia. I tak szczęśliwie dotarliśmy na nowe mieszkanie.

Zaczyna się znów nowy etap zmiłowań Pańskich. Już nie mamy domu, szopy, stodoły, wszystko jest pod jednym dachem i w dodatku nie jesteśmy same. Otrzymałyśmy jeden większy pokój, a drugi mały. Ten ostatni jest przegrodzony od pokoju większego prowizorycznymi deskami przymocowanymi do drewnianych belek. Tam urządzamy dormitarz na 3 łóżka. Duży pokój przedzielony szalami i kotarą: przy wejściu jest jakby mała rozmówniczka, potem kuchnia razem z refektarzem. Otrzymujemy jeszcze bardzo lichy chlewik na naszą trzodę, rogaciznę, drób i miejsce nad chlewikiem na drzewo i słomę. Zboże i inne graty umieściłyśmy w spichlerzu. Zastanawiamy się teraz, co zrobić z Oswaldem? W dzień siedzi za parawanem w ostatnim pomieszczeniu, gdzie za dużą szafą robimy mu kryjówkę. Przez drzwi sąsiadujemy z biurem kierownika gospodarczego, który na noc wraca do miasta. Biuro, następnie, połączone jest z pokojem, gdzie nocuje policja lub żandarmi, którzy pełnią nocną wartę nad bazą. Drzwi między biurem a pokojem dla straży nocnej zamyka kierownik, gdy wraca do domu. W czasie nieobecności kierownika otwieramy z naszego pokoju drzwi prowadzące do biura i tam urządzamy nocleg dla Oswalda. Dzielą go tylko drzwi od straży nocnej - policji i żandarmerii. Ufamy, że Pan Jezus i tym razem ochroni nas i w jakiś cudowny sposób ocali. Po jakimś czasie Oswald donosi, że w nocy policja próbowała się dostać do biura kierownika. Musiałyśmy więc pomyśleć o innej kryjówce.

Nad domem jest duży strych, ale wejście do niego jest ze szczytu domu, w którym mieszka stróż tego gospodarstwa z rodziną. Prosimy Niemców, by pozwolono nam przedzielić strych deskami i zrobić wejście z naszego korytarza, a właściwie ze wspólnego, bo z tego samego wchodzi się i do biura kierownika gospodarczego, i do policji (jak wyżej). I na to dostajemy pozwolenie.  Prędko  uskuteczniamy nasz  pomysł:  dzielimy strych i robimy schody. Ze spichlerza przenosimy nasze zapasy, rozmaite zbyteczne meble i urządzamy spanie dla Oswalda. Jest zima i mróz, ale dałyśmy mu takie ciepłe nakrycie, że nie zaziębił się, nawet nie dostał kataru. Oswald przebierał się w ubranie kobiety i po ciemku przechodził, spotykając czasem przy wejściu strażnika lub żandarma. Na noc wyrzucało się koty na strych i trochę przy tym robiłyśmy pozornego zamieszania. Kiedy było cieplej, Oswald spał na strychu w chlewiku. Ale potem burza i grad uszkodziły dach, więc przeniósł się na dół do chlewika. Obok było odgrodzone deskami miejsce na krowy i kury. Odległość między jedną a drugą deską była taka, by tylko kura nie przeszła. Pewnej nocy żołnierze niemieccy, którzy mieli straż nocną, weszli do chlewika w celu kradzieży naszych kur. Świecili latarką w kurniku. Oswald początkowo chciał krzyczeć, by bronić kur, bo żal mu było, że nam szkodę czynią, ale ostatecznie zrozumiał, że naraziłby swoje życie i nasze. Przemilczał, przeczekał i znów był uratowany. I tak cuda Opatrzności Bożej wzrastały...


Archiwum Sióstr Zmartwychwstanek w Kętach sygn. J.II/1a-7529

Historia ojca Daniela Rufeisena
Euzebia Bartkowiak CR

c.d.

