s. Elżbieta i m. Germana

W roku 1934 na biurku zmarłej matki Germany, wieloletniej przeoryszy Karmelu w Dijon znaleziono kopertę podpisaną "sekrety". W środku znajdowały się dwie kartki złożone na pół w ten sposób, że tworzyły maleńki ośmiostronicowy zeszycik.

Bóg chce w nas mieszkać



Jest 9 listopada 1906 roku, godzina szósta rano. Dla karmelitanek w Dijon jest to czas modlitwy myślnej, rozmyślania, jednak dzisiaj siostry zamiast w klasztornej kaplicy, klęczą w celi odchodzącej do Pana siostry Elżbiety od Trójcy Świętej. W ciszy późnojesiennego poranka wybrzmiewają słowa 17 rozdziału ewangelii wg św. Jana czytane łamiącym się głosem przez matkę Germanę: “Ojcze, nadeszła godzina…”

Młoda dziewczyna, zaledwie 26-letnia i tajemnica jej życia złożonego jakby w całopalnej ofierze Bogu. Co mówi dzisiaj nam, tułającym się po tym świecie pełnym jaskrawych reklam i niemniej jaskrawej biedy; najpierw tej rzucającej się w oczy: materialnej, ale i tej biedy wewnętrznej: niepewności, smutku, uzależnień, rozbicia?

Jej dogasający oddech, wspomnianego poranka 9 listopada 1906 roku, mówi nam o przedwczesnej śmierci, która upokarza entuzjazm naukowców początku XX wieku kroczących od wynalazku do wynalazku i obiecujących ludowi wyzwolonemu z “uzależnienia religijnego” świetlaną przyszłość bez wysiłku i bólu. Klęczące obok siostry z zapalonymi świecami, jak przystało na roztropne panny, widzą jednak coś więcej. Zamknięcie się w klasztornych murach przez tę prześliczną brunetkę, a potem jej powolne umieranie na chorobę Adissona w wieku dwudziestu kilku lat, to nie tylko prztyczek w nos dla zracjonalizowanego i coraz bardziej niewierzącego świata początku XX wieku, ale przede wszystkim odblask żaru miłości, która przewyższa wszelki możliwy do osiągnięcia sukces. Elżbieta wprowadzająca niegdyś w zachwyt salonowe towarzystwo swoją urodą i grą na fortepianie miała ten sukces na wyciągnięcie ręki. Dokonała jednak innego wyboru. Nie przyłączyła się do grona tylu pięknych dam, których portrety oglądamy dziś ślizgając się w filcowych kapciach po salonach przerobionych na muzealne sale. Usłyszała i odpowiedziała na głos płynący z przedwiecznych głębin Boga – Miłości. W zapiskach, jakie uczyniła podczas swoich ostatnich przed śmiercią rekolekcji odsłania przed nami atmosferę tego słuchania, pokazuje warunki, w jakich dokonuje się spotkanie z Bogiem:

“Posłuchaj córko, spójrz, nakłoń ucha, zapomnij o swym ludzie, o domu twego ojca, król rozmiłował się w twojej piękności… Wydaje mi się, że ta zachęta jest zaproszeniem do milczenia: posłuchaj…, nakłoń ucha… Ale aby słyszeć trzeba zapomnieć dom swego ojca, to znaczy wszystko to, co należy do życia naturalnego. Stworzyciel dostrzega cudowne milczenie królujące w duszy, widzi ją całą skupioną w swojej jedności wewnętrznej, rozmiłowuje się w jej piękności i pozwala jej wejść w tą samotność nieskończoną, którą jest On sam”.

Samotność i milczenie – słowa, które mogą dziwić u tak młodej osoby, na dodatek jawią się jako określenie czegoś najbardziej upragnionego, jako przestrzeń realizacji najgłębszych jej aspiracji. Elżbieta zachwyciła się tą atmosferą milczenia od dzieciństwa. Jest to w jej przypadku bardzo zaskakujące, ponieważ jej burzliwy temperament przysparzał wiele kłopotów jej samej i jej mamie, która po śmierci męża musiała sama dźwigać ciężar odpowiedzialności za wychowanie dwóch córek. Gdy Elżbieta miała kilka lat bywała określana przez matkę “małym diabełkiem”, “złośnicą”. Nie brakowało jednak oczywiście z jej strony wysiłku nad poskromieniem swojego temperamentu. Być może wywołają nasz uśmiech jej obietnice, które rokrocznie składała swojej mamie z okazji Nowego Roku, dowodzą one, że Elżbieta zmagała się na miarę swych sił, a jednocześnie musiała konfrontować się ze swoją słabością:

“Droga mamusiu, życząc Ci Szczęśliwego Nowego Roku, pragnę przyrzec, że będę odtąd bardzo rozsądna, posłuszna; że nie przyprowadzę Cię już do gniewu, że nie będę już więcej płakać, i że będę małym wzorem, aby ci zrobić przyjemność – ale Ty pewnie nie wierzysz mi. Uczynię wszystko z mojej strony, aby dotrzymać tych obietnic, by to nie stało się kłamstwem w moim liście jak to już nieraz bywało”.