Minął rok od jego pierwszej Komunii świętej. Była ostatnia niedziela października. Zwracam się do Niego: Nie miałeś spowiedzi wielkanocnej ani Komunii świętej... I zdecydowaliśmy, że w niedzielę dwie siostry pójdą do kościoła - te 16 km - więc on się dołączy, idąc w pewnej odległości za nimi. Umówiliśmy się też, że: w drodze powrotnej zatrzyma się gdzieś w lesie i gdy się ściemni, przyjdzie w umówione miejsce nad rzeką. Tam zaś ja wieczorem pójdę z wiadrami po wodę (co zresztą robiłyśmy często), przyniosę ubranie kobiece i przyprowadzę do domu. I tak się stało. Oswald szczęśliwie doszedł do kościoła, odprawił Drogę Krzyżową, wyspowiadał się, przyjął Pana Jezusa Eucharystycznego i następuje powrót. Ściemniło się. Wyszłam z wiadrami na umówione miejsce nad rzeką, ale nie zastałam Oswalda. Czekam, spaceruję trochę, nie nadszedł. Wróciłam do domu, wszystkie jesteśmy zaniepokojone. Wychodzę drugi raz i znów Oswalda nie doczekałam się. Wtedy niepokój ogarnia mnie całą. Co się stało? Czy wpadł w ręce Niemców lub partyzantów w lesie? Mam wyrzut sumienia, dlaczegośmy tak zrobiły? Już Niemcy przyszli na nocną straż. Co robić? Wychodzę jeszcze raz po wodę, ale bez skutku. Jest cisza i nie słychać żadnego szelestu. Wracam, a w domu już jest drogocenna zguba. Wracał według umówionego planu, tylko trochę wcześniej, gdy było jeszcze widno. Czekał więc zmierzchu. I nagle zobaczył go pastuch z podwórza i popędził na koniu wprost na niego. Oswald więc przeszedł przez rzekę, niegłęboką, i uciekł jakieś 3 km. Gdy wrócił do domu, widział, że Niemcy już przyszli, czołgał się więc przez pole z drugiej strony domu, a nie widząc już nikogo, skoczył przez otwarte okno do mieszkania naszego (dom był parterowy). Siostra prędko zgasiła światło, zamknęła okno, zasłaniając je szczelnie. Radość wielka ogarnęła nas. Nastąpiło dziękczynienie bez miary. On szczęśliwy, pokrzepiony Chlebem Aniołów. Ale oprócz dziękczynienia w skrusze przepraszaliśmy za nieroztropność z naszej strony i prawie - za kuszenie wprost Pana Boga. I tak płynęły dni - w ciągłych dowodach specjalnej opieki Bożej i naprawianiu naszych ludzkich niedociągnięć.

Nadszedł grudzień, zima. I tego miesiąca przyszła do nas Marysia (ta kobieta, która go widziała i przysięgała, że nikomu nie powie), ostrzec nas, by usunąć, jeśli coś mamy, bo czeka nas ścisła rewizja. Odpowiedziałam, że nic takiego nie mamy. Trochę zapasu nafty, książek, które mogły być przeciwne reżimowi niemieckiemu, ale tak to nic nie mamy - dopowiedziałam jeszcze. Ale Marysia domyślała się, sądzę, że Oswald jest u nas.

Z tą wiadomością udałam się do Oswalda. On umiał szukać woli Bożej w modlitwie. Po dwóch godzinach zaszłam znów do niego i wtedy powiedział mi: Czuję, że rewizji nie będzie, ale wolą Bożą jest, abym już poszedł do lasu. Byłyśmy w domu tylko dwie, drugie dwie siostry pracowały w szpitalu, zatrudnione przez Niemców. I my jakoś zgodziłyśmy się, by poszedł. Front niemiecki zaczynał się już załamywać. Przygotowałyśmy ciepłe rzeczy, usunęłyśmy wszystko, co mogło zdradzać, że przechowywał się u nas, np. dedykacje w Piśmie świętym, obrazki itd., przyniosłyśmy trochę żywności, spirytusu na rozgrzanie, święconą wodę i szykując tak przez całą noc, rozmawialiśmy aż do ranka. Gdy Niemcy odeszli już z nocnej warty, wyprowadziłam go za rzekę, by polami dostał się do lasu. Przy ostatnim pożegnaniu kryłam łzy, potem odeszłam. Po chwili obejrzałam się i zobaczyłam, że on jeszcze klęczy na tym samym miejscu... Przed odejściem podałam mu jeszcze adres mojego dobrego znajomego gospodarza, licząc, że może go zatrzyma, ale niestety nie uczynił tego. Oswald skierował więc swoje kroki do lasu, gdzie partyzantka była liczna. W partyzantce był oddział: sowiecki, białoruski, polski i żydowski.

Z tego okresu życia nie będę opisywać szczegółów. W każdym bądź razie Bóg go nie opuścił. Niewiele brakowało, by został rozstrzelany jako szpieg niemiecki. Obronili go Żydzi, którym on kiedyś ułatwił ucieczkę do lasu.

W partyzantce okazał się karnym, odważnym i dobrym kolegą. Przyznano mu medal złoty i zaznaczono to w świadectwie, jakie otrzymał po skończonych działaniach partyzanckich. Po medal nie zgłosił się mówiąc: To mi do zbawienia niepotrzebne. Po przyjściu Niemców miał iść w szeregach wojska na front. W ostatniej chwili przyszła delegacja z NKWD do Komisji Wojskowej, by go zwolnić, bo jest potrzebny w Mirze. Miał wskazywać osoby, które pracowały z Niemcami. Przyjechał, dowiedział się, kto jest, kto uciekł z Niemcami i podawał te osoby, których nie było. Zawsze, gdy było potrzeba, zaznaczał, że jest narodowości żydowskiej, ale wyznania katolickiego. Dlatego nie przyjęli go do pracy i wysłali do innego miasta. Tam znów podał, że jest pochodzenia żydowskiego i wyznania katolickiego. Tu nie ma dla ciebie pracy - usłyszał. Uradowany tym, wolny wrócił do Mira 15 sierpnia.

W partyzantce dużo przeżył. Wiara jego była wystawiona na próbę. Nie znalazł katolików, życia według wiary. Mimo wszystko trwał w swych przekonaniach. Nic opuścił ani razu różańca i godzinek, które pokochał, będąc u nas. Przy każdej sposobności chodził do kościoła, spowiadał się i przyjmował Pana Jezusa. Pytałam później, jak to czynił, że odmawiał różaniec i godzinki. Odpowiedział mi: Najczęściej stojąc na warcie.

Trzeba jeszcze zaznaczyć, że pobyt w partyzantce był także w planach Bożych. Oswald przeszedł wielką próbę, zobaczył dużo zła i w dodatku, gdyby nie był w lesie i nie brał udziału w walce z Niemcami, byłby zginął z ręki Sowietów, bo sądziliby, że działał z Niemcami. Chlubne świadectwo dowodziło wszystkim, że brał czynny udział w partyzantce.

Dojrzewało w nim także powołanie kapłańskie i zakonne. Zarysowało się ono już w Mirze, gdy był u nas. Nie był zdecydowany, jaki wybrać zakon, ale raczej pragnął Karmelu. Napis w herbie odpowiadał jego pragnieniom.

Przychodziła do nas młoda panienka - Żydówka już po maturze. Oswald wykładał jej Pismo święte Starego i Nowego Testamentu. Przysłuchiwałam się, jak właśnie mówił, że Mesjasz przyszedł, że spełniły się obietnice Boga. Sposób przekazywania myśli był tak jasny, przekonywujący, wypowiadany z zapałem i wielką znajomością, że można było sądzie, że ta osoba także zrozumie. Tymczasem po przeszło godzinnym wykładzie Żydówka oświadczyła: Co, myślisz, że powiem: wierzę?

Po jej odejściu powiedział Oswald: Wiara jest łaską. Kto mi ją wymodlił? Pójdę do zakonu kontemplacyjnego, by moim braciom wymadlać łaskę wiary.

Karmel był jego upodobaniem. Chciał zaraz jechać do Wilna, bo mówiłyśmy, że karmelici są przy Ostrej Bramie. Ja także wybierałam się z jedną panią, która jechała do swych krewnych z zamiarem, by prosić o kapłana, bo nasza parafia była dalej bez pasterza. Pojechaliśmy więc razem. Ja ubrałam świecki strój, bo jeszcze był czas niespokojny, w lipcu dopiero ustąpili Niemcy. Dojechaliśmy do Wilna transportami wojskowymi. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Ostrej Bramy, by Matce Bożej podziękować i prosić o nowe łaski. Byłam także u karmelitów z kandydatem do ich Zakonu. Przyjął nas ojciec przeor i udzielił bliższych informacji. Ojcowie mieli w Wilnie tylko nowicjat dla braci. A ponieważ Oswald ukończył już maturę, ojciec radził, by poczekał, aż Niemcy ustąpią z Krakowa i wtedy może się tam udać z prośbą o przyjęcie, skąd ojcowie skierują go do nowicjatu w Czernej. Udaliśmy się potem do ks. biskupa. Zapytałam, czy Oswald nie mógłby być przyjęty do Seminarium do czasu, aż Kraków będzie wolny. Ks. biskup także nam odradził i polecił przeczekać i wstąpić zaraz tam, gdzie czuje się powołanie. A mej prośbie uczynił zadość. Przedstawiłam, że pragniemy tego kapłana, który kiedyś był w Mirze jako kleryk, potem wyjechał do Wilna, tam ukończył seminarium i w roku 1942 otrzymał święcenia kapłańskie. Ksiądz biskup wyraził zgodę, uzależniając ją tylko od zgody tego kapłana. Z wielką radością pieszo udaliśmy się do Nowej Wilejki (9 km) do owego księdza, który znając nas, chętnie się zgodził, mówiąc: Pojadę, będziemy razem pracować. Rozważaliśmy jeszcze sprawę Oswalda i zdecydowaliśmy, że zostanie na plebani w Nowej Wilejce, aż do czasu wyjazdu do Krakowa. On nie miał ochoty wracać do Mira, gdzie Żydzi nie daliby mu spokoju, a katolicy, nawet kapłani, nie wierzyliby w trwałość jego nawrócenia.

Na plebani przebywał 5 miesięcy w otoczeniu ks. prałata, zacnego i bardzo Bożego kapłana, oraz innych kapłanów wikariuszy. Tam otrzymał Sakrament Bierzmowania i do tego Sakramentu doprowadził inne Żydówki, które były już ochrzczone. Codziennie służył do Mszy świętej, przystępował do Komunii świętej, był gorliwy w służbie Bogu i bliźniemu. Po jakimś czasie odwiedziłam Oswalda. Wszyscy, począwszy od ks. prałata, byli pełni uznania dla niego i pokochali go.


Archiwum Sióstr Zmartwychwstanek w Kętach sygn. J.II/1a-7529

Historia ojca Daniela Rufeisena
Euzebia Bartkowiak CR

c.d.