Swoistym progiem w jej dorastaniu stał się moment Pierwszej Komunii. Elżbieta zgodnie z podanym jej tłumaczeniem imienia poczuła się mieszkaniem Boga i odtąd zapragnęła strzec tego mieszkania przed niepotrzebnym bałaganem i niepokojem. Odkryjemy tę osobistą teologię zamieszkania prawie na każdej stronie jej zapisków, listów i poezji: “Obym była jak ogród samotny, gdzie Jezus odpoczywa, ogród do którego często wchodzi, gdzie zamieszkuje szczęśliwie na zawsze”. Ogród, dom, Betania, to za każdym razem sama Elżbieta w swojej miłości oczekującej na Boskiego Gościa, czy też na “jej Trzech” jak nazywa Trójcę Przenajświętszą. W swoim sercu pragnie urządzić miłe mieszkanie dla Boga, ale czy tylko poprzez milczenie? W jednym z zapisków rozwija swoją metaforę w następujący sposób: Pokoik mojego Ukochanego. Zdanie się na wolę Bożą to będzie łóżko. Będzie miał przepiękny fotel: umartwienie; śliczny strzyżony dywan: pokorę. Aby ten Boski Oblubieniec przebywał chętnie w mojej ubogiej celi, będzie ją zdobiło tyle kwiatów ile zdołam nazbierać. Te kwiaty to będą małe ofiary o każdej minucie. Lampka, która zawsze świeci: jej płomień to miłość, miłość, która trawi serce zakochane w Jezusie.

Dzisiaj, gdy czytamy słowa świętej Elżbiety i poznajemy jej duchową sylwetkę mamy możliwość odnowić w sobie świadomość boskiego zamieszkania w każdym z nas. Mamy możliwość sięgnąć do tajemnicy naszego chrztu, poprzez który staliśmy się mieszkaniem Boga. Chrzest zakorzenia nas w wieczności, do której dążymy, ale która jednocześnie jest naszym udziałem w teraźniejszości, bo Bóg w nas mieszka. Trzeba nam poddać się wezwaniu Jezusa, aby w swoim sercu odkryć małą izdebkę modlitwy, z dala od zgiełku planów, lęków i powierzchownych zachwytów. Wiele razy wydaje nam się to przedsięwzięciem ponad nasze możliwości, jednak jedynie dlatego, że nie wierzymy, że Bóg może więcej niż my sami. Włóczymy się po nieco odmiennych salonach niż te z małego francuskiego Dijon początku XX wieku. Dajemy pochłonąć się barwom reklam, dźwięcznym zapowiedziom nowości w supermarketach, pozwalamy, aby rozbudzały się w nas nieokiełznane zachcianki posiadania wciąż nowych urządzeń. Wyrzuca nas to na zewnątrz, czyni wyrzutkami z własnego wnętrza. Potrzeba nam mocnego postawienia na przeżywanie komunii z Jezusem, który przychodząc do naszego serca nie chce pozostać sam. Nawet pośród codziennego zabiegania jest możliwe strzeżenie wewnętrznego skupienia, wykorzystanie na krótką modlitwę czerwonego światła na skrzyżowaniu, uczynienie małej ofiary dla Boga, gdy marzniemy na przystanku, itp. Komunia, w której uczestniczymy w kościele trwa nadal w nas, może owocować w nas.

Na zakończenie Mszy św. słyszymy słowa rozesłania: idźcie w pokoju Chrystusa – to nie koniec Eucharystii, to w jakimś sensie początek jej owocowania. W encyklice Jana Pawła II o Eucharystii możemy usłyszeć odgłos tej tajemnicy zamieszkania, którą żyła święta Elżbieta: «Włączenie w Chrystusa, jakie dokonuje się w Chrzcie św., odnawia się i nieustannie umacnia przez uczestnictwo w Ofierze eucharystycznej, przede wszystkim, gdy jest to uczestnictwo pełne przez udział w Komunii sakramentalnej. Możemy powiedzieć, że nie tylko każdy z nas przyjmuje Chrystusa, lecz także Chrystus przyjmuje każdego z nas. Zacieśnia więzy przyjaźni z nami: “Wy jesteście przyjaciółmi moimi” (J 15,14). My właśnie żyjemy dzięki Niemu: “Ten, kto mnie spożywa, będzie żył przeze mnie”. W Komunii eucharystycznej realizuje się w podniosły sposób wspólne wewnętrzne zamieszkiwanie Chrystusa i ucznia: Trwajcie we mnie, a ja w was będę trwać.» Bóg chce w nas mieszkać, abyśmy my mogli zamieszkać w Nim w wieczności.