Zaczęła się ewakuacja Polaków z Wileńszczyzny, z Białorusi, z terenów Lwowskich do środkowej Polski i na Zachód, na tzw. Ziemie Odzyskane. On pierwszy zgłosił się na wyjazd, ale transporty były tak przeładowane, że trudno było się dostać bez znajomości. I tak nadszedł rok 1945. Zdecydowałam, że pojadę po rzeczy księdza i przywiozę do nas Oswalda. W naszych urzędach miałyśmy wiele dobrych znajomości. Już sama odwoziłam takie transporty. Byłam w Warszawie, Częstochowie. Miałam formalną przepustkę i mogłam kupić bilet. Wyjeżdżałam już w stroju zakonnym. Liczyłam więc, że jakoś uda się z Oswaldem. Pojechałam do Wilna po niego. Załatwiliśmy wszystkie sprawy i wybieramy się do Mira. Ale Oswald nie ma przepustki. Kupiłam bilet tylko dla siebie (bez przepustki nie wydano biletu), podeszłam do pociągu, a on również, ale bocznym wejściem. W pociągu zostawiłam przepustkę dla siebie, a jemu dałam bilet i poleciłam iść do innego wagonu, by nie wydawać się, że się znamy. W nocy jest rewizja. Czterech uzbrojonych żołnierzy i kolejarz proszą o przepustkę. Podaję. Proszą następnie o bilet. Pamiętam, że oddałam, nie wiem, jak się tłumaczyć. Wkładam rękę do kieszeni, szukam i wyjmuję bilet już skasowany, na który jechałam do Wilna. Kolejarz odbiera ode mnie, kasuje i zwraca mi. Nie wiem, czy zauważył czy nie zauważył... W każdym bądź razie innych, którzy nie mieli biletów lub przepustek, aresztowano i odprowadzono do innego wagonu. Zwykle wywożono takich na Syberię. Boże, dzięki Ci za tę łaskę... Oswald zaś w czasie, gdy podeszli do niego, siedział skulony na ziemi. Podał bilet, a jako przepustkę pokazał papiery na ewakuację, dodając przy tym, że jedzie po swoje rzeczy do Mira. Postali nad nim, wreszcie jeden z nich mówi: Puścić go. I tak Bóg nie zawiódł nas do samego końca. Potem na jakiejś stacji przyszedł do mnie i już razem, szczęśliwie zajechaliśmy do samego Mira.

Tutaj wystarałyśmy się o wyjazd. Oswald dołączył się do najbliższego transportu, który odwoziła jedna siostra do Białegostoku. Potem już sam pojechał do Warszawy i Częstochowy, gdzie przebywała nasza Wielebna Matka Małgorzata. Chciał osobiście podziękować Wielebnej Matce za opiekę, jakiej udzieliło mu Zgromadzenie. Nie zobaczył jednak Matki, bo już była chora. Napisał więc kilka słów, dziękując i prosząc o modlitwę, by został kapłanem. Obiecał, że w przyszłości, w każdym memento swej Mszy świętej, będzie pamiętał o Zgromadzeniu.

Dojechał do Krakowa, ale nie zastał ojca prowincjała karmelitów. Miał czekać trzy dni na jego przybycie. Wydawało mu się, że to za długo, wyruszył więc pieszo 25 km mówiąc: Cóż to dla mnie, w partyzantce robiłem więcej kilometrów.

W domu nowicjatu zastał ojca prowincjała i przyjęto go. Z zapałem rozpoczął służbę Bogu. Byłyśmy na jego ślubach świętych. Otrzymał imię Daniel Maria od Najświętszego Serca Pana Jezusa.

29 czerwca 1952 roku odbyły się święcenia kapłańskie, na których także byłyśmy. Przeżycia nasze któż wypowie? Dziękczynienie było wielkie, połączone ze łzami radości.

W naszym domu odbyły się uroczyste prymicje. Jako matka chrzestna, musiałam mu udzielić błogosławieństwa przed wyjściem w procesji do uroczystej Mszy świętej. Przeżyć znów bardzo dużo. Wszystko było jakby łańcuchem łask i zmiłowań Bożych. Z naszej strony trzeba śpiewać niekończące się Te Deum i Magnificat za to, że Pan Jezus pozwolił patrzeć i poznawać, iż tak jest Wszechmocny i pełen Miłości dla każdej duszy.

Dodam jeszcze, że na jakiś czas po chrzcie świętym Oswalda, zapytałam go, prosząc, by powiedział szczerze, co go najwięcej skłoniło do przyjęcia wiary katolickiej? Na to pytanie odpowiedział mi: Miłość bliźniego. Widziałem, jak siostry się dla mnie poświęcają, narażają swe życie, nie dają odczuć, że jestem Żydem. I to mnie skłoniło do refleksji, że tu musi być coś większego, jakaś Prawda, która daje tę siłę.

Tą siłą jest Miłość Boga w człowieku. I w tym kryje się nasze apostolstwo. Tak zresztą urządził sam Bóg, dając nam nowe przykazanie. Zjednoczenie duszy z Bogiem dokonuje się w miłości bliźniego - wyczytałam kiedyś. A więc miłujmy braci, a Bóg umiłuje nas...

9 VI 1959 r. samolotem odleciał do upragnionej Palestyny, by tam wśród swych braci głosić Chrystusa Mesjasza, że już przyszedł i nie trzeba czekać na Jego przyjście. Z lotu nad Austrią podpisał mi obrazek i przysłał z napisem: Za życie, za wiarę, za łaskę, za powołanie zakonne - kapłańskie i apostolskie niech płaci całe życie Ten, który dla nas jest Wszystkim. Błogosławieństwo z powietrza, Austria , 9 VI 59, wdzięczny na zawsze syn.

Napisane na podstawie Jego opowiadań i Jego wspomnień.


Archiwum Sióstr Zmartwychwstanek w Kętach sygn. J.II/1a-7529

Historia ojca Daniela Rufeisena
o. Benignus Wanat OCD

Działalność apostolska w Polsce

Pierwszą jego placówką duszpasterską był klasztor karmelitów bosych w Wadowicach. Przeorem jego był mu życzliwy ojciec Józef Prus, który przyjął go do zakonu. Mieli do siebie wzajemne zaufanie. Obok prac duszpasterskich zlecono mu obowiązki nauczyciela matematyki i historii w naszym Liceum Ogólnokształcącym.

Na Kapitule Prowincjalnej w Krakowie, w 1954 r. ojciec Józef Prus został wybrany prowincjałem. W dniu 7 X 1954 r. uzyskał on pozwolenie od ks. infułata Piskorza, wikariusza kapitulnego, na założenie domu zakonnego w Szopienicach. Już przed wojną w latach 1930-1931 zarząd prowincji zakupił kilka parcel za 40 000 zł z przeznaczeniem na klasztor. Prawnymi administratorami nieruchomości i użytkownikami byli tercjarze Wojciech Bartoszka i Karol Kaleta z Szopienic. Pod koniec października

1954 r. w lichej  stodole  osiedliło  się  dwóch  zakonników: ojciec Daniel Rufeisen i brat Wawrzyniec Radkiewicz. Ludność miejscowa, ujęta dobrocią i gorliwością apostolską ojciec Daniela, bezinteresownie wyremontowała stodołę, zamieniając ją na świątynię. Ojciec prowincjał za zgodą wikariusza kapitulnego Piskorza, erygował kaplicę pw.  Matki Bożej Różańcowej. W styczniu

1955 r. kaplica uzyskała prawo binacji. Obsługiwała 2 000 wiernych.  Od marca przechowywano w niej Najświętszy Sakrament. Codziennie wieczorami odbywały się w niej nabożeństwa różańcowe.

Zakonnicy kilkakrotnie otrzymali od władz komunistycznych rozkaz opuszczenia placówki. Ojciec Daniel pisał odwołania od decyzji do władz lokalnych i centralnych w Warszawie. W maju 1955 r. miejscowe władze PRL usunęły z placówki br. Wawrzyńca Radkiewicza. 17 XI tegoż roku władze partyjne widząc ciągły rozwój placówki, zaplombowały kaplicę, zamykając w niej Sanctissimum. Stan taki trwał przez miesiąc. Ojciec Daniel odprawiał nabożeństwa dla ludzi przed kaplicą. 15 grudnia do kaplicy przyjechała milicja i UB z ks. Janem Chlebkiem, aby wywieźć Najświętszy Sakrament do kościoła parafialnego. Wobec braku kluczyka wyrąbano z ołtarza tabernakulum, wrzucając je wraz z innymi sprzętami kościelnymi na ciężarowy samochód. Epilogiem likwidacji domu zakonnego było wywłaszczenie zakonników z posiadanego mienia (2,1056 ha ziemi) i przejęcie go na Skarb Państwa.

Wówczas ojciec Daniel jako przełożony zniesionej przez komunistów placówki w Szopienicach przybył na stały pobyt do klasztoru w Czernej. Tutaj rozwinął działalność rekolekcyjną i duszpasterską. Liczne zgromadzenia zakonne ubiegały się o przeprowadzenie rekolekcji. Podejmował także rekolekcji parafialne i misje ludowe w różnych miejscowościach. W czasie misji przeprowadzanych w kościele karmelitów na Piasku w Krakowie na wszystkich jego konferencjach ludzie nie mogli pomieścić się w kościele. Przełożeni otrzymywali liczne podziękowania za jego pracę i ciągle proszono o jego posługę. Prowadził też rekolekcje zamknięte w Domu Rekolekcyjnym w Czernej i innych miejscowościach. Ponadto przełożeni zlecili mu jeszcze wykłady z liturgii w Wyższym Seminarium Karmelitów Bosych w Krakowie przy ul. Rakowickiej 18.

Pomimo wielkiego uznania i sławy oraz widocznych sukcesów duszpasterskich, ciągle marzył o wyjeździe do Palestyny, aby rodakom w swojej ojczyźnie głosić Chrystusa. Kilka razy zwracał się z prośbą do ojca prowincjała o zezwolenie na wyjazd. Ojciec Józef Prus zwlekał z pozwoleniem, gdyż ojciec Daniel był bardzo potrzebny polskiej prowincji. W kwietniu 1957 r. urząd prowincjała przyjął na łożu szpitalnym w Warszawie ojciec Anzelm Gądek, wieloletni już prowincjał. 20 maja 1957 r. ojciec Daniel skierował do nowego prowincjała ponowną prośbę o wyjazd do Palestyny. Prośbę umotywował następująco:

"Nie jest to skutek owczego pędu, któremu uległo polskie żydostwo. Wrosłem w Karmel Polski. Czuję się w nim znakomicie, mam w Polsce może i pole do działania. Tak mi mówią. Niemniej istnieje szereg powodów, dla których proszę o wyjazd. Powodów natury wolitywnej, nie afektywnej. Nic mnie tam w tej chwili nie ciągnie, prócz przekonania, płynącego z pobudek religijnych.

W 1950 r. podawał Tygodnik Powszechny za Biuletynem Izraelskiego Ministerstwa Wyznań, że liczba Żydów - katolików osiągnęła 8 000. Jeżeli się uwzględni niewątpliwy fakt ukrywania konwersji wobec władz izraelskich, trzeba tę liczbę powiększyć. Od tego czasu ludność żydowska w tym kraju się podwoiła, w wielkiej mierze o imigrantów z Europy. Można przypuszczać, że ilość katolików się podwoiła do ok. 20 000. Ludziom tym grozi regresja do judaizmu, im samym lub następnemu pokoleniu. W tej chwili, wobec pełnej tolerancji religijnej, która może się skończyć, istnieją możliwości ich skonsolidowania i ocalenia przynajmniej części. Na pewno Kościół skierował tam pewne siły. Nasz Ojciec wspomniał już w 1946 czy w 1947 r., że któryś z kardynałów żądał sił od Zakonu.

Nie można uważać za dogmat tego, że Żydzi absolutnie się nie nawrócą do powrotu Eliasza Proroka. Może on ukoronuje ruch, który rozpocznie się wcześniej i przygotuje grunt dla Jego działalności...

Nie chcę przypominać roli, jaką Kościół św. przypisuje nawróceniu Żydów, idąc za głosem wyrażonym przez św. Pawła. Wiem, że nie odegram w tym wielkiej roli. Wiem także, jakie mi grożą niebezpieczeństwa, na ciele i duszy. Ufam Bogu i Najśw. Pannie z Góry Karmelu. Polska nie wielu może wysłać obecnie misjonarzy. Jeśli ja mam szansę wyjazdu, dlaczego ich nie wykorzystać? Pozostanę synem Polskiej Prowincji, dla której żywię synowską miłość i wdzięczność.

Chcę woli Bożej. Dlatego przyjmę z uległością każdą decyzję. Proszę jednak o rozważenie w Duchu Świętym powyższej prośby".

Na powyższą prośbę odpowiedziała Rada Prowincjalna, zebrana 22 V 1957 r., w której nie przewodniczył prowincjał, ale ojciec. Józef Prus. Rada pochwaliła wzniosłe intencje ojca Daniela, ale wskazała na potrzeby prowincji i poleciła czekać na decyzję ojca prowincjała po rekonwalescencji. Ojciec Anzelm Gądek po objęciu urzędu prowincjała pozytywnie ustosunkował się do prośby ojca Daniela. Zezwolił mu na rozpoczęcie starań o wyjazd do Izraela.

Ojciec Daniel do urzędu paszportowego między innymi napisał tak:

"Pisząc to podanie, opieram się na gruncie mojej przynależności do narodu żydowskiego, do którego wciąż należę, mimo że przyjąłem wiarę katolicką w 1942 roku i wstąpiłem do zakonu w 1945 roku. Stawiałem tę sprawę jasno kiedykolwiek i gdziekolwiek była podnoszona wobec mnie oficjalnie. Wybrałem prawo i zakon w Izraelu ze względu na fakt, że otrzymałem od moich przełożonych pozwolenie na podróż do ziemi, za którą tęskniłem od dzieciństwa, kiedy byłem członkiem młodzieżowej organizacji syjonistycznej".

Przy poparciu ludzi wpływowych i po załatwieniu wszystkich formalności w maju 1959 r. opuścił Polskę i zamieszkał w macierzystym klasztorze Stella Maris na górze Karmel w Hajfie.

Tutaj na ojczystej ziemi Abrahama i jego potomstwa, na ziemi Jezusa i Maryi i w kolebce Karmelu, związanego z działalnością Proroka Eliasza, rozpoczął swoją działalność duszpasterską.

Historia ojca Daniela Rufeisena
Benignus Wanat OCD

Działalność duszpasterska w Izraelu

Podstawowym obowiązkiem każdego Żyda, przybywającego do Izraela na stały pobyt, było zameldowanie się w urzędzie meldunkowym, uzyskanie obywatelstwa hebrajskiego i udowodnienie swojej tożsamości izraelskiej. Dla Żydów-chrześcijan, emigrujących do Izraela, rozpoczynały się problemy narodowej i religijnej tożsamości. Przedstawili je w swoich pracach: Francisco Negral OCD i prof. Herman Simon. Od chwili powstania państwa Izrael w 1948 roku każdy Żyd mógł swobodnie imigrować do Izraela i otrzymywał automatycznie narodowość i obywatelstwo izraelskie. Z chwilą napływu nieżydowskich imigrantów około 1955 roku zaprowadzono nowe instrukcje przyznawania obywatelstwa. 22 czerwca 1958 r. Rada Ministrów przyjęła dwie ustawy:

1.  Ten powinien być zarejestrowany jako Żyd, kto deklaruje w dobrej wierze nie tylko, że jest Żydem, ale że nie należy do żadnej innej religii. Ta definicja zawierała już kryterium religijne. Pozbawiała przynależności do członkostwa społeczności żydowskiej.

2.  Każde dziecko, którego rodzice zadeklarują jako Żyda, powinno być jako takie zarejestrowane. Ta rezolucja została odrzucona przez Żydów ortodoksyjnych z powodu sprzeczności z halachą.

Ojciec Daniel Rufeisen po przyjeździe do Hajfy i osiedleniu się w klasztorze Stella Maris rozpoczął starania u władz Izraela o  imigrację jako Żyd w ramach prawa powrotu, żądał obywatelstwa izraelskiego i uznania swej narodowości za żydowską, chociaż był katolikiem i kapłanem zakonnym. Jako dziecko żydowskiej matki był rzeczywistym Żydem.

Władze Izraela odmówiły mu obywatelstwa izraelskiego w oparciu o tzw. prawo powrotu. Ojciec Daniel po konsultacjach i otrzymaniu zezwolenia od Patriarchy Jerozolimy i Delegata Apostolskiego w Izraelu oraz od ojca Anastazego Ballestrero, generała Zakonu Karmelitów Bosych, zaskarżył decyzję ministra spraw wewnętrznych do Sądu Najwyższego w 1962 r. Proces ojca Daniela stał się głośny i był wielką sensacją na całym świecie. Zakończył się orzeczeniem 6 grudnia 1962 r. werdyktem: "Żyd, który został chrześcijaninem, nie jest uważany za Żyda". Ojciec Daniel przegrał proces. Pięciu sędziów (Silberg, Landau, Berinson, Cohn i Manny) głosami 4:1 nie uznało go za Żyda. Motywacja wyroku była następująca:

"My, Żydzi, jesteśmy z całym uznaniem dla Oswalda Rufeisena i winniśmy okazać mu wdzięczność za to, że człowiek ten często ryzykował własne życie, aby ocalić innych Żydów z rąk nazistowskich. Z drugiej strony jednak nie powinniśmy stwarzać okazji do zubożenia treści pojęcia «Żyd», tkwiącej w samym tym słowie. Brat Daniel natomiast żąda od nas, abyśmy przeprowadzili linię podziału między uświęconym historycznie pojęciem Żyda a wszystkimi wartościami duchowymi, w obronie których byliśmy masakrowani w ciągu różnych okresów naszego wygnania. Nikt nie ma prawa - twierdził dalej sędzia Silberg - żądać od nas takiej ofiary, nawet człowiek cieszący się takim uznaniem jak Brat Daniel. Doświadczenie nauczyło nas, że odszczepieńcy nieuchronnie odcinają się od naszego narodowego drzewa genealogicznego z tej prostej przyczyny, że dzieci ich zawierają małżeństwa z osobami innej narodowości".

Ojciec Daniel nie otrzymał obywatelstwa na podstawie prawa powrotu z powodu zmiany religii, ale otrzymać go może na podstawie naturalizacji jako obcy. Po tym orzeczeniu Sądu Najwyższego ojciec Daniel oświadczył dziennikarzom:

"Nigdy nie czułem się członkiem żadnej innej narodowości prócz żydowskiej i nie sądzę, abym zdradził mój naród. Wierzę, że w przyjęciu przeze mnie wiary katolickiej nie ma żadnego przestępstwa. Wiara nie ma nic wspólnego z narodowością. Są przecież katolicy chińscy, afrykańscy, ja jestem ciągle tym samym synem narodu żydowskiego, którym byłem przed 20 laty; nic się przecież w mojej istocie nie zmieniło".

Następnie oświadczył, że już więcej w tej sprawie nie będzie podejmował żadnych starań prawnych. Skorzystał z oferty ministra i złożył podanie o naturalizację możliwą dla wszystkich.

Początkowo objął opieką duszpasterską mieszane małżeństwa chrześcijańsko-żydowskie, pochodzące ze Wschodniej Europy. W 1965 roku założył przy karmelitańskiej parafii obrządku łacińskiego w Hajfie gminę chrześcijańską o tradycjach żydowskich, posługującą się językiem hebrajskim w liturgii. Był zatem twórcą i opiekunem wspólnoty katolickiej języka hebrajskiego i pracował intensywnie na rzecz odrodzenia Kościoła hebrajskiego na wzór pierwotnej gminy chrześcijańskiej Kościoła Jerozolimskiego św. Jakuba Apostoła. Duszpasterstwo jego polegało na sprawowaniu liturgii i nabożeństw, głoszeniu Słowa Bożego, udzielaniu Sakramentów świętych, podejmował wizyty duszpasterskie, błogosławił małżeństwa, odprawiał pogrzeby w swojej gminie chrześcijańskiej. Na temat swojej pracy duszpasterskiej i szerokiej problematyki religijnej, charakterystyki judeochrześcijan i Kościoła katolickiego w Izraelu, ojciec Daniel wypowiadał się w opublikowanych artykułach na łaniach "Tygodnika Powszedniego": Katolicy w Izraelu , Echa Soboru w Izraelu i w licznych wywiadach przeprowadzonych z nim przez wielu publicystów z Polski. Do ważniejszych należą: s. Kinga Strzelecka OSU , Małgorzata Golicka-Jabłońska, Ewa Kurek, Maria Osterwa-Czekaj, Henryk Wiss, David B. Green.

Pragnął odtworzenia takiego typu chrześcijaństwa, jakie odpowiadałoby mentalności Żyda.

"Na początku mieliśmy tylko Kościół Żydów i stało się coś rewolucyjnego, bardzo wielkiego, że ten Kościół zrozumiał, że on nie może pozostać sam, że trzeba dopuścić innych braci. I na tym polega katolicyzm. To jest pełnia. [...] Kościół Żydów był tym wzorcem, z którego powinny były tworzyć się rozmaite kościoły. On był modelem pierwotnym. [...] On dawał możliwości rozwoju w najrozmaitszych kierunkach i byłby tę różnorodność trzymał razem. A stało się coś bardzo tragicznego. Mianowicie powstał kościół, przepiękny zresztą, kościół grecko-rzymski, cesarsko-grecko-rzymski, w pełni zaadaptowany do wartości imperium rzymskiego i kultury.  [...]  I ten kościół przejął pozycję matki".

Ojciec Daniel ciągle przypominał, że matka była w Jerozolimie (kościół św. Jakuba Apostoła), a w IV wieku Rzym przejął funkcję Jerozolimy i stał się matką Kościoła.

Był gorliwym duszpasterzem, patriotą, miłośnikiem i znawcą dziejów Izraela, cenionym przewodnikiem dla wielu pielgrzymek, zwłaszcza z Polski. Opiekował się swoimi współbraćmi w zakonie, którzy przybywali na górę Karmel w celach formacji duchowej, jak również pielgrzymującymi po Ziemi Świętej.

Do tej ostatniej grupy miałem szczęście należeć z ojcem Jackiem Chodzyńskim, radnym i ekonomem prowincji. Byliśmy ostatnimi karmelitami z Polski, którym ojciec Daniel 20 czerwca 1998 r. urządził krajoznawczą wycieczkę po Galilei pod troskliwą opieką ojca Bogdana Deca. Oprowadził nas po Narodowym Parku w Zippori i Bet She’arim. Zaprowadził nas też do swojej kancelarii parafialnej. Pokazał kilkukondygnacyjny, jeszcze w budowie, dom pogodnej starości lub opieki społecznej dla swojej gminy chrześcijańsko-żydowskiej. Ojciec Daniel był przewodniczącym komitetu budowy i zabiegał o zagraniczne fundusze na tę inwestycję.

Udzielał się społecznie. Zapraszany był z wykładami i prelekcjami na różne uczelnie w Europie i Ameryce. Biegle mówił po angielsku, niemiecku, hebrajsku, włosku. Swoje problemy Kościoła lokalnego (jerozolimskiego) przedstawiał osobiście Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II i Prefektowi Kongregacji Wiary kard. Józefowi Ratzingerowi. Żywił wielką sympatię do Jana Pawła II. Niektóre poglądy i opinie ojca Daniela były kontrowersyjne. Odzwierciedlały trudności w rozumieniu zagadnień katolickiej nauki dla żydowskich chrześcijan ze względu na brak adekwatnej terminologii w języku hebrajskim. W życiu osobistym ojciec Daniel pozostał wierny Bogu i karmelitańskiemu charyzmatowi. Do końca życia miał wielkie nabożeństwo do Matki Bożej i św. Józefa.

Historia ojca Daniela Rufeisena
o. Benignus Wanat OCD

Ostatnia droga

Ojciec Daniel Rufeisen zmarł 30 lipca 1998 r. w szpitalu w Hajfie, licząc 76 lat życia, 52 profesji zakonnej i 46 kapłaństwa. Tylko dwa dni przebywał w szpitalu. Przyczyną zgonu było ogólne zużycie organizmu. Pogrzeb odbył się w niedzielę, 2 sierpnia o godzinie 17. Na prośbę rodziny, znajomych i parafian pochowany został na otwartym cmentarzu chrześcijańskim, w pobliżu klasztoru. Ceremoniom pogrzebowym, według rytuału w języku hebrajskim, przewodniczył ojciec Jan, duszpasterz parafii ze Zgromadzenia Małych Braci Jezusowych z Jerozolimy. W pogrzebie wzięli udział: Kamal Bathish, biskup pomocniczy patriarchy jerozolimskiego, Giacinto Boulos Marcuzzo - biskup z Nazaretu; opaci z Abagaszu i z góry Syjon; delegat Ambasady Polskiej - pan Puchała, grupa karmelitów bosych i ok. 300 osób wiernych i przyjaciół. Nad trumną przemówił Leon Rufeisen - brat ojca Daniela i sekretarka kancelarii parafialnej p. Elisheva Hemker, Niemka, długoletnia współpracownica ojca Daniela. O godz. 18 w parafialnym kościele karmelitów bosych w Hajfie odprawiona została Msza święta koncelebrowana za śp. ojca Daniela Rufeisena.

W prasie izraelskiej i światowej ukazało się dużo nekrologów i wspomnień o popularnym karmelicie bosym z góry Karmel